Średnio rezolutny Radosław (zachowuje się jak Radek) Sikorski zadbał wczoraj o to, aby słowa „Polska”, „Ukraina” i „rozbiór” odmieniano w mediach przez wszystkie przypadki. Dlatego całe szczęście, że dziś choć trochę będzie się mówiło o meczu mistrzów Polski z Metalistem Charków. Jeżeli komuś się wydaje, że Ukraińcom piłka już nie w głowie, niech spojrzy na ostatni wynik Szachtara Donieck. Wiadomo, wyższa półka, ale też buntują się zagraniczni piłkarze i też nie grają u siebie w roli gospodarza. A dla mnie, osobiście, starcie z Metalistem urasta do rangi rozprawienia się z wielkim kompleksem…
Kiedy próbuję dowiedzieć się czegoś sensownego o tym klubie i wydarzeniach z ostatnich miesięcy, różne źródła jednym niemal tchem wymieniają:
– za Kurczenką, właścicielem klubu podąża międzynarodowy list gończy, bo zdefraudował dziesiątki miliardów hrywien z państwowej kasy;
– piłkarze i sztab w ostatnich tygodniach nie otrzymali wypłat;
– najlepszy strzelec, Cleiton Xavier spieprzył do Ameryki Południowej, rzekomo po to, by się leczyć, a data ewentualnego powrotu to piątek. Nie wiadomo tylko, czy ten, czy następny, czy któryś tam;
– wypadli najlepsi stoperzy – Pape Guaye oraz Rodrigo Moledo, który niegdyś zaliczył epizod w Odrze Wodzisław i powołanie do reprezentacji Brazylii. To zestawienie, wybaczcie, z umyślną premedytacją;
– ostatni ze znanych, Edmar dostał powołanie i do kadry Ukrainy, i do… wojska;
– w lidze Metalist jest ledwie siódmy, a i to głównie dzięki szczęściu, w grupie Ligi Europy – ostatni, bez punktu;
– Ruch był o włos od awansu kosztem Ukraińców z Charkowa.
Jak więc widzicie: same nieszczęścia. A ja mam w głowie karuzelę, ponieważ raz tylko w życiu oglądałem na żywo Metalist, na dodatek grający przeciw Legii. To było dwa lata temu w Austrii, w czasie letniego zgrupowania. Sparingów widziałem wiele, także i te rozgrywane z mocniejszymi rywalami, jednak takiej przepaści – co istotne: w każdym, dosłownie każdym aspekcie – nigdy. Skończyło się 1:4, lecz po końcowym gwizdku legioniści czuli ulgę. Że nie wyżej, a przede wszystkim –że już się skończyło.
Pamiętam tę ich linię pomocy, z Xavierem, z Marlosem, z młodszym wówczas i bardziej ruchliwym Edmarem (dziś 34 lata, ledwo się rusza, choć na kadrę wystarcza). Do tego Cristaldo z Sosą. No i Taison… Patrzyłem na wielu świetnych technicznie zawodników, przy czym ten był po prostu genialny. Najlepszy. Jedyny w swoim rodzaju. Co prawda nie do najlepszych klubów, dlatego że zbyt rzadko oddawał piłkę, a już na pewno nie robił tego bez uprzedniej sztuczki lub zgnębienia stojącego obok przeciwnika, natomiast jeżeli mowa wyłącznie o umiejętnościach technicznych – absolutny kosmos.
Właśnie przypomniało mi się podwójne sombrero, jakie zaproponował Kubie Koseckiemu – najpierw prawą nogą, a po chwili lewą. I „Kosa”, przecież żwawo biegający, mimo że wiedział, co się święci, mógł rzucić przekleństwo i biec za Brazylijczykiem. Wyglądał niczym dziecko, które nie potrafi samo sięgnąć na półkę, bo ta jest za wysoko. Staje na palcach, wyciąga łapy, a na twarzy widać bezradność. O, upodobał sobie też tego dnia zejścia z lewego skrzydła do środka. Schodzący do szatni Dominik Furman, rozkładając ręce i łapiąc oddech, pytał mnie wtedy: – Kto to, kurwa, jest?
Taison był w Metaliście zdecydowanie najlepszy. Traktowałem go od tamtej pory jako wyznacznik różnicy między bogatym ukraińskim klubem – czwartą-piątą siłą tamtejszej ligi – który może sobie pozwolić na posiadanie takiego grajka, a przyszłym mistrzem Polski. Bolało na samą myśl. Tyle że naszych piłkarzy na boisku jeszcze bardziej, nie ma nawet co porównywać, aczkolwiek siedząc na trybunie wśród Austriaków i technicznego zaplecza Ukraińców, czułem się dziwnie. Zawstydzony i zakłopotany.
Mam kompleks Metalista, mówię o tym otwarcie. Nie dociera do mnie, że zamiast przeczołgać Ruch – ten Ruch, z ambitnymi, lecz przemęczonymi dziadkami w składzie, wspartymi kilkoma technicznymi golasami – to chorzowianie, o mały włos, a ich by przeczołgali. Niezrozumiały dysonans poznawczy między tym, co widziałem na własne oczy pod koniec czerwca 2012 roku i tym, co zobaczę wieczorem w Kijowie.
Tamtego dnia rozmawiałem po meczu przez parę minut z trenerem Mironem Markiewiczem. Zupełnie przypadkowo, akurat zbłądziłem przy szatniach, szukając Jana Urbana. Snuł wizję wielkiego Metalista, podążającego drogą wytyczoną przez Szachtar Donieck. Biegłą polszczyzną opowiadał o rozwoju klubu na wielu płaszczyznach, pokazywał palcem w kierunku liczącej łącznie kilkadziesiąt osób grupy w żółto-niebieskich dresach. Pytałem go, z ciekawości: ile lat świetlnych brakuje Legii do jego drużyny? A on spojrzał, uśmiechnął się i rzucił coś w stylu: – Jesteście na początku okresu przygotowawczego, głowa do góry! Musicie myśleć pozytywnie.
Tak, jasne… „Musisz myśleć pozytywnie” – w taki sposób to się człowiek zwraca do ciężko chorego, żeby dodać mu otuchy.
Na odchodne dodał, że finansowo czołowym ukraińskim nie dorównamy nigdy, gdyż u nich wśród bogatych oligarchów jest moda na posiadanie własnego klubu, w który później wkłada się dziesiątki czy setki milionów euro, a u nas taki trend dotychczas się nie wykształcił. No, raz na jakiś czas stać nas będzie na spłatanie figla, dzięki determinacji i mądremu zarządzaniu.
Dwa lata później z ówczesnych planów zostały nic niewarte ochłapy. Markiewicza już nie ma. Metalist, gdzie nie płacą, posypał się skład i uzupełniają go pięcioma graczami rezerw, skonfrontuje swe siły z liderem grupy, jednym z sześciu klubów, które w dwóch pierwszych kolejkach zdobyły komplet punktów. Z drużyną, która w Europie nie straciła gola od 540 minut. Z Legią Warszawa, faworytem.
Przy tym wszystkim, co po drodze spotkało zespół z Charkowa, brak kontuzjowanych Radovicia, Brzyskiego i Dossy – naprawdę – nie brzmi poważnie…
PIOTR JÓŹWIAK
Fot. FotoPyK