Boję się. Bardzo się boję, jak chyba każdy. Z jednej strony nigdy bym nie przypuszczał, że w meczu o stawkę z Celtikiem, który Legia będzie przegrywać 0:1, na miękko uda się wyciągnąć do 4:1. Dlatego cieszyłem się jak dziecko, bo wśród kolejnych pucharowych upokorzeń, wreszcie można było czuć się dumnym. A ja się już od tego zdążyłem odzwyczaić, mimo że naprawdę lubiłem ten swój wrodzony optymizm. I teraz znów go mam, znów liczę, że będą powody do radości. Tyle tylko, że co w przypadku, jeśli się nie uda? Tygodniowy kac, przynajmniej…
Narzekać na trzybramkową zaliczkę nie sposób. Nie wypada również złorzeczyć na tę jedną straconą bramkę, która wciąż daje Szkotom nadzieję, skoro wynik bezsprzecznie rewelacyjny, zdecydowanie powyżej oczekiwań. Ale im bliżej godziny zero i pierwszego gwizdka, tym większych nabieram wątpliwości.
Zegar tyka, pozostało już raptem kilka godzin.
Ile beznadziejnych meczów w krótkim odstępie czasowym może rozegrać niezły mimo wszystko zespół? Porażki w sparingach, klęska przy Łazienkowskiej, lanie 1:6 w sparingu z Tottenhamem, grającym w składzie takim sobie… No, kiedyś ta zła karta musi się odwrócić. To jak, już dziś czy następnym razem? Ile jeszcze razy obrońcy gospodarzy nabiorą się na specyficzne nawijanki Radovicia? Czy Żyro nie spali się psychicznie wiedząc, że na żywo będzie go obserwowało wielu skautów, w tym jeden głównodowodzący z pewnego klubu Premier League? O, albo co gdyby niedoświadczony Duda szybko złapał kartkę, a ta nie dość, że wyeliminowałaby Słowaka z kolejnego spotkania, to mogłaby za jednym zamachem splątać mu nogi?
Myślę, kombinuję, układam różne scenariusze. Niby szybko strzelony gol teoretycznie załatwia sprawę. A praktycznie? Przecież rok temu odrobili dużą stratę z Szachtiorem Karaganda, mało tego, niewiele brakowali, a zdołaliby zniwelować lanie, jakie lat temu kilka sprawiła im Artmedia… Są zdeterminowani, bankowo ruszą od samego początku. „Pierwszy kwadrans na zero z tyłu” – mądrzą się piłkarscy filozofowie, lecz nikt nie przyjmuje argumentu, że taką formułkę powtarzają sobie jak mantrę tydzień w tydzień piłkarze pod każdą szerokością geograficzną. A jednak nie ma drużyny, która w przekroju długiego sezonu nie straciłaby bramki w początkowych minutach. Zresztą chichot losu sprawia, że najczęściej dostaje się gonga w twarz właśnie wtedy, gdy za wszelką cenę chce się go uniknąć.
***
W nocy śni mi się mecz. 3:0 dla Celtiku, ostatnia minuta i karny – jak to w snach, wariant na skraju nerwowej wytrzymałości. Matko boska, podchodzi Vrdoljak. Wszyscy łapią się za głowy, po chwili to samo czyni kapitan Legii. Ale moja wyobraźnia nie dopuszcza odpadnięcia. Następna scena to Żyro, biegnący wzdłuż linii końcowej. Dobiega pod chorągiewkę i salutuje, zupełnie jak przed tygodniem. Za nim reszta rozradowanych legionistów. Awans. Dobił tę piłkę do pustej, czego nikt nie widział, wszyscy bowiem twarze schowali w dłoniach.
***
Karny, karny, karny.
Śmiejcie się, ale Legia tak już ma, że gdy rywalizuje z Celtikiem, to sędziowie wskazują na wapno. Tak było w pierwszym meczu, tak było w 2006 roku w Warszawie, w sparingu wygranym przez piłkarzy trenowanych wówczas przez Dariusza Wdowczyka. Pamiętacie? Teraz dwukrotnie pomylił się Vrdoljak, wtedy spudłował Roger.
Stary stadion, jakiś totalny oldschool. Zdobywcą zwycięskiej bramki Michał Gottwald. Między słupkami gości epizod wracającego z mundialu w Niemczech Artura Boruca.
Mało sentymentów? Debiut – tak, tak – Miro Radovicia, tego, w nogach którego dziś zarówno ja, jak i pewnie większość dobrze życzących mistrzom Polski pokładam największe nadzieje. Serb, chcąc nie chcąc, spina klamrą te osiem lat. W tamtym okresie sprowadzany za rekordowe 800 tysięcy euro jako wielki talent, dziś doświadczony lider. Nie skrzydłowy, już nawet nie rozgrywający, a napastnik. Tamta Legia wydaje mi się słabsza od obecnej, tamten Celtic – z Aidenem McGeadym, Stilijanem Petrowem czy Kennym Millerem – mocniejszy nieporównywalnie.
O, i kolejny raz wraca temat realnej, tej boiskowej wartości Szkotów. Papierowy tygrys czy europejski średniak bez formy u progu sezonu? A czy to w ogóle ważne, jeśli chodzi tylko o 90 minut, które dodatkowo zaczyna się prowadząc 4:1? A czy nie tak samo kombinowała przed laty Saragossa, tuż przed rewanżem z Wisłą? Nie ma zaliczki nie do przerżnięcia, podobnie jak nie ma pieniędzy nie do wydania. I tu, i tu wystarczy mieć „gest”.
Ale byłby wstyd.
Boję się. Bardzo się boję, jak chyba każdy…
PIOTR JÓŹWIAK
Fot.FotoPyK