Jeżeli z jakichś względu nie oglądaliście spotkania pomiędzy GKS Bełchatów a Cracovią, to uspokajamy – nie macie powodów, by pluć sobie w brodę. Jeżeli swoje telewizory włączyliście dopiero w 80. minucie tego widowiska, gratulujemy wyczucia i zazdrościmy. Streścić wam to, co działo wcześniej? Całość przypominała spacer z psem. Tak, właśnie tak. Była kupa i sporo czasu na refleksje, a poza tym działo się naprawdę niewiele.
A przed meczem sytuacja była dosyć klarowna. Z jednej strony, drużyna GKS-u Bełchatów, która na własnym stadionie gra dobrze – nie przegrywa, a w dodatku straciła tylko jedną bramkę w sześciu spotkaniach. Z drugiej – Cracovia. Podopieczni Roberta Podolińskiego w tym sezonie nie przywieźli jeszcze z wycieczek po Polsce kompletu punktów. Ledwie dwa remisy. Gdyby sugerować się tymi statystkami, podział ról przed meczem był jasny: zdecydowanym faworytem byliby gospodarze, a Cracovii pozostawałoby zrobić wszystko, by wywieźć z Bełchatowa remis.
Tymczasem boisko szybko zweryfikowało te założenia. To Cracovia była dziś lepsza i bardziej zdeterminowana. Oczywiście nie oznacza to, że piłkarze „Pasów” zagrali dobre spotkanie. Raczej należałoby napisać, że wyglądali korzystniej w pojedynku kulawego ze ślepym.
Ofensywa GKS-u wyglądała dziś dramatycznie. Mecz awizowaliśmy jako pojedynek Bartosza Rymaniaka z Michałem Makiem. Przyznajemy, że nie dawaliśmy obrońcy Cracovii zbyt wielkich szans na jego wygranie. A tu masz… Pasterze śpiewają, bydlęta klękają i cuda ogłaszają już na początku listopada. Rymaniak triumfuje. Michał Mak dostosował się do poziomu Komołowa, Prokicia, Ślusarskiego. Do 87. minuty Bełchatów nie oddał celnego strzału.
Za to Cracovia ochoczo sprawdzała formę Malarza. Większość z prób była co prawda niegroźna, ale zdarzały się wyjątki. Na przykład wtedy, gdy po strzale Kity piłka została wybita z linii bramkowej przez jednego z obrońców. Dobijać z sześciu metrów próbował jeszcze Nykiel, ale trafił w puste trybuny, w dodatku bezczelnie domagał się jeszcze rzutu rożnego. Kiedy poziom naszej irytacji sięgał już zenitu, a w głowie świtały myśli o zmianie kanału, na boisku pojawili się Covilo i Kapustka. W końcu zaczęło się coś dziać.
Mało jednak brakowało, by mecz skończył się… wygraną gospodarzy. Postarał się o to Mateusz Żytko. W swoim stylu powalił w polu karnym Ślusarskiego, pomimo, że ten nie miał szans, by dojść do piłki. Odważna decyzja sędziego – rzut karny. Na bramkę zamienił go Adam Mójta. Byłoby to w pewnym sensie niesprawiedliwe rozstrzygnięcie, ale z drugiej strony, gdy stawia się w obronie Żytkę trzeba liczyć się z tym, że raz na jakiś czas coś spektakularnie spierdoli.
Cracovia rzuciła się jeszcze do rozpaczliwego ataku i dopięła swego. Do remisu doprowadził młody Kapustka. W sumie cieszymy się, że właśnie on. Zasłużył.
Po tym „emocjonującym” spotkaniu, na stadionie odbyła się feta (?). Nie wiemy, czy to dobre słowo. W każdym bądź razie, ktoś czytał jakieś podziękowania, a piłkarze stali w szeregu jak na szkolnym apelu. To ostatnie wydaje się być nawet w pełni uzasadnione – dziś większość z nich zagrała na poziomie szkolnej reprezentacji.
Fot. FotoPyK