Pompka była dość spora, co zresztą nie powinno nikogo dziwić. Flavio Paixao w formie pozwalającej mu godnie podszywać się pod brata, pojedynek Mili ze Stiliciem na lepsze kreowanie lewą nogą, do tego Brożek, Pich, kilku innych gości potrafiących kopnąć prosto piłkę. Dodatkowy atut? Spore przetasowania w Wiśle, przesunięcie Guerriera na lewą obronę, gra na jednego defensywnego pomocnika – to wszystko dawało nadzieję, że mecz – nawet jeśli nie wyrównany, będzie przynajmniej ciekawy.
Czekaliśmy na fajerwerki, czekaliśmy na błysk Stilicia, czekaliśmy na klepki w wykonaniu wiślaków, czekaliśmy na kolejne gole Paixao i… tak minęła nam prawie cała pierwsza połowa. Mierzyły się bardzo silne ofensywy – przed meczem Śląsk miał 26, Wisła 28 strzelonych goli, a jednak – celnych strzałów jak na lekarstwo, szybkich akcji jeszcze mniej, do tego irytujący Sarki toczący nierówny bój z własnym nieogarnięciem i ciężki nokaut duetu Hołota-Celeban na Brożku. Jedyny moment, który podniósł ciśnienie widzom, to naturalnie rzut karny podyktowany po faulu na Paixao, pewnie wykorzystany przez samego poszkodowanego. Na upartego możemy jeszcze doliczyć rzut wolny Stilicia, po którym piłka wylądowała na słupku, ale poza tym – bryndza. Szczególnie w wykonaniu Wisły, która zupełnie nie potrafiła się odnaleźć w realiach, w których ich tył zabezpiecza koleś, który problemy ma nawet z obsługą Instagrama, a co dopiero zatrzymaniem rozpędzonego Paixao.
Krakowska mizeria trwała zresztą jeszcze chwilę po przerwie – na przykład wówczas, gdy po świetnej piłce ze środka, Stępiński postanowił przed strzałem podziękować Bogu za tę wyśmienitą okazję, wyrecytować w myślach ulubione modlitwy, a dopiero później uderzać. Gdy były kibic FC Nürnberg zmarnował tę setkę, spisaliśmy Wisłę na straty- uznaliśmy, że znakomicie dysponowany duet Hołota-Celeban jest dziś zwyczajnie nie do przejścia, a nawet jeśli w tym murze znajdzie się wyrwa – dziurę załata ociężałość ofensywy z Krakowa. I właśnie od tej pory gospodarze zaczęli się budzić. Boguski. Uryga. Momentami nawet Głowacki. Wszyscy włączali się w konstruowanie akcji, wszyscy wbiegali dość swobodnie na przedpole wrocławian i choć nadal nie było w tym za wiele “mięsa” – wreszcie na trybunach dało się odnaleźć jakiekolwiek emocje.
Na początku umyślnie nie zaznaczyliśmy, że hit tej kolejki zawiódł oczekiwania. Nie. Po prostu – to był hit na miarę naszych możliwości. Hit, w którym musieliśmy się zadowolić jedną akcją, ale za to taką, przy której ręce same składały się do oklasków, zwierzęta przemawiały ludzkim głosem, a fani Wisły zerwali się z miejsc.
Stępiński – już po swoim popisie niezdecydowania – tym razem ruszył z przekonaniem, wręcz z pewnością, że pięciu stojących na jego drodze obrońców da się rozklepać. Najpierw przejście dryblingiem, potem sklepanie ze Stiliciem, wreszcie dokładne wyłożenie piłki do Brożka. Trzy podania, jedno przyspieszenie, jedno dołożenie nogi. Całość trwała dwie sekundy, a Wisła w tym czasie zdążyła rozbić całą obronę wrocławian i zakończyć wszystko golem doświadczonego snajpera.
Co prawda do końca zastanawialiśmy się, czy gdzieś w szprychy nie wkręci się im ewidentnie przeszkadzający obu zespołom Sarki, ale nie. Akcja Stępińskiego od jego zrywu, aż do wykończenia przez Brożka była wzorcowa. Dla niej warto było się wynudzić.
Śląsk odpowiedział jeszcze słupkiem Mili, żeby wyrównać ten strzał Stilicia z pierwszej połowy i było po krzyku. W ładnych akcjach 1:1, w słupkach po rzucie wolnym wykonywanym lewą nogą 1:1, “w ostatecznym rozrachunku” – całkiem sympatyczny mecz. A powtórkę akcji Stępiński-Stilić-Brożek puścimy sobie jeszcze nie raz. Punkt to jednak wciąż tylko punkt – warto przy tym zaś pamiętać, że w ośmiu meczach u siebie Wisła zebrała dwanaście “oczek”. O jeden punkt mniej, niż w siedmiu spotkaniach wyjazdowych. Bramki u siebie? 11-12. Na wyjeździe? 18-9…
Aha, pamiętacie ostatnią porażkę Śląska? Tak, tak. Z Legią, po szalenie wyrównanym meczu, 13. września. Dwa miesiące bez przegranej. Szacunek, panie Tedi!
Fot.FotoPyK