Wypadałoby napisać coś świątecznego, ale muszę wyznać prawdę – nienawidzę świątecznych tekstów. Jak widzę typa pozującego obok choinki, to przekładam kartkę. Żadna informacja nie wydaje mi się bardziej zbędna niż ta, czy ktoś woli karpia, czy pierogi z grzybami.
Dlatego darujcie – Święta to się przeżywa w gronie rodziny czy przyjaciół, a nie opisuje. Ograniczę się tylko do prostych życzeń: spokoju i radości.
* * *
Komentarze w internecie to zawsze frapująca lektura. Można z nich wyciągnąć wnioski na temat ludzkiej natury. Między innymi – można się sporo dowiedzieć o kibicach piłkarskich.
Ale najpierw wstęp. Wielu z was grało kiedyś w Championship Managera, z czasem przemianowanego na Football Managera. Sam zmarnowałem z powodu tej gry zdecydowanie zbyt wiele czasu i naprawdę to, że w wirtualnym Blackburn postawiono stadion mojego imienia jest kiepską rekompensatą. Nie wiem, czy tylko mnie to dopadało, ale zgaduję, że większość graczy łapała się na tym samym: otóż po jakimś czasie bardziej od zdobywanych trofeów, kręciło mnie robienie transferów. Sprzedaż zawodnika za rekordową cenę była czymś bardziej nęcącym niż mistrzostwo kraju. Trwały więc negocjacje, byle wycisnąć jak najwięcej, w końcu zgarniało się wielki szmalec i… tyle. Piłkarz znikał, kasa się gdzieś rozchodziła, w sumie więcej strat niż pożytku. Osłabiałem drużynę i jednocześnie czułem, jakby tak był cel tej gry. Czułem się zwycięzcą.
Ale niczego to mnie nie uczyło. W roku 2007 popełniałem te same błędy, co w 2013, tak samo nagrzany byłem na to, by kogoś z polskiej ligi sprzedać do angielskiej. W efekcie poziom drużyny spadał, o kolejny sukces było trudno, bo nawet mając gotówkę, nie mogłem jej odpowiednio wydać – bo coś. Bo reputacja klubu za niska, by przyszedł do niego konkretny grajek, bo dawałem za wysokie kontrakty i trzeba było nowymi środkami łatać dziury… I tak dalej.
A teraz wracamy do świata prawdziwego.
Wszystkie media już dawno temu zaobserwowały, że nic tak kibiców nie kręci, jak transfery – stąd ten całoroczny, bezsensowny szum informacyjny, z którego w gruncie rzeczy nic nie wynika. Większość plotek nigdy się nie potwierdza, co jednak nie zmienia faktu, że kibice wciąż bardziej interesują się niby-transferami, do których miałoby dojść za trzy miesiące, niż meczem, który odbędzie się za trzy dni. Lepiej się sprzedaje informacja z wymyślonym składem, w jakim zespół mógłby zagrać w przyszłym sezonie, niż z tym prawdziwym, jaki wyjdzie na boisko w przyszłym tygodniu. Tak już po prostu jest.
Transfery zarządzają wyobraźnią kibiców na co dzień, co sprawia, że w komentarzach można zaobserwować całkiem ciekawe zjawisko: internetowe zarządzanie budżetem. Forumowa ekonomia.
Wejdźcie pod dowolny tekst na temat sprzedaży zawodnika. Trwa wielka licytacja – za ile warto puścić, a za ile trzeba trzymać. To fascynujące. Ostatnio natrafiłem na informację, że piłkarzem Barcelony – Pedro Rodriguezem – interesuje się Arsenal. „Jeśli naprawdę dają 33 miliony, trzeba sprzedawać!” – mniej więcej coś takiego napisał pierwszy czytelnik, fan Barcy, a potem ruszyła lawina podobnych wpisów. Niektórzy puściliby hiszpańskiego skrzydłowego za dwadzieścia milionów euro, niektórzy za trzydzieści, jeszcze inni uważają, że można licytować wyżej.
Gdyby suma osiągnięta ze sprzedaży zawodnika miała zostać rozdysponowana pomiędzy zarejestrowanych kibiców, wtedy taka dyskusja miałaby sens. Jak wiadomo – pieniądze trafią jednak na konta klubu i żaden z internetowych ekonomistów ich nie powącha. Nie zostaną też wydane w pożyteczny sposób, ponieważ Barcelona ma zakaz transferów i jeśli Pedro sprzeda, to nikogo w jego miejsce nie zakupi.
To trochę dziwne, gdy kibic zaciera ręce na myśl o milionach euro. Bo tak szczerze: co mu z tych milionów? Z punktu widzenia kibica, zmieni się tylko jedno – piłkarza, którego oglądał do tej pory, po prostu już nie będzie mógł oglądać. Kasa zniknie. Kibicuje więc zawodnikom i drużynie, czy księgowym i jego asystentkom? Cóż to za różnica, czy w 2014 roku Barcelona osiągnie przychód na poziomie 480 milionów euro, czy 510 milionów? Jakie będzie to mieć znaczenie, gdy będę chciał obejrzeć mecz?
To samo można napisać o każdym innym klubie. Na przykład kibice Lecha czy Legii mieli sto okazji, by się przekonać, że pieniądze pozyskiwane z transferów nie są inwestowane we wzmocnienia, a już na pewno nie w proporcjach 1 do 1, nawet nie 1 do 3, czy 1 do 5. Innymi słowy: realne konsekwencje, jakie odczuwa kibic na skutek sprzedania piłkarza jest to, że ów piłkarz znika. A jednak każdy tekst na temat wyprzedaży to zbiorowe liczenie. Za tyle – sprzedawać. Za tyle – wstrzymać się. I dziwnym trafem brak komentarzy w stylu:
„Nie chciałbym, żeby odchodził, podoba mi się, jak on gra”.
Nikt nie chce piłkarzy zatrzymywać. Kibice mają dolary w oczach i tylko liczą. Jest oczywiste, że jeśli Legia sprzeda Ondreja Dudę, to poziom drużyny spadnie – i to bez względu na to, czy Słowak odejdzie za sześć, czy za osiem milionów euro. Oczywiście, ktoś za moment napisze, że tu chodzi o dobro klubu w dłuższej perspektywie, ale bądźmy poważni: taka sama licytacja w komentarzach była np. wtedy, gdy Legia sprzedawała w jednym okienku Rybusa i Borysiuka („Jak dadzą więcej niż dwa miliony, to puszczać!”), a efektem owej wyprzedaży były miliony, które się rozpłynęły i mistrzostwo Polski, które wypuszczono z rąk.
To samo przeżywali fani Lecha Poznań, który rok w rok sprzedaje kogoś za grube siano, czy Wisły Kraków, która sprzedawała kiedyś. Wejdźcie w jakikolwiek tekst o Jagiellonii – np. w wywiad z Michałem Probierzem na Weszło – i oczywiście bankowo będzie tam dyskusja, za ile warto puścić Drągowskiego, a za ile jeszcze nie. Ja rzecz jasna rozumiem, że każdy lubi sobie wyobrazić, iż jest prezesem i że zarządza klubem, ale niestety warto mieć świadomość własnej roli: kibic to kibic, a prezes to prezes. Prezes jak sprzeda, to zarobi, a kibic jak sprzeda to nie obejrzy. Ani tej kasy, ani goli, które mogłyby paść, gdyby nie transfer.
Dlatego jeśli ktoś mnie zapyta, za ile powinni odejść Duda albo Drągowski, to odpowiem: oby w ogóle nie odchodzili. Nigdy. Podoba mi się, jak grają.
KRZYSZTOF STANOWSKI