Niektórzy, nawet ci obracający się w wyższych sferach, wciąż tkwią w ciemnogrodzie. Właściciele angielskich klubów z niewiadomych powodów boją się stawiać na czarnoskórych menedżerów. Tych z kolei jest niewielu, bo boją się, że nie dostaną pracy i koło się zamyka. Na pierwszą myśl przychodzi ewentualnie i tak bezrobotny dziś Clarence Seedorf, a potem? Potem długo, długo nic, ewentualnie Paul Ince. Ostatnio opublikowany na ten temat raport jest jednoznaczny – uprzedzenia sprzed kilkudziesięciu lat wciąż są aktualne.
W 92 klubach Premier League i Football League pracuje obecnie zaledwie czterech menedżerów-przedstawicieli mniejszości etnicznych – Chris Powell (Huddersfield Town), Keith Curle (Carlisle United), Fabio Liverani (Leyton Orient) oraz Jimmy Floyd Hasselbaink (Burton Albion). Nie lepiej jest, kiedy weźmiemy pod uwagę stanowiska będące zapleczem działania klubu, takie jak trenerzy czy dyrektorzy sportowi. Tam czarnoskórych, czy Azjatów jest niecałe trzy procent. To kompletna odwrotność tego, co oglądamy na boiskach, gdzie czarnoskórzy piłkarze stanowią blisko 30 procent ogółu. Na czym polega problem.
Ostatnio zapytano o tę kwestię Jose Mourinho. Portugalczyk stwierdził, że rasizm w piłce to przeszłość, a jeśli ktoś jest dobry, to dostanie pracę bez względu na to, czy jest biały, czy czarny. Grający na Wyspach zawodnicy o odmiennym kolorze skóry być może nie są już obrzucani fistaszkami i bananami, ale zachowania rasistowskie zdarzają się nawet największym gwiazdom. Wystarczy wspomnieć dość świeże sprawy Johna Terry’ego czy Luisa Suareza. Wpadkę zaliczył nawet Roy Hodgson, który w stosunku do Androsa Townsenda użył określenia “nakarmić małpę”. Sol Campbell, swoją drogą ostatnio traktowany jako oszołom, jest z kolei zdania, że to przez kolor skóry nie został kapitanem reprezentacji Anglii.
Jeden z byłych piłkarzy, którego nazwiska nie podano, postanowił spróbować sił jako menedżer. Doświadczenie na boisku? Ponad pięćset meczów w Premier League i Championship. Do tego oczywiście licencja UEFA Pro w kieszeni. Aplikował do 43 klubów. Rezultat? Trzy zaproszenia na rozmowę. – Gość jest kompletnie przybity. Już wiele lat temu, jako młody chłopak, myślał o byciu trenerem. Kiedy pochwalił się tym w szatni, został wyśmiany przez czarnoskórych kolegów. Ostrzegali go, że tylko straci czas. On odpowiadał: nie, nie, teraz jest już inaczej. Okazuje się, że mieli rację. Bariery wciąż istnieją. Najgorsze jest to, że pracę dostawali faceci o mniejszych kwalifikacjach, a jego nie zapraszali nawet na rozmowę – mówi zajmujący się sprawą doktor Loughborough University, Steven Bradbury.
Receptą może być rozwiązanie, które wprowadzono w amerykańskiej NFL – prawo Rooneya. Zakłada ono, że w razie wakatu na pozycji menedżera, prezes klubu ma obowiązek zaprosić na rozmowę chociaż jednego przedstawiciela mniejszości etnicznej. Oczywiście nie ma przymusu jego zatrudnienia. Wystarczy dialog, poprzez który kandydat ewentualnie mógłby przekonać do siebie potencjalnego pracodawcę. Większość jest za, ale są też wyjątki. Na przykład Jimmy Floyd Hasselbaink, który uznał, że nie potrzebuje protekcji. – Chcę dostać pracę dlatego, że jestem odpowiednim kandydatem. Nie chcę być zapraszany tylko z powodu koloru skóry. Jestem dumny z bycia czarnym, ale nie chcę być modelem dla czarnych, ale białych i żółtych również – powiedział.
Nazwanie tego rasizmem byłoby przesadą, ale warto się zastanowić, dlaczego czarnoskórych trenerów jest tak niewielu. Bo przecież to niemożliwe, że nie nadają się wyłącznie z powodu innego koloru skóry?