12.05.2013. Estadio Vicente Calderon. Los Colchoneros podejmują FC Barcelonę. W zasadzie jest to mecz o pietruszkę. Gospodarze są już pewni tego, że sezon skończą na trzecim miejscu (świętują pierwsze pudło od 1996!), a goście w kieszeni mają mistrzostwo Hiszpanii. Mimo to, oglądamy cholernie dobre spotkanie. 1-2. Barca potwierdza dominację. Dlaczego rozpoczynamy tekst od tych archiwaliów? Ano dlatego, że właśnie tamtego dnia, 19 miesięcy temu, kibice Atletico po raz ostatni widzieli jak piłkarze ich drużyny schodzą z własnego boiska pokonani w meczu ligowym. Twierdza zbudowana przez Cholo Simeone stała pewnie, lecz dziś została zdobyta.
19 miesięcy, szmat czasu. 27 razy ligowi rywale próbowali wywieźć z Vicente Calderon komplet punktów. Starali się o to wielcy (Barcelona, Real), starali się ci zdecydowanie mniejsi. Rezultat tej fatygi zawsze był podobny. Niektórym udało się wyrwać punkt (6 przypadków), ale 21 razy to podopieczni Cholo wygrywali. Bilans bramkowy? 65 strzelonych i tylko 16 straconych.
Przyznacie chyba, że piękną serię zakończył dziś Villarreal. W zasadzie był to dokładnie taki sam mecz, jakich dziesiątki oglądaliśmy już w wykonaniu Atletico Madryt ery Simeone. Wyrównana walka. Tylko o ile zazwyczaj Los Colchoneros udawało się w końcu pokonać bramkarza rywali (często po stałym fragmencie gry), o tyle dzisiaj – nic z tego. Sergio Asenjo nie skapitulował. W przeciwieństwie do Miguela Angela Moyi.
Jedynego uznanego (o tym za moment) gola w meczu zdobył Luciano Dario Vietto. To też ciekawa historia. Otóż 21-letniego Argentyńczyka do dorosłego futbolu wprowadzał nie kto inny jak… Diego Simeone. To właśnie on ponad trzy lata temu dał młokosowi zadebiutować w barwach Racingu Club.
Zaryzykujemy stwierdzenie, że drużyna Villarrealu zagrała dziś najlepszy mecz w tym sezonie i wygrała zasłużenie. Jednak ani o milimetr nie zmienia to faktu, że Atletico zostało skrzywdzone przez sędziego. Symulka w obronie, pierwsza klasa.
*
Wczoraj punkty straciła również Barcelona. Na boisku w zasadzie nie działo się nic ciekawego. No może poza tym, że Messi trafił w poprzeczkę (już ósmy raz w tym sezonie obił obramowanie bramki, robi to najczęściej w lidze) i dwa poważne błędy popełnił sędzia, który powinien wskazać na wapno po zagraniach ręką Vareli i Daniego Alvesa.
Za to po meczu było całkiem zabawnie. Jeśli wydawało się wam, że to nasi ligowcy są mistrzami w usprawiedliwieniach/szukaniu wymówek, to posłuchajcie tego:
Andoni Zubizarreta: Dużo kosztowało nas przystosowanie się do godziny meczu [rozpoczął się o 16. – red.] i murawy, która nam nie pomagała.
Sergio Busquets: Widoczne było zmęczenie po środzie i piłka nie chciała wpaść do siatki.
Luis Enrique: Byliśmy lepsi od przeciwnika. Gdybyśmy wykorzystali swoje okazje, mówilibyśmy o dobrym meczu. Za wyjątkiem kilku sytuacji mieliśmy dużą kontrolę nad meczem.
Bla, bla, bla. Naprawdę zdziwilibyśmy się, gdyby to Getafe kontrolowało mecz z Barceloną. Czytając pomeczowe wypowiedzi ludzi związanych z Dumą Katalonii, naprawdę można odnieść wrażenie, że w sobotę jedynym problemem tej drużyny była skuteczność. Oczywiście jest to bzdura. Dawno nie widzieliśmy tak nieporadnej Barcelony. Gapiostwo w obronie? OK, zdążyliśmy się do tego przyzwyczaić. Ale problemy z kreowaniem okazji strzeleckich? Tu był pies pogrzebany. Messi został wyłączony z gry, a trio Rakitić-Busquets-Xavi nie miało planu B.
A może zabrakło tych czterech godzin, o które pretensje miał Zubizarreta, by go przygotować? Spokojnie, tylko żartujemy. Dyrektor sportowy Barcelony znany jest z tego, że potrafiłby usprawiedliwić wszystko i wszystkich. Na pewno by spróbował. Złote usta. Gdybyśmy byli szczególnie złośliwi, napisalibyśmy, że to największy skarb, jaki posiada Lucho. Z taką grą, adwokat w postaci Zubizarrety będzie mu potrzebny dość często.