Górnik Łęczna po siedmiu latach wrócił do Ekstraklasy, czyli – jakby nie patrzeć – na salony polskiej piłki i nie odstawał od poziomu, który na nich obowiązuje. Mierzejewski, Szmatiuk, Mraz, Bonin. Tęskniliśmy za tą wesołą ekipą jak za młodzieńczym trądzikiem, ale – z ręką na sercu – każdy z nich wypadł przyzwoicie. Zresztą podobnie jak cała drużyna Jurija Szatałowa. Punkty ugrane w meczu z Wisłą Kraków, która była przecież minimalnym faworytem? Nikt na Lubelszczyźnie nie ma prawa kręcić nosem.
Po serii eurowpierdolów obawialiśmy się powrotu na murawy naszych ligowców, gdzieś tam z tyłu głowy kołatała nawet myśl o bojkocie, ale jak się okazało – najpierw w Bielsku, a potem w Łęcznej – nie taki diabeł straszny, jak go malują. Polski piłkarz, jeśli rywalizuje z innym polskim piłkarzem, miewa przebłyski. Dało się to oglądać.
Zaliczyliśmy dzisiaj sentymentalną podróż w czasie. Niewiele się w Łęcznej przez te siedem lat zmieniło. Ten sam kameralny stadion, te same pokrzykiwania z trybun, doping może nie za głośny, ale za to świetnie zorganizowany. Serio, brakowało tylko lokalnego bohatera Pawła Bugały (zamiast Buzały – niby jedna litera, a robi różnicę), a sprawdzalibyśmy w kalendarzu, czy na pewno mamy rok 2014.
Zabrakło Bugały, ale był za to Tomasz Nowak. Postać meczu. Pamiętamy go jako lewego obrońcę, ewentualnie defensywnego pomocnika. Swoje zawsze wybiegał, trochę poprzeszkadzał rywalom – na tyle solidnie, że zaliczył nawet wycieczkę z reprezentacją u Leo. Ot, ligowy szaraczek. A dziś? Lider zespołu Ekstraklasy pełną gębą. Tu poda, tam strzeli, w międzyczasie opierdoli ospałych kolegów. W dodatku bramkę strzelił palce lizać, a Urygę oszukał jak dzieciaka.
Takiego lidera zabrakło dziś Wiśle. Gdyby był w jej szeregach na boisku ktoś, kto wziąłby na siebie większą odpowiedzialność za grę, to Biała Gwiazda zapewne by ten mecz wygrała. Niestety dla niej, Brożek nie radził sobie z parą stoperów. Stilić – jak to ma w zwyczaju – raz błysnął, a poza tym człapał, Garguła chyba jeszcze przeżywa ciężkie treningi, a Jankowski… szkoda gadać.
W tej sytuacji za strzelanie bramek wziął się nie kto inny, jak Maciej Sadlok. Jego gole są jak na mundial. Nie, nie takie piękne. Jesteśmy ich świadkami raz na cztery lata. A w dodatku padają zawsze w dziwnych okolicznościach. Kiedyś w meczu z Cracovią chciał dośrodkować, a wyszedł piękny centrostrzał, dziś wydatnie przy trafieniu pomógł mu Grzegorz Bonin.
Druga połowa była już zdecydowanie słabsza – dużo kopania po piszczelach, jeszcze więcej męczenia buły, ale nie będziemy zbytnio wybrzydzać. Bierzemy to, co dają, bo zawsze mogłoby być gorzej. A tak bramkowy remis – dwóch rannych, zero zabitych. Wśród widzów również bez strat w ludziach.