Fani Barcelony na początku tego wieczoru nie mieli zbyt dobrych humorów. Przeklinali pod nosem, złorzeczyli na jednego utalentowanego gościa, odechciewało im się oglądania transmisji. Dlaczego o nich wspominamy, skoro Barca swój mecz zagrała wczoraj? Ano dlatego, że na Santiago Bernabeu przyjeżdżał dziś groźny dla faworytów Villarreal, Katalonia zapewne mocno liczyła na zmniejszenie straty do Królewskich w tabeli. Tyle tylko, że nastrój wyczekiwania na wpadkę rywala zepsuł Marcelino, trener gości. Na mecz z madrycką drużyną wystawił mocno rezerwowy skład.
Real wyszedł na galowo, w niemalże najsilniejszym zestawieniu. Teoretycznie w tym meczu nie miało prawa zdarzyć się nic niespodziewanego (za spodziewane uznaje się gładką wygraną gospodarzy). Ale teoria pobawiła się w chowanego z praktyką!
To były naprawdę przedziwne obrazki. Rezerwowi szóstej drużyny La Liga ostrzeliwali bramkę lidera na jego włościach. Nie za często, ale ich sytuacje były bardzo klarowne. Zrozumielibyśmy, gdyby robili to ci odpoczywający po LE/oszczędzani przed Pucharem Króla piłkarze – Vietto, Uche, Czeryszew i inni, ale rezerwowi? Powiedzieć, że tego się nie spodziewaliśmy, to jakby stwierdzić, że Ronaldo jest całkiem niezłym piłkarzem. Niedopowiedzenie.
Real uszedł z życiem, a to on miał zadawać śmiertelne ciosy. Niby statystyki Królewskich w tej części się zgadzały (11 strzałów), ale – prócz bardzo dobrej sytuacji Varane’a – nie zagrozili bardzo poważnie bramce, w której stał Asenjo.
Na początku drugiej połowy pomocną dłoń w kierunku gospodarzy wyciągnął Bailly, bezsensownie sprowadzając do parteru Cristiano Ronaldo po jednym z dośrodkowań. Karny, Ronaldo, 1-0. Teraz już z górki? Nic z tych rzeczy.
Villarreal to jedna z nielicznych (jedyna?) drużyn La Liga, która przyjeżdża na boiska potentatów po to, by grać w piłkę. Zawodnicy w żółtych koszulkach nie budują fortyfikacji w okolicach własnego pola karnego, nie mają w zwyczaju klękać i prosić o najniższy wymiar kary. Z Realem poszli na noże i opłaciło się. Wyrównali 25 minut przed końcem. Chwilę wcześniej na boisku pojawił się Luciano Vietto, a to oznaczało, że Marcelino zwietrzył szansę gry o pełną pulę.
Niemal parsknęliśmy śmiechem, gdy Ancelotti w obliczu remisu zastępował Isco Illaramendim. Fakt, na boisku pojawili się również Jese (chwilę wcześniej) i Hernandez (chwilę później), ale wpuszczenie wyrobnika w miejsce reżysera i tak wyglądało jak próba dowiezienia tego punktu do końca spotkania.
Udało się. Hip hip hurra!…
…krzyknęli fani FC Barcelony.
*
Nie zobaczyliśmy bramek w spotkaniu Sevilli z Atletico Madryt. Zdarzają się mecze zakończone bezbramkowym remisem, po których nie mamy prawa narzekać, czasami jesteśmy po nich nawet bardziej zadowoleni, niż po porządnej strzelaninie, ale tego widowiska nie zaliczymy do żadnej z tych kategorii. Do diaska, jak brzydki to był mecz. Zapewne gdyby nie stawka – grały przecież dwie ekipy z najlepszej piątki La Liga – i fakt, że na murawie przebywało kilku piłkarzy, którzy jednym zagraniem potrafią spowodować, że odbiór meczu jest zdecydowanie lepszy, zmienilibyśmy kanał.
Niestety, dziś nikt nie przyozdobił tego szmelcu zjawiskową akcją.
Gdyby to stracie – wzorem boksu – trzeba by było rozstrzygnąć na punkty, to zapewne ręce w górze trzymaliby teraz piłkarze ze stolicy Andaluzji. Byli lepsi od mistrzów Hiszpanii. Nie byłoby to wielką niesprawiedliwością, gdyby w pierwszej połowie podopieczni Unaia Emery’ego trafili do bramki. Stworzyli sobie kilka sytuacji, w tym ze dwie-trzy dość klarowne, ale nie popisali się skutecznością. W słupek trafił Vicente Iborra, ten sam, który tak psuł wysiłki kolegów w meczu z Realem Madryt na początku lutego.
W drugiej połowie działo się już trochę więcej. Zaczęło się od pojedynku na to, kto ma twardsze kości, w którym zwycięzcą okazał się Aleix Vidal. Hiszpan, jakimś cudem, przeżył bestialski atak Griezmanna.
Później trenerzy posłali w bój wszystko, co najlepszego mieli do ławce. Simeone wpuścił na murawę Mandżukicia, Torresa i Koke, a Emery – Reyesa, Mbię i Gameiro. Stworzyli tym samym pozory gry o trzy punkty za wszelką cenę. Końcówka była znośna, ale ten mecz był skazany na takie zakończenie. Dwóch poważnie rannych, zero zabitych.
Słówko o Krychowiaku? Ależ oczywiście, nawet kilka zdań. Słaby mecz Polaka. Teoretycznie to piłkarz idealny na taką młóckę i rzeczywiście – nawet się w niej odnajdywał, ale zaliczał przy tym niepokojące straty. Raz tyłek musiał ratować mu faulem przed szesnastką Arribas, za drugim razem w konsekwencji jego straty Torres doszedł do pozycji strzeleckiej, ale nie trafił w bramkę. Ostatnie 20 minut Krychowiak zagrał na środku obrony. To dla niego nie pierwszyzna, grywał już tak we Francji, ale dziś wyglądał jak niejedna modelka bez fotosztopa. Niezbyt korzystnie.