Piłkarze Górnika Zabrze z meczu wyjazdowego w Białymstoku chcieli przywieźć „cokolwiek”. Przynajmniej tak w jednej z rozmówek plany swojej drużyny ujął Bartosz Iwan. Po tych słowach wnioskujemy, że ekipę Roberta Warzychy urządzałby dziś nawet remis. Oczywiście ciężko się dziwić – po dwóch ostatnich porażkach byłaby to pewna/miła odmiana. Ale nie wyszło. 3-0 w Poznaniu, 0-4 u siebie z Legią i 1-0 w Białymstoku. Tak kończy rok Górnik Zabrze.
Czyli fatalnie. Trzy porażki z drużynami z górnej połówki tabeli, a więc takimi, które mają być przeciwnikami Górnika po 30. serii spotkań. Jednak o ile w Poznaniu Górnik tylko momentami grał z Lechem jak równy z równym, o ile dla Legii nie był po prostu żadnym przeciwnikiem, o tyle w Białymstoku nawet nam lekko zaimponował.
Dlaczego? Ano dlatego, że grając całą drugą połowę w osłabieniu (o ile można nazwać tak brak Roberta Jeża) piłkarze z Górnego Śląska ciągle dążyli do zwycięstwa. Naprawdę rzadko mamy w przypadku meczów Ekstraklasy wrażenie, że piłkarze dali z siebie wszystko. Tym razem jednak wątpliwości nie mamy. Górnik miał dziś twarz nieustannie zapierdalającego Radosława Sobolewskiego. Momentami zastanawialiśmy się w drugiej połowie nad tym, która z drużyn tak naprawdę gra w dziesiątkę. I nie ma w tym grama przesady.
Wróćmy jednak do pierwszych 45 minut. Ta część gry zdecydowanie należała do Jagiellonii. Gospodarze zaczęli z przytupem. Próbował Romańczuk, próbował Gajos, nieźle na skrzydłach poczynali sobie Nika Dzalamidze i Przemysław Frankowski, na którego Michał Probierz postawił kosztem Patryka Tuszyńskiego. Na bramkę musieliśmy jednak poczekać prawie pół godziny, ale akcja Dzalamidze w pełni wynagradza nam tę posuchę. Gruzin zaprezentował TO COŚ, po czym kiedyś ktoś odważył się porównać go – oczywiście na wyrost – do Messiego. Drybling na prawej stronie, wejście w pole karne, gdzie znów oszukał rywala i strzał. Skończyło się na słupku, ale piłka po odbiciu od niego trafiła na głowę Przemysława Frankowskiego. 1-0.
Pod koniec pierwszej połowy W KOŃCU z boiska wyleciał Robert Jeż. W końcu, bo Słowak prosił się o to w zasadzie od początku spotkania, a jego dalsze przebywanie na murawie mogłoby być niebezpieczne dla uczestników wydarzenia. Oj, przydałby się chyba Jeżowi psycholog.
Napisać, że Górnik bez niego wyglądał lepiej, to tak jakby nic nie napisać. To była inna, zdecydowanie lepsza w wykonaniu ekipy z Zabrza połowa. Pressing, zaangażowanie i kilka kombinacyjnych akcji. Goście mieli swoje szanse (Łuczak, Sobolewski, Gergel, Magiera), ale – który to już raz? – zawsze na posterunku znajdował się Drągowski. Z kolei Jagiellonia na początku drugiej części gry lekko spuściła z tonu, ocknęła się dopiero później, gdy jej piłkarze mieli już bardzo wiele miejsca na boisku (efekt ataków Górnika). Ujmijmy to tak – Steinbors może przybić piątkę z Drągowskim. Obaj się spisali, stąd tylko jeden gol.
Tytułem podsumowania, obejrzeliśmy niezły mecz. Taki, po którym piłkarze z czystym sumieniem mogą udać się na urlopy. Nie dotyczy to oczywiście Roberta Jeża.
Fot.FotoPyK