Do tej pory zwykle tak to się składało, że kiedy tylko Lech zaliczał swoje spektakularne wtopy pucharowe, zaraz po nich wpadało mu jakieś łatwe 4:0 z Piastem, które skutecznie zamazywało obraz. Dzisiaj Lech ma na koncie nie tylko przegraną z Islandczykami w eliminacjach Ligi Europy, ale i domową porażkę z Wisłą, która w ostatnich latach w Poznaniu nie potrafiła strzelić gola.
Rumak, biorąc pod uwagę, że jego celem jest awans do fazy grupowej Ligi Europy, w gruncie rzeczy ciągle ma przed sobą otwartą drogę. Krętą, wyboistą, jak stok narciarski bez ratraka, ale w sumie to wystarczy ograć w czwartek biednych Islandczyków i na chwilę znowu będzie spokój. Z naciskiem na „na chwilę”, bo jak patrzymy na obecną dyspozycję Lecha to – szczerze – nie postawilibyśmy na niego złamanego grosza. Nawet gdy zakład brzmiał: “czy Mariusz Rumak doczeka września jako trener Lecha Poznań?”. Jeśli rewanż w IV rundzie eliminacyjnej przypada na 28 sierpnia – ani funta kłaków.
Rumak, gdyby tak to szybko przeanalizować, przed 2,5 roku w Lechu naprawdę sporo zdążył przegrać.
1:5 z Pogonią Szczecin
0:3 u siebie ze Śląskiem
0:2 u siebie z Podbeskidziem
0:1 w meczu o tytuł z Legią
2:3 dzisiaj z Wisłą
W pucharach:
0:1 z Zalgirisem Wilno
0:1 w czwartek z Islandczykami
0:3 z AIK Sztokholm
Do tego jakieś 0:2 z Miedzią, 1:2 z Grudziądzem w Pucharze Polski. I to wszystko z grubsza licząc, nie bardzo nawet wysilając pamięć. Facet jest najdłużej pracującym szkoleniowcem w polskiej lidze, ale kojarzy nam się głównie z porażkami. Naprawdę, nie trzeba mieć niesamowitej wyobraźni, żeby sobie uzmysłowić, że gdyby w Lechu mieli odrobinę inne podejście do pracy szkoleniowca, gdyby mieć tam do czynienia z takimi typowymi polskimi działaczami, którzy zwalniają i zatrudniają pod wpływem chwili i według własnego widzimisię, Rumak mógłby już wylecieć z osiem razy i teraz zwiedzać trzeci klub z kolei, jak Stokowiec. Dziś znów trzeba będzie wyciągnąć z rękawa któryś z niby-argumentów, jakoś zaczarować dziennikarzy i kibiców pięknym słowem. Może ten o graniu w trzydniowym rytmie, o innych priorytetach pucharowych, o rotacji, może nawet o uciążliwej fali upałów. Do wyboru, do koloru.
Mankamenty można by punktować długo i dałoby się znaleźć je w każdej formacji Lecha. Począwszy od rezerwowej pary stoperów Wilusz (kolejny doskonały wynalazek selekcjonera) – Arajuuri, poprzez Trałkę, który próbował sprezentować Wiśle bramkę, na co nie dał się nabrać Brożek, bezproduktywnego Lovrencsicsa i na słabym dziś Teodorczyku kończąc.
Sam mecz z Wisłą był co najmniej dziwny. W zasadzie – wszystko w nim działo się na odwrót i wbrew oczekiwaniom. Na początku Lech zaatakował tak zdecydowanie, że mało kto mógł się spodziewać, że będzie to przebiegać według innego scenariusza niż dwa czy trzy poprzednie. A tu nagle co? Dwa gole Garguły. I Boguski w takich szarżach, jakich nie widziano go w Ekstraklasie mniej więcej od 2010 roku. Ostatnimi czasy, jeśli miewał niezłe mecze, to zwykle kończyło się na dobijaniu piłki do prawie pustej bramki. Dzisiaj, jak nie on – robił wszystko i żeby było śmieszniej robił to skutecznie. Rozgrywał, podawał, kreował, nawet kiwał. Niebywałe. Wisła, która w poprzednim sezonie na wyjeździe potrafiła wygrać tylko z Koroną i Piastem, teraz była bliska rozstrzelania Lecha już przed przerwą.
W końcówce oczywiście zrobiło się nerwowo. Najpierw podwójny błąd Buchalika (wypluta piłka i sprokurowany karny), potem świetny gol Douglasa (cały mecz słabiutki, ale na koniec strzał z wolnego znakomity) i wyglądało, że jedni i drudzy podzielą się punktami. Gdyby tak się stało, Paweł Brożek pewnie zapadłby się pod ziemię, bo on w tym meczu sam powinien skompletować hat-tricka. Hat-tricka POWINIEN, choć okazji było nawet więcej. Wybierając najsłabszego zawodnika w składzie Wisły nie zastanawialiśmy się ani chwili. „Brozio” swoje już w tej lidze nastrzelał, ale dziś partaczył wszystko.
Wisła jako całość chwilami grała bardzo dobrze. Potrafiła sprawić, że schodzących na przerwę graczy Lecha żegnały takie gwizdy, jakich przy Bułgarskiej nie było chyba od czasów Zalgirisu. Patrzymy na ten składak Smudy i widzimy tu drużynę, którą w pojedynczych meczach ciągle stać na wiele, która może wygrać z każdym. Ale niestety – kiedy przeanalizujemy jej kadrę, zwłaszcza ławkę rezerwowych, to nic tylko stwierdzić, że za chwilę – jak tylko pojawi się trochę kartek i kontuzji – znów przeistoczy się w żebraka. Jak wtedy, gdy przyjeżdżała do Poznania z Czekajem i Urygą na stoperze. Dlatego, kibice Wisły:
Łapcie chwile. Z każdym tygodniem może być tylko trudniej.