Ostatni raz dwie ligowe porażki z rzędu ponieśli w maju 2009 roku. Ostatni raz choćby jednej bramki w meczu na własnym stadionie nie strzelili ponad trzy lata temu, w bezbramkowo zremisowanym spotkaniu z Sevillą. By odkopać ostatnią porażkę u siebie z Celtą Vigo, trzeba się cofnąć o kilka… dekad. Możemy dalej zarzucać was ciekawostkami wyszukanymi przez statystyków, ale nie ma to chyba większego sensu. Gdyby ktoś pokazał wam liczby z dzisiejszego meczu, zakrywając jednocześnie rubrykę z wynikiem, nie uwierzylibyście, że FC Barcelona ten mecz przegrała. A jednak, tak właśnie się stało.
Luis Suarez debiutował dziś na Camp Nou. Neymar szykował się, by pokonać bramkarza rywali w siódmym meczu z rzędu. Leo Messi gotował się, by przejść do historii, wyrównując/bijąc rekord bramek strzelonych w La Liga. Założymy się, że wszyscy – zarówno stadion, jak i sam piłkarz – byli przygotowani na takie święto. Cała trójka snajperów ma jednak udany wieczór z głowy. Bo poprzeczka. Bo Sergio Alvarez Conde.
Nie będziemy was przekonywać, że Barcelona zagrała dobry mecz. Zagrała normalny. Gdyby porównać to spotkanie do meczu z Eibar, ogólny odbiór widowiska byłby bardzo podobny. Dość niemrawa pierwsza połowa, ale zdecydowana przewaga. Wiele stworzonych sytuacji i gapiostwo w obronie, które pozwalało sporadycznie przedzierać się rywalom w szesnastkę Claudio Bravo. Jednak czegoś dziś Katalończykom zabrakło. Nie napiszemy, że szczęścia, bo to nie była loteria fantowa. Skutecznego wykończenia i tyle.
Ani o milimetr nie zmienia to faktu, że Celta zagrała fajny mecz. Kiedy Luis Enrique na konferencji prasowej niemalże piał z zachwytu nad dotychczasową grą gości, reakcje były dość oczywiste: musi chwalić drużynę, którą sam zbudował, sam sobie maluje laurkę. Sporo w tym racji, ale deprecjonowanie ekipy Eduardo Berizzo również jest nie na miejscu. Dziś piłkarze Celty zadziwiali wręcz dyscypliną taktyczną. A do tego szalał Nolito, który powoli nie zostawia wyboru Sfinksowi. Powołanie dla piłkarza Celty, którego głośno domaga się część hiszpańskich mediów, pozostaje chyba kwestią czasu. Asysta przy jedynej bramce – miód-malina.
Drobiazgowa katalońska prasa jutro na czynniki pierwsze rozłoży grę Barcelony. Hasło „kryzys” będzie zapewne przewijać się na każdej stronie. W różnych kontekstach. I gry, i atmosfery wokół zespołu, która z boku na sielankę nie wygląda. Po El Clasico piłkarze sprzedali kilka cichych kuksańców trenerowi. Nie jest tajemnicą, że chociażby Gerard Pique nie pała wielką sympatią do Lucho. Ciekawi jesteśmy, co będzie motywem przewodnim debaty.
A w szeregach Realu Madryt dalsze świętowanie trwa w najlepsze. Królewscy zgodnie z planem przejechali się po Granadzie. Widać entuzjazm w tej drużynie po efektownym zwycięstwie w El Clasico. Zapewne gdyby Carlo Ancelotti odwołał wszystkie treningi w tygodniu, pozwalając piłkarzom wygrzewać się na leżaczkach, to i tak w dzisiejszym meczu stanęliby na wysokości zadania.
Świetnie patrzy się na tę drużynę. Duet Kroos-Modrić sprawia, że Xabi Alonso staje się jedynie mglisty wspomnieniem. Gareth Bale z niepokojem może patrzeć na grę Isco. James niczym nie przypomina już lekko zagubionego dzieciaka z początku sezonu. O formie Cristiano Ronaldo – wiadomo – pieśni można by pisać.
Jeszcze szybka wycieczka na Vicente Calderon. Atletico drugi raz w sezonie strzeliło u siebie cztery bramki (tym razem Cordobie), a szczególnie błysnęli Mario Mandżukić i Antoine Griezmann, tak więc z „nowych strzelb Cholo” dziaduje już tylko Cerci. Jednak znając styl Simeone, wesoło po meczu w szatni nie było. Pozwolić piłkarzom Cordoby strzelić dwa gole? No, nie wypada.