FIFA za jednym zamachem rzuciła dwa wyzwania. Pierwsze, reżyserom. Taki Ed Wood i jego “Dziewiąty plan z kosmosu” mogą czuć się zagrożeni. Drugie, samej sobie. Światowa federacja skandale i kompromitacje ma we krwi, ale jeśli by tworzyć swoisty ranking największych, to również i ta świeża musiałaby znaleźć się na liście. Kwestią sporną pozostałaby tylko jej pozycja w drabince. No dobrze, ale o co chodzi?
O “United Passions”. Produkcję, na którą FIFA wyłożyła 20 milionów euro. Tyle samo, ile rocznie wydaje na “Goal Programme”, projekt mający krzewić futbol w najbiedniejszych krajach. A więcej, niż wynoszą budżety wielu europejskich federacji, nie mówiąc o tych z bardziej ubogich rejonów.
Film, który w założeniu miał ocieplić wizerunek federacji, a stał się paliwem na ogień krytyków, kolejnym dowodem patologii zarządzających światowym futbolem. Nie zwróci ani centa, bo nie ma ani dystrybucji kinowej, ani jakiejkolwiek. Powędruje prosto do szuflady.
Na deser wypowiedź Johna Olivera z “The Daily Show”: kto kręci sportowy film, którego bohaterami są działacze?!
“United Passions” to pełnometrażowa (100 minut), fabularna opowieść o historii FIFA. Pomysł nie zrodził się w głowie Blattera, a u niezależnych twórców, gdzieś we Francji. Niestety Blatter zgodził się z nimi, że to ciekawy pomysł, i zaproponował wsparcie finansowe. Budżet rozrósł się z groszowych w gruncie rzeczy kwot, do ponad dwudziestu milionów.
Chłopaki z Francji musieli dać się omamić wizją większych możliwości i podpisali cyrograf. Faktycznie, scenografia dzięki temu wygląda bardzo dobrze, ładnie odtworzone są realia choćby czasów przedwojennych. Julesa Rimeta, gościa, za którego rządów FIFA zaczęła organizować mistrzostwa świata, zagrał Gerard Depardieu. W rolę Joao Havelange’a wcielił się Sam Neill, weteran Hollywood, znany choćby z “Jurassic Park” czy “Polowania na czerwony październik”. Fikcyjnym Blatterem został z kolei Tim Roth. Ten sam, który odgrywał kultowe postacie w filmach Tarantino.
Jak to się ładnie mówi: uważaj o czym marzysz, bo może się spełnić. Twórcy otrzymali budżet, dzięki któremu stać ich było na świetnych aktorów i piękne plany, ale co z tego, skoro utracili kontrolę nad kluczowymi aspektami projektu. Edycją, scenariuszem, rozumiecie o co chodzi. Plotka głosi, że Blatter osobiście domagał się niektórych zmian w fabule.
W konsekwencji otrzymujemy propagandowego potworka. Kupę pomalowaną kolorową farbą, by ładnie wyglądała (ale która przez to śmierdzi jeszcze bardziej). Tim Roth w wywiadzie dla Timesa powiedział: – Gdy zobaczyłem scenariusz, zastanawiałem się, gdzie jest korupcja? Gdzie zakulisowe gry? Deale pod stołem i walki o stanowiska? Praca nad tym filmem była bardzo trudna. Starałem się na ekran przemycić tyle zdrowego rozsądku, ile się dało – Roth oczywiście nie pojawił się na premierze. Również reżyser, Frederic Aubertin, przyznawał później, że dodawał do scenariusza – uwaga, trzymajcie się – ironiczne sceny.
Rozumiecie o jakiej skali tu mówimy? Aktorzy i reżyser rozmyślnie przeprowadzali sabotaż koncepcji osób decyzyjnych. Słyszeliście kiedyś o czymś podobnym? Bunt na pokładzie, wywołany poczuciem żenady, że przykładają rękę do takiego gniota.
Niezamierzonej karykatury, w której Sepp Blatter jest Ghandim światowej piłki. Bohaterem numer jeden, człowiekiem o wielkim sercu, rozwadze i odwadze. Obserwujemy go jak przechadza się gdzieś po boiskach w sercu Afryki, oglądając z pasją mecze tamtejszych młodzieżowców. Jak się poświęca, jak zostaje zdradzony.
Tak jest, ujawnienie grzechów Joao Havelange’a i związana z tym afera, to według filmu zdrada na naszym bohaterze. Havelange też przekonuje, że zamiatał kasę pod dywan dla dobra piłki. “To nie jest organizacja, którą można budować tylko na dobrych intencjach. Potrzebujemy wielkich pieniędzy” mówi. Blatter czuje się zdradzony, bo przecież nie odpowiada za grzechy poprzednika (choć widzimy sceny, w których deklaruje się go kryć). A jak efektownie wali pięścią w stół po przejęciu stołka prezydenckiego! Koniec z kręceniem lodów. Skończyło się złodziejskie eldorado, szelmy.
Ostatnia scena: Blatter skutecznie tłumi bunt w FIFA. Chcący go odwołać ze względu na skandale Havelange’a odnoszą porażkę. Podniosła muzyka, jak gdyby właśnie Superman uratował świat, znacie te motywy. Użyte w takim jednak kontekście przenoszą widza w wyższe poziomy abstrakcji. W trip.
Trochę śmiesznie, a trochę strasznie robi się, gdy film przez przypadek puentuje aktualną działalność federacji. Odszukajcie otwarty list FIFA sprzed kilku tygodni, a dotyczący protestów przeciwko mistrzostwom świata w Rosji. Apelują w nim, by nie mieszać polityki ze sportem, to główna linia obrony. No więc co za refleksją dzieli się z widzem Havelange w filmie? “Mówią mi, że trzeba oddzielać grubą kreską sport i politykę. To niemożliwe. Polityka i sport są nierozerwalne”.
Dwadzieścia milionów za miejsce na czerwonym dywanie obok Depardieu czy dwadzieścia milionów na ośrodki szkoleniowe dla dzieciaków w ubogich krajach. Co tu wybrać, jak znaleźć właściwe wyjście? Głowa FIFA to ma trudne życie.
“United Passions” to kompromitująca sekstaśma, którą ktoś mógłby znaleźć w sejfie Blattera, bo bogacz miał fanaberię by zagrał go koleś z “Wściekłych psów”. Ale jeśli to miało zrobić FIFA dobry PR, to trochę tak, jakby Shell próbował ocieplić swój wizerunek wypuszczając ropę z tankowców prosto w ocean. Finansowo, skandal, że na takie coś poszło tyle kasy. Treściowo, ten festiwal wmawiania nam że czarne jest białe, jest samobójczym hat-trickiem. I w FIFA o tym wiedzą, dlatego film nie jest rozpowszechniany.
A Blatter właśnie szykuje się do wygrania kolejnych wyborów. Choć po poprzednich przekonywał, że to jego ostatnia kadencja.
Leszek Milewski