Jeśli chciałbym kogoś przekonać, że warto oglądać Ekstraklasę, to trudno byłoby mi wybrać gorszy moment. Dopiero co skończył się mundial, który oglądali namiętnie również tacy, dla których najbardziej znanym polskim piłkarzem wciąż pozostaje Jurek Dudek. Udany turniej wzmożył zainteresowanie piłką, a więc i większy odsetek osób usłyszał, że Legia i Lech, flagowe okręty ligi, w Europie wyłapały w pysk od pierwszych frajerów, jacy się nawinęli. W konsekwencji telewizor z włączoną Ekstraklasą wśród jeszcze liczniejszego grona moich znajomych budzi skojarzenia z masochizmem.
Ja jednak mogę szczerzę powiedzieć: miałem bardzo udany weekend. W piątek organizowałem kawalerski, a sobotę i niedzielę spędziłem przy Ekstraklasie. Ubawiłem się, były emocje, dobre towarzystwo. Działy się fajne i interesujące historie. Te słowa mogę odnieść do każdego z weekendowych dni. Nie będę was kitował, że w równym stopniu, ale jednak.
Jednocześnie nie dziwię się wszelkiej maści Januszom, że patrzą na Ekstraklasę tak jak patrzą, przy czym nie dziwię się też sobie, że nie ma dla mnie żadnych ciekawszych rozgrywek sportowych. Czym bowiem jest mecz? Dziewięćdziesięciominutowym widowiskiem, o wymownym filmowym metrażu. Na jego atrakcyjność wpływa wiele czynników. Klasa aktorów. Stawka spotkania i jego przebieg. To, czy którejś ze stron kibicujesz. Ale to wszystko idzie w cień, gdy na jakiejś lidze doskonale się znasz, gdy nią przesiąkłeś. Wtedy i 0:0 o pietruchę, w którym nie padł żaden celny strzał, może być interesujące.
Jesienią co sobotę i niedzielę mam dostęp do lig nieporównywalnie silniejszych. A jednak wybieram polską, tę dwudziestąktórąś ligę Europy, której mistrz ma problemy by pokonać drużynę murarzy i piekarzy. Nie jest to wcale irracjonalne, wybieram Ekstraklasę, bo jej mecze są dla mnie lepszymi historiami. Może i starcie Evertonu z Southampton będzie miało wyższy poziom, ale każdy mecz polskiej ligi obfitował będzie natomiast w dziesiątki podtekstów, smaczków, których w Anglii nie wyłapię, a które dodają meczowi atrakcyjności.
Będę ciekaw tego jak zagra konkretny zawodnik. Czy junior zrobił postępy. Czy zespół odbuduje formę, czy też czyjś kryzys będzie trwał. Jak zareagował trener od poprzedniej kolejki, etc. Wszystkie te historie (i dziesiątki odmiennych) są do dyspozycji i w innych ligach. Tam na przykład też jakiś Garcia Morales właśnie wrócił po kontuzji i ciekawie zobaczyć jak zagra, bo wcześniej miał dobrą kiwkę, a Jose Arcadio to z kolei błyskotliwy gracz, któremu się nie chce, ale właśnie gra rundę życia, więc może coś jednak z niego będzie. Gdy ja jednak obejrzę takie zagraniczne starcie, będzie ono oglądane płasko. Bez tej głębi, którą dzięki oglądaniu polskiej ligi przez lata mam obserwując Ekstraklasę. To kapitał, który uatrakcyjnia dla mnie każdy mecz.
Spójrzmy na tę kolejkę. Jest ciekawa choćby piłkarskim zmartwychwstaniem Ubiparipa. Facet rok nie grał w piłkę, a tu wraca i strzela trzy gole, choć trudno zliczyć ile razy w Poznaniu wypychano go za drzwi. Ale gdybym nie znał tła, hat-trick Serba nie byłby takim wydarzeniem. Legia dostająca bęcki od GKS? Co za tragiczny mecz, gdyby wyrwać go z kontekstu i komuś pokazać! A tak był diabelnie ciekawy, bo stał się kolejną odsłoną teatralnego dramatu o nazwie “Kryzys na Łazienkowskiej”. Jeden mecz Śląska z Ruchem, czyli żadna ligowa rewelacja, był dla mnie posiłkiem na bogato. Jak zagra WKS bez Paixao? Jak w roli kapitana wypadnie Flavio? Mila pod koniec sezonu grał lepiej, potwierdzi powrót do formy? Jak będzie wyglądał powrót Celebana? Z jakiej strony pokaże się Ruch w kontekście zbliżającego się starcia z Vaduz?
Znalazłem odpowiedzi na wszystkie te interesujące mnie pytania. Powiem więcej: miałem ucztę. Ucztę nie pięknych bramek, szaleńczego tempa akcji, indywidualnych popisów. Ale ucztę ciekawych historii. To trochę tak jak z serialem: są lepsze, od tego, który aktualnie oglądasz. Ale już znasz tok tej opowieści, jak już się w nią wciągnąłeś, to chcesz wiedzieć co stanie się dalej. I może i polskiej lidze brakuje jakości ze strony “aktorskiej”, ale futbol ogółem jest tak dobrym scenarzystą, że i w Ekstraklasie zawsze jest przynajmniej kilka głównych wątków, które wielce interesująco się śledzi, a do tego mamy jeszcze mrowie pobocznych. Poza tym u nas nigdy nie brakuje specyficznego folkloru, takiego jak choćby wczorajsze scenki z Zabrza, czyli Warzycha prowadzący swój zespół przez telefon. Elementów komediowych polska liga doświadcza przecież w nadmiarze.
Ekstraklasie pomaga też na pewno fakt, że jest świetnie opakowanym medialnie produktem. Nie tylko przez telewizję, ale także prasę i portale, które traktują ligę priorytetowo, a więc ktoś, kto jest w Ekstraklasie zanurzony, ma czym swoją pasję karmić. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że mimo powyższych argumentów w moim ligowym fanatyzmie nie ma wiele romantyzmu, bo tak samo wciągnęłaby i liga litewska, gdyby jej poświęcić dostatecznie dużo czasu uwagi. Można powiedzieć: jestem wierny przez zasiedzenie. Po takim czasie łączy nas zbyt wiele, by się od siebie uwolnić. I bardzo dobrze, bo śledzenie ligi potrafi dodać życiu pieprzu, to pod pewnymi względami marzenie kinomana: interesujący serial, który nigdy się skończy.
Janusze nigdy tego nie zrozumieją. Że nawet liga przeciętna, bez gwiazd, przegrywająca z kretesem rywalizację z innymi w Europie, potrafi być diabelnie interesująca. Dlatego Ekstraklaso, z całym swoim folklorem, skrajną nieprzewidywalnością, eurowpierdolami, klubami Kokosa i Robertami Warzychami, witaj. Fajnie, że wróciłaś.
Leszek Milewski
Fot.FotoPyK