Kilka razy do roku zdarza się w Ekstraklasie mecz, po którym z trudem przychodzi nam zebranie myśli. Z jednej strony – cieszymy się, że ktoś nam zafundował dobre show, które aż kipi od emocji i dzieje się tyle, że można by boiskowymi zdarzeniami obdzielić pół kolejki. Z drugiej: lekko smuci nas fakt, że ofensywnym piłkarzom wszystko przychodziło dziś z taką łatwością. A nie wynikało to tylko z ich umiejętności. Mamy mieszane odczucia. To był szalony mecz. Wczoraj w Anglii piłkarze Evertonu i Chelsea zabrali nas na ostrą przejażdżkę, po której mogło zakręcić się w głowach. Dziś, po starciu Lechii z Ruchem, czuliśmy się podobnie.
Wszystko zaczęło się od wielkiego „WOW”. W zasadzie zanosiło się na akcję z rodzaju tych, jakich dziesiątki widzieliśmy już w wykonaniu Ruchu. Prawą stroną ruszył Jakub Kowalski i już wydawało się, że – w swoim stylu – po nawinięciu obrońcy nie ma pomysłu, co dalej począć. Jednak chwilę później wydarzyły się rzeczy, o które nie podejrzewalibyśmy ich autorów.
Niespodzianka numer 1: Jakub Kowalski potrafił na nos dośrodkować „zewniakiem”
Niespodzianka numer 2: Filip Starzyński jego podanie wykończył przewrotką
Cuda. Sam Starzyński w przerwie powiedział, że takie strzały mu się w zasadzie nie zdarzają. W tym momencie moglibyśmy się założyć, że dziś nie może już wydarzyć się nic ciekawszego. Wtopilibyśmy kasę. Piłkarze obu drużyn w drugiej połowie boleśnie zweryfikowali nasz potencjalny zakład. Działo się tyle, że brakowało w zasadzie tylko jakiegoś golasa, który wtargnąłby na murawę.
Jeszcze przed meczem dotarła do nas informacja, że Lechia zakontraktowało następnego piłkarza. To już dwudziesty transfer do klubu z Wybrzeża, przypominamy dla porządku. Nie wiemy za bardzo, kim jest ów nowy gwiazdor, ale jeśli będzie miał możliwości zbliżone do Antonio-Mirko Colaka albo Kevina Friesenbichlera, to z niecierpliwością czekamy na jego debiut. Dziś ten duet – do spółki z Makuszewskim – ostro dołożył do pieca. Po tym meczu wypada jedynie zajumać tytuł Markowi Hłasce i napisać: piękni dwudziestoletni. W przypadku nowych nabytków Lechii jest też oczywiście druga droga: Mirandy, Valente i kilku innych cieniasów. Mamy nadzieję, że wybierze właściwie. Pewne jest jedno: na lewej obronie gorzej od Pietrowskiego nie zagra.
Ciężko było nie odnieść wrażenia, że Ruch w drugiej połowie bardzo mocno odczuwał trudy czwartkowego grania na Ukrainie. Pojawiło się kilka prostych start w środku pola – przede wszystkim u Babiarza, ale i u Łukasza Surmy również, a Filip Starzyński, który na początku drugiej połowy obił słupek, w ogóle zniknął nam z pola widzenia. „Życiówkę” za to zagrał Kowalski – do asysty dołożył bramkę. Do gry podmęczonego Ruchu, sporo świeżości wniósł Eduards Visnakovs. I od razu przywitał się z nową drużyną bramką.
3-3. Strzelanina.
Ruch trzy razy wychodził na prowadzenie, Lechia trzy razy odrabiała straty. Obyło się więc bez trupów. Goście mogą sobie pluć w brodę. Wystarczyło zwiększyć dystans do dwóch goli i mamy wrażenie, że podopieczni Machado już by się raczej nie podnieśli. Szanse ku temu były. Po raz drugi w ciągu kilku dni piłkarze Kociana marnują dogodną szansę. W czwartek na puchary, dziś na trzy punkty.
Fot. FotoPyk