W ten dzień wszystko inne schodzi na dalszy plan. Nie liczy się Sylwester Cacek, nie liczy się spadek Zagłębia, ani wczorajszy remis Cracovii. Mało istotne wydaje się decyzja Dawida Kownackiego o pozostaniu w Lechu, a nawet hazardowe problemy Łukasza Burligi – choć oczywiście arcypoważne – okazują się dziś tematem mocno pobocznym. Liczy się tylko magiczny wieczór w Lizbonie. Real kontra Atletico. Będziemy was powoli pod to widowisko podprowadzać, ale póki co najlepsze, co możecie zrobić, to zapoznać się z najciekawszymi tekstami, jakie przed tym finałem powstały. Zapraszamy na przegląd, zdominowany starciem z Lizbony.

FAKT
Mecz Realu z Atletico na łamach Faktu zapowiada pojedynek Jerzego Dudka z Romanem Koseckim. Obaj spierają się o wynik. Trochę wspominają. Jest ciekawie. Znacznie obszerniej w Przeglądzie Sportowym.
Dudek:
Atletico przypomina mi Liverpool z 2005 roku. Wtedy też byliśmy niedoceniani. Do finału też dotarliśmy nieoczekiwanie, w Stambule faworytem był Milan, ale to my wygraliśmy batalię, w której o sukcesie decydował jeden mecz. Mam nadzieję, że teraz historia się nie powtórzy. Atletico swój rozdział w tym sezonie już napisało. W sobotę zostali mistrzami.
Kosecki:
Jurek, spokojnie, ta książka nie jest jeszcze skończona. Trochę atramentu w piórze nam zostało. Akurat wystarczy, żeby tę białą kartkę, która przypomina waszą koszulkę, zapisać. W finale w Lizbonie poniesie nas euforia, chłopaki pójdą na fali, mimo kontuzji. Bo Atletico ma charakternych zawodników.
Całość zdobią fajne zdjęcia, do przeczytania.
Obok rozmówka z Fernando Hierro. Wywiad do bani, ale z dużą postacią.
Trzykrotnie wygrał pan Ligę Mistrzów. Który z tych triumfów jest najcenniejszy?
– Bez wątpienia pierwszy, czyli siódmy w Pucharze Europy dla Realu Madryt, ten w 1998 roku. Pokonaliśmy 1:0 Juventus po golu Mijatovicia. Real w końcu przerwał złą passę bez triumfu w tych rozgrywkach. W ciągu pięciu lat zdobyliśmy trzy puchary Ligi Mistrzów. Dzięki temu Real wrócił na zwycięską ścieżkę i od tamtej pory zdobycie tego trofeum stało się dla klubu priorytetem.
Czy fakt, że Atletico zdobyło mistrzostwo Hiszpanii, stawia drużynę Diego Simeone w roli faworyta?
– Zdobycie tytułu na pewno dodało im większej pewności siebie, ale myślę, że to nie ma żadnego znaczenia, czy ktoś jest faworytem, czy nie. My z trzech wygranych finałów tylko w jednym byliśmy postrzegani jako faworyci. Doświadczenie podpowiada mi, że wszystko jedno, jak postrzegana jest jedna czy druga drużyna, ponieważ w finale może wydarzyć się wszystko. Moim zdaniem nie ma faworyta.
Co wyróżniłby pan w obu drużynach?
– W Atletico najbardziej podoba mi się agresywność, pressing, to, jak poruszają się poszczególne linie. Widać, że oni zawsze wiedzą, jak dany mecz ma wyglądać, mają bardzo klarowne idee, które wcielają w życie. To jest godne podziwu. Natomiast w Realu podoba mi się jakość piłkarzy, to drużyna o wielkim potencjalne, zarówno ofensywnym, jak i defensywnym.
Fakt zaspokaja dziś również ciekawość czytelników (o ile naprawdę kogoś to może ciekawić), jak wyglądał młody Robert Lewandowski. Redakcja dotarła do zdjęć z legitymacji szkolnej i karty motorowerowej w wieku 13 lat. Szok, niedowierzanie! Wyglądał jak normalny chłopak z gimnazjum w Lesznie. Niebywałe.
Na kolejnej stronie – Burliga przyznał się do hazardu. O tym pisaliśmy wczoraj, więc nie będziemy jego słów ponownie cytować. Skupmy się na ostatniej istotnej informacji z tego wydania: zdaniem Faktu Dawid Kownacki zostaje w Lechu jeszcze co najmniej przez rok.
Niedawno wiceprezes Lecha Piotr Rutkowski powiedział, że w letnim okienku transferowym wszyscy są na sprzedaż, poza Kownackim. Sęk w tym, że klub mógłby być do tego zmuszony, gdyby nie było szans na podpisanie z nastolatkiem nowego kontraktu. Po wygaśnięciu obecnego, czyli w czerwcu 2015 roku, poznaniacy mogliby liczyć bowiem tylko na skromny ekwiwalent (160 tys. euro). A przecież Kownacki wart jest zdecydowanie więcej. Szacuje się, że jeśli dalej będzie się tak rozwijał, można zarobić na nim nawet 5 mln euro. Najpierw musi jednak podpisać nową umowę i choć początek negocjacji był bardzo trudny (kością niezgody była kwota odstępnego), to teraz ta sprawa zmierza w dobrym dla Kolejorza kierunku. – Cały czas rozmawiamy i mogę powiedzieć, że jesteśmy coraz bliżej porozumienia – przyznaje agent zawodnika. – Zdecydowaliśmy, żeby Dawid został w Lechu jeszcze co najmniej rok, bo tak będzie lepiej dla niego. Ten klub to dla niego wręcz idealne miejsce do rozwoju – dodaje Kubacki.
RZECZPOSPOLITA
Na łamach „Rz” musiała znaleźć się zapowiedź finału Ligi Mistrzów. W typowym ujęciu. Dwa kluby, dwa światy. Bogata północ Madrytu przeciw biednemu południu, arystokracja kontra proletariat.
W sobotę finał Real – Atletico. Bogata północ Madrytu przeciw biednemu południu, arystokracja kontra proletariat. Wystarczy rzut oka na klubowe przydomki, by zrozumieć, że w Lizbonie spotkają się dwa światy: bogacze z Chamartin i robotnicy znad rzeki Manzanares. Jednych nazywają Królewskimi (taki tytuł nadał im w 1920 roku król Alfons XIII), Galaktycznymi lub Los Merengues – od białej jak koszulki Realu bezy, deseru madryckiej burżuazji. O drugich mówi się Los Indios (ze względu na dużą liczbę piłkarzy z Ameryki Południowej w latach 70.), Los Rojiblancos lub Los Colchoneros – wytwórcy materaców. Ten ostatni przydomek to pamiątka jeszcze sprzed I wojny światowej. W 1911 roku kolory biały i niebieski na strojach Atletico (wtedy Athletic) zastąpiły czerwono-białe paski. Klubu nie stać było na zakup koszulek, więc zaczęto je szyć z najtańszego materiału używanego także do produkcji materaców. Atletico powstało w kwietniu 1903 roku jako filia Athleticu Bilbao. Założyło je trzech baskijskich studentów. Rok później dołączyła do nich grupa kibiców rozczarowanych flirtem z kilkanaście miesięcy starszym Realem. Nawet stadiony Realu i Atletico przypominają o dzielącej ich przepaści. W czasie wojny domowej stadion Atletico zburzono, klub przetrwał dzięki fuzji z Hiszpańskimi Siłami Powietrznymi. Nie bez powodu mówiono, że Atletico to ulubiona…
GAZETA WYBORCZA
Pora przywyknąć, że dziś w każdej gazecie będziemy czytać mniej więcej o tym samym, tylko na różne sposoby. Gazeta Wyborcza zapowiada Ligę Mistrzów jako finał króla i żebraka (czyli tak samo jak Rzeczpospolita). Poniżej pyta czy Cristiano Ronaldo w końcu podbije Lizbonę.
Jeśli wydaje się wam, że w Lizbonie Ronaldo spogląda na kibiców z każdego rogu, jesteście w błędzie. Tego, że w sobotę odbędzie się tutaj finał Ligi Mistrzów, nie sposób nie zauważyć. Władze miasta informują, że przybywających samolotami kibiców Realu i Atlético przyjmują w różnych terminalach. Tych przyjeżdżających samochodami kierują na oddzielne parkingi. Ale portretów najlepszego strzelca Ligi Mistrzów, który w 10 meczach strzelił 16 goli, i gwiazdy reprezentacji Portugalii nie ma. Jeśli popularność mierzyć liczbą rozwieszanych w mieście reklam, zdecydowanie bardziej doceniają Ronaldo w Madrycie. Dla niego to drugi finał na należącym do Benfiki Estádio da Luz. Dekadę temu goszcząca mistrzostwa Europy Portugalia sensacyjnie przegrała mecz o złoto z Grecją, a Ronaldo po ostatnim gwizdku siedział na boisku i płakał. Nie był jeszcze liderem kadry, nikt nie miał do niego pretensji, bo na Euro 2004 grał dobrze, zapracował na miejsce w drużynie gwiazd ME. Cierpiał, gdyż Portugalia straciła szanse na pierwsze w historii złoto wielkiego turnieju, w dodatku na jego ulubionym stadionie. Kibicował Benfice tak jak ojciec i brat, tylko mama Maria Dolores dos Santos Aveiro wspierała Sporting. Los, a dokładniej skauci, zdecydował jednak, że rodzinną Maderę opuścił dla zielono-białej koszulki Sportingu. Za namową trenerów, którzy twierdzili, że „dzieciak z Madery różni się od wszystkich pozostałych”, władze klubu z Lizbony zapłaciły za niego 25 tys. euro. Nigdy wcześniej klub z Estádio José Alvalade nie wydał tyle na juniora. Ronaldo miał 12 lat, nigdy wcześniej nie opuszczał wyspy, nigdy nie leciał samolotem. Na początku łkał mamie do słuchawki i chciał wracać. W szkole dla juniorów Sportingu koledzy wyśmiewali się z jego akcentu. Gdy śmiać zaczęła się także nauczycielka, Ronaldo rzucił w nią krzesłem. Za karę nie pojechał z zespołem na mecz z Mar~timo Funchal, w którym zaczynał kopać piłkę. Po latach wspominał, że przeprowadzka do Lizbony była najtrudniejszym momentem.
Przyjemna czytanka. Czy tak samo będzie w przypadku rozmowy z Robertem Lewandowskim? Właściwie rozmówki na 1/4 strony. Zaczyna się od Ligi Mistrzów, później porusza kilka innych wątków.
Tydzień temu w swoim pożegnalnym meczu w Dortmundzie mierzyłeś się z Bayernem w finale Pucharu Niemiec. Rozmawiałeś z Pepem Guardiolą?
– Przez chwilę, ale jeszcze będzie czas, żeby się lepiej poznać. Na wszystko przyjdzie czas, wciąż nie mam też mieszkania w Monachium.
To był najbardziej wyczerpujący sezon w karierze?
– Nie zawsze było łatwo, szczególnie pod względem psychicznym, bo w głowie siedziało, że to wszystko powoli się kończy i po sezonie wyjadę z Dortmundu.
W Varsovii Warszawa, klubiku, w którym grałeś, mając 15-16 lat, w pewnym momencie zacząłeś przerastać resztę i w trakcie meczów po prostu brałeś piłkę i schodziłeś do boku, żeby ćwiczyć zwody na rywalach. Teraz wciąż się rozwijasz?
– Po ostatnim sezonie znów czuję się lepszym piłkarzem. Może na pierwszy rzut oka nie widać postępu, ale tak jest np. ze strzałem czy dryblingiem. Zacząłem też trenować rzuty wolne, do czego namówił mnie Jürgen Klopp. Zauważył, że mój układ ciała przy strzale jest naturalny, dzięki czemu mógłbym spróbować wykonywać rzuty wolne. Zacząłem i to się sprawdziło, trafiłem po raz pierwszy z wolnego w ostatniej kolejce Bundesligi. Wcześniej nie usłyszałem takich podpowiedzi, czy to w Lechu, czy Zniczu.
Kończymy tekstem „Madryt jedzie drogą do nieba”. „Wygra, kto wygra, Madryt już zwyciężył” – napis na ratuszu na Placa del Sol ma zaprzeczać teorii, że ponad 100 lat zaciekłej rywalizacji Realu z Atletico dzieli stolicę Hiszpanii na dwie nienawidzące się części.
Ratusz zdobią dwie gigantycznych rozmiarów koszulki sobotnich finalistów. „Miasto mistrzów” – brzmi dumny napis nad wejściem. Władze Azerbejdżanu zrobiły znakomity interes, umieszczając na koszulkach Atletico swoją reklamę („Ziemia ognia”). Kto mógł przypuszczać, że po 40 latach klub z Vicente Calderon znów dojdzie w najważniejszych rozgrywkach tak wysoko?
Od kilku dni Vicente Calderon i Santiago Bernabeu zmieniły się w plac budowy. Na stadionach obu klubów montowane są ekrany, na których kibice będą mogli oglądać finał. Atletico sprzedało już ponad 40 tys. wejściówek po pięć euro, socios dostali je za darmo. Klub słynie z kibiców wiernych mu po grób. A nawet dłużej. Świadectwem jest słynny Memorial zbudowany w południowej trybunie Vicente Calderon, gdzie w kolumbariach fani Atletico składają urny ze swoimi prochami, aby nawet po śmierci być blisko drużyny. „Drogą do nieba” nazywa autostradę łączącą stolice Hiszpanii i Portugalii madrycki dziennik „Marca”. Przemierza ją ponoć od 70 do 120 tys kibiców. Większość z nich nie ma najmniejszych szans na bilety na Estadio da Luz. Chcą być jednak bliżej swoich piłkarzy. Konsul portugalskiej ambasady w Madrycie był tak atakowany o wejściówki na finał, że kilkanaście dni przed nim nagrał na automatycznej sekretarce swojego telefonu komunikat: „Nie mam biletów” i za Boga nie podnosi słuchawki. Telewizja hiszpańska pokazywała reportaż o dwóch rowerzystach: jeden w czerwono-białym stroju Atletico, drugi w białym Realu, którzy razem wyprawiali się w 500-kilometrową drogę do Lizbony. Obiecywali wytrwać w jedności, wspierać się, pomagać sobie aż do upragnionego celu i dopiero na miejscu zająć miejsca po przeciwnych stronach barykady.
SUPER EXPRESS
Katowicki Sport dziś do nas nie dojechał. Straty nadrobimy po weekendzie, wybaczcie. Co tymczasem w Super Expressie? Najpierw ostatni ruch Legii w drodze po mistrza. Nie polecamy. Same oczywistości.
Michał Ł»yro (22 l.) jest w fenomenalnej formie i kibice Legii liczą, że w niedzielę po raz kolejny poprowadzi zespół do zwycięstwa. Choć tak naprawdę do obrony tytułu warszawianom wystarczy w meczu z Ruchem remis. Pewni złota mogą być już w sobotę, jeśli Lech potknie się w starciu z Pogonią. Ł»yro, który w niedzielę zagra setny oficjalny mecz w barwach Legii (18 goli), jest tym piłkarzem, który najbardziej skorzystał na zmianie trenera. – Odpowiada mi styl gry preferowany przez Henninga Berga. Lubię szybkie wymiany piłki na małej przestrzeni z Miro Radoviciem i Ondrejem Dudą – wyjaśnia „SE” pomocnik Legii, o którego pytają kluby z Bundesligi i włoskiej Serie A, na czele z Hannoverem i Napoli. – Teraz liczy się tylko mistrzostwo. Co będzie po sezonie? Nie wiem. Rafał Wolski wiele opowiadał mi o tym, jak jest we Fiorentinie, w lidze włoskiej. Wyjazd na Zachód kusi, ale teraz nie zajmuję sobie tym głowy – przekonuje świeżo upieczony kadrowicz. Jeśli Legia zapewni sobie tytuł, to po meczu z Ruchem jej kibice przemaszerują na Starówkę…
Dalej Dariusz Wdowczyk. Przekonuje, że nie jest pieniaczem.
W tym sezonie już dwa razy wyrzucono pana na trybuny.
– Od meczu z Legią jesienią, gdy zostałem usunięty z ławki, byłem bardzo spokojny i cierpliwy. Aż do momentu, gdy w meczu z Lechią sędzia nie odgwizdał chamskiego faulu na Akahoshim. Uważam, że moja reakcja i słowa nie upoważniały do wyrzucenia na trybuny. („Ku…a, czy wy nie widzicie tego faulu?!” – red.). A najważniejsze jest to, że po meczu obserwator przyznał mi rację, że był faul, i przeprosił w imieniu sędziego za błąd. Tylko co mi z tego już po fakcie? Inna sprawa, że nie powinienem tak zareagować jako trener, który ma dawać przykład młodym ludziom.
Sędziowie w Ekstraklasie są słabi?
– Są różni. Jest wielu sędziów bardzo dobrych i jest kilku, którzy do tej ligi nie pasują. W meczu z Wisłą sędzia boczny popełnił błąd, ale po chwili powiedział mi półżartem, że to już ostatni raz. Nie miałem do niego pretensji. Pomylić się może każdy z nas.
Ostatnie trzy porażki Pogoni wywołują u pana frustrację?
– Nie. Wyciągamy wnioski i ciężko pracujemy. Pogoń nie jest gotowa na start w europejskich pucharach. Jesteśmy młodym zespołem, który wciąż się dociera. Taki Wojtek Golla był naszym najlepszym obrońcą w pierwszej rundzie, a teraz zniknął. On i dwaj inni obrońcy, Rudol i Lewandowski, mają w sumie na koncie zaledwie 70 meczów w Ekstraklasie i trudno od nich oczekiwać, żeby grali bezbłędnie. Gwarantuję, że w przyszłym sezonie ta drużyna będzie mocniejsza. Wkurza mnie, że kibice, fachowcy i niektórzy dziennikarze po meczu z Lechem (5:1) zachwycali się, jakich to mamy supercudownych piłkarzy, a po spotkaniu z Wisłą (0:5) mówili, jakie to słabe piłkarzyki, dno i metr mułu. Taka skrajność bardzo mnie denerwuje w polskiej mentalności.
Tabloid donosi również, że Atletico ma sposób na Ronaldo. Nie wiadomo wprawdzie jaki, poza tym, że Real ani razu do tej pory nie wygrał w Lizbonie. Ale może trzeba dokładniej się wczytać.
Dziś Lizbona będzie hiszpańskim miastem. Dotrze tu ok. 100 tysięcy Hiszpanów. Od strony Madrytu nadjedzie 15 tysięcy samochodów i nadleci 135 samolotów. Dla jednej z drużyn to miasto po raz pierwszy okaże się szczęśliwe. Do tej pory Real grał w Lizbonie trzy razy, ale nie wygrał ani razu. Atletico mierzyło się tu raz i zanotowało remis. Na trybunach zasiądzie między innymi Jose Mourinho, tym razem w roli dziennikarza. Portugalczyk podpisał umowę na komentowanie finału dla serwisu „Yahoo”, co wzbudza nie lada sensację, ze względu na jego kiepskie relacje z prasą. Gdyby patrzeć na wycenę wartości piłkarzy, to Atletico powinno zostać zmiażdżone, bo ich pierwsza jedenastka kosztuje „tylko” 165 mln euro, a Realu aż 414 mln. Ale trener Simeone nieraz pokazał, że łamie stereotypy. To w końcu jego zespół jest jedynym niepokonanym w tej edycji Ligi Mistrzów. Argentyńczyk liczy na występ swojego supersnajpera Diego Costy, który w tygodniu leczył się końskim łożyskiem u słynnej lekarki z Belgradu. Podobno z dobrym skutkiem. Nawet jeśli Costa nie wyjdzie w podstawowym składzie, to ma szansę pojawić się na boisku w trakcie gry. Podobnie jak Arda.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Przedfinałowa okładka PS.
Ale o dziwo zaczyna się od Burligi i jego wyznania o hazardzie.
W środę działacze Wisły ukarali Łukasza Burligę roczną dyskwalifikacją w zawieszeniu na dwa lata oraz grzywną w wysokości 15 tysięcy złotych. W piątek piłkarz odniósł się do afery, której był sprawcą. – Jestem w pełni świadomy tego, że zachowałem się nieodpowiednio – stwierdził. – Pragnę zapewnić wszystkich kibiców Wisły, że nigdy nie wykorzystywałem wiedzy na temat wydarzeń sportowych w Polsce w zakładach bukmacherskich i nie byłem zamieszany w ustawianie meczów piłkarskich. – Nie ukrywam, że jestem hazardzistą – wyznał łamiącym się głosem. – Po rozmowach z zarządem klubu postanowiłem pójść na terapię w najbliższym możliwym terminie, prawdopodobnie tuż po zakończeniu sezonu. Teraz zamierzam skupić się przede wszystkim na futbolu. Jak wiadomo, jestem obrońcą, który zawsze stara się dawać z siebie wszystko i zawsze walczy na całego. Mam nadzieje, że dzięki tym cechom pokonam swoje problemy – przekonywał. Burliga przyznał też, że na jego wniosek w kontrakcie z Białą Gwiazdą pojawi się restrykcyjny zapis zakazujący mu brania udziału w jakichkolwiek grach hazardowych. – Wiem, że popełniłem błąd, przepraszam za swoje zachowanie. W szczególności: trenera, prezesa oraz wszystkich tych, których postawiłem w trudnej sytuacji. Postaram się udowodnić, że zasługuję na drugą szansę.
Mistrzowie o krok od tytułu. O Legii mniej więcej to samo, co w Super Expressie
Piłka to nie matematyka. W matematyce dwa plus dwa to zawsze cztery, w piłce może być inaczej, może to być trzy, pięć albo sześć – denerwował się w rozmowie z PS trener Legii Henning Berg, gdy powiedzieliśmy mu, że jego zespół jest w praktyce mistrzem, bo – jak obliczyliśmy – ma 99,77 procenta szans na mistrzostwo. By je zapewnić sobie w niedzielę, wystarczy mu remis. – Nie wygraliśmy jeszcze ligi, Ruch to mocny, dobrze poukładany zespół. Na wyjazdach ma drugi bilans w lidze, lepszy od Lecha – ostrzega Berg. Wyraźnie denerwuje się, gdy już ktoś mu gratuluje niemal pewnego mistrzostwa. – Jeśli będziecie gratulować już moim piłkarzom, tym trudniej będzie ich zmotywować. Nie wolno im myśleć, że tytuł mają w kieszeni. Ale to dobry mecz dla nas na zapewnienie sobie mistrzostwa. Zagramy przy pełnym stadionie, zdobycie tytułu u siebie jest czymś fantastycznym. Moi piłkarze w swoich karierach nie będą mieli wielu okazji, by tego dokonać – mówi nam norweski szkoleniowiec. Berg wczoraj zaskoczył dziennikarzy na konferencji prasowej informacją o stanie zdrowia Miroslava Radovicia. – Myślę, że Miro Radović będzie mógł zagrać w meczu z Ruchem – zapowiedział. To niespodzianka, bo zdawało się, że stłuczenie żeber uniemożliwi Serbowi występ. W tym tygodniu nie trenował, więc wątpliwe, by grał od pierwszej minuty. W ataku powinien wyjść Orlando Sa. Jeśli Legia nie przegra, to w Warszawie przewidziana jest wielka feta. Piłkarze pojadą otwartym autokarem na Starówkę, a stamtąd wrócą świętować na Agrykoli. Towarzyszyć im będą tysiące fanów. Przed rokiem na ulicach stolicy z tytułu cieszyło się około stu tysięcy sympatyków Legii.
Zanim przejdziemy do tematów związanych z Ligą Mistrzów, mamy również felieton Krzysztofa Stanowskiego, który przekonuje, że należy się dowiedzieć czy hazardowy nałóg Łukasza Burligi to tylko sprawa dla lekarza, czy także dla prokuratora.
Nagłośniony przez Przegląd Sportowy problem Łukasza Burligi jest niezwykle ciekawy z wielu względów. Mamy tu dramat człowieka-hazardzisty oraz problem klubu, który zarazem chce pomóc, jak i wyciągnąć dyscyplinarne konsekwencje. Gdzieś w tle czai się PZPN, zmuszony do pochylenia się nad sprawą – tak przecież stanowi regulamin. Na razie tak się to wszystko przekotłowało, że znienacka wiślak zaczął występować z pozycji ofiary. Gdziekolwiek przyłożymy ucho – współczują mu. Prezes mu współczuje, trener mu współczuje, chłopak sam sobie współczuje. Jakby gdzieś wszystkim uciekło, że to jednak skandal, iż zawodowy piłkarz widziany był u bukmachera i zdaniem świadka obstawiał mecz polskiej ekstraklasy. Burliga przyznaje się do strasznej choroby, w żaden sposób nie chciałbym tego bagatelizować. Poznałem w życiu kilku hazardzistów, z jednym z nich – Andrzejem Iwanem – napisałem nawet książkę pt. Spalony, z której sporo o hazardzie możecie się dowiedzieć. Wiem, że to straszliwy nałóg, wyniszczający, prawdopodobnie gorszy niż inne uzależnienia. Lekceważony przez ludzi, którzy się nigdy o hazard nie otarli, niezrozumiany przez większość społeczeństwa. Bo co to za choroba: mieć pieniądze i je przegrać? Choroba to nowotwór, angina albo zapalenie migdałków, ale nie nadmiar kasy, którą się systematycznie roztrwania. A jednak wystarczy obcowanie z kimś uzależnionym, by zrozumieć, że tacy ludzie dzień w dzień są sprawcami samozagłady. Nienawidzą hazardu, nienawidzą samych siebie, wręcz sobą często gardzą, ale nie potrafią przestać. Pojawia się alkoholizm, depresja, myśli samobójcze.
A dalej już tylko Liga Mistrzów. Sporo tekstów. Wspomnimy trzy albo cztery z nich. Najpierw o inwazji futbolowych narkomanów. Lizbona czeka na wielki finał Ligi Mistrzów, choć w piątek łatwiej niż kibiców, można było spotkać handlarzy narkomanów.
Dwa dni przed rozstrzygnięciem Ligi Mistrzów trudno było poznać, że w Lizbonie odbędzie się najważniejszy mecz klubowy w Europie w tym roku. Łatwiej od kibiców Realu czy Atletico można było trafić na handlarzy narkotyków, którzy bez skrępowania proponowali: „Cocaine, cocaine”. Pierwszego dnia w stolicy Portugalii dostaliśmy kilkanaście takich ofert. Dziwacznie brzmi więc informacja, iż w tym mieście znajduje się Europejskie Centrum Monitorowania Uzależnień. Monitorują chyba wszędzie, poza Lizboną. Znajome twarze dealerów spotkaliśmy następnego dnia na jednej z wizytówek Lizbony – deptaku Rua Augusta, która kończy się Łukiem Triumfalnym prowadzącym wprost w objęcia rzeki Tag. Z tą różnicą, że z handlarzy kokainą zamieniali się w sprzedawców okularów przeciwsłonecznych, którzy prawie przysiadali się do stolików turystów i zapewniali, że właśnie trafili na wyjątkową okazję i grzechem byłoby z niej nie skorzystać. Po godzinie 13 z ich rąk gdzieś znikały podróbki Ray Banów. Starali się spoważnieć i znów ściszonym głosem, ale nie w jakieś specjalnej tajemnicy, namawiali na poszukiwanie mocniejszych wrażeń z pomocą białego proszku. W piątek zginęli już w tłumie kibiców, którzy zaczęli zjeżdżać do Portugalii. Dla kibiców Realu i Atletico w sobotni wieczór narkotykiem będzie futbol. Hiszpanie zapowiadają przyjazd 120 tysięcy rodaków, a dziennik Marca na okładce pisze o wielkiej inwazji. Oba miasta dzieli 500 kilometrów, większość fanów Realu i Atletico wybrało przyjazd w dniu meczu. Z Madrytu do Lizbony przyleci 135 samolotów oraz przyjedzie 400 autokarów i 15 tysięcy samochodów.
Wielka uczta szaleńca ze stoikiem. To o pojedynku Simeone – Ancelotti.
Piłkarskie kariery obu trenerów obfitowały w sukcesy. Carlo Ancelotii największe odnosił, grając jako mózg Milanu Arrigo Sacchiego z lat 90.XX wieku, podczas gdy Simeone zdobywał mistrzostwa kraju z Lazio Rzym i Atletico Madryt. Argentyńczyk, po dwóch udanych sezonach w Sevilli, zwrócił na siebie uwagę wielkiego Realu Madryt, którego prezydent Ramon Mendoza zaoferował mu przenosiny do stolicy Hiszpanii. Z transferu nic nie wyszło, ówczesny dyrektor sportowy Jorge Valdano sprowadził Fernando Redondo. Diego ostatecznie trafił do Atletico, odwiecznego rywala Królewskich, i szybko stał się jednym z Los Colchoneros. Jego pierwsza przygoda z tym klubem trwała trzy lata i zakończyła się transferem do Interu Mediolan, jednak po czternastu latach wrócił na Vicente Calderon, gdzie traktowany jest jak Bóg. Co ciekawe, Ancelotti dwukrotnie podpisywał kontrakt z Realem. Nie, nie jest to pomyłka. Włoch od dobrych kilku lat znajdował się w orbicie zainteresowań sternika Królewskich Florentino Pereza i w 2006 roku podpisał nawet wstępną umowę, leżącą obecnie w schowku z najważniejszymi pamiątkami trenera. Jak opisuje w biografii, odsyłał dokumenty krzycząc: Olé!. Ostatecznie kontrakt nie wszedł w życie ze względu na veto postawione przez Adriano Gallianiego, dyrektora generalnego Milanu, z którym Ancelotti miał podpisaną umowę. Ramon Martinez, ówczesny dyrektor Los Blancos i obecny szef szkółki Królewskich, powiedział wówczas trenerowi, że pozostaną w kontakcie, natomiast Perez w jednej z rozmów ze szkoleniowcem zadeklarował: Carlo, kiedyś zostaniesz trenerem mojego zespołu. I tak się stało. W czerwcu ubiegłego roku Perez powierzył zespół Ancelottiemu, który ma jedno zadanie – zdobyć upragniony dziesiąty Puchar Europy. Zespół z Santiago Bernabeu swój dziewiąty i jak na razie ostatni Puchar Europy wygrał w 2002 roku. Od tego czasu Królewscy ani razu nie zagrali w finale Ligi Mistrzów, choć wydali na transfery ponad miliard euro, a drużynę prowadziło dwunastu różnych szkoleniowców.
Barbara Bardadyn rozmawia z Tiago Mendesem.
Jeszcze na początku kwietnia nie chcieliście mówić o Atletico jako o faworycie do mistrzowskiego tytułu. Dotarło do was to, czego dokonaliście?
– Powoli do nas dociera. To jest naprawdę niesamowite. Zdobycie mistrzostwa w tej lidze, mając takich rywali, jak Barcelona i Real Madryt, jest niewiarygodne. Nigdy nawet o tym nie marzyłem, nie przypuszczałem, że to może się udać. Myślę, że można powiedzieć, iż dokonaliśmy cudu. Różnice finansowe między Barceloną i Realem Madryt a pozostałymi klubami są przecież ogromne.
Wy udowodniliście, że pieniądze to nie wszystko.
– Myślę, że najważniejsza jest ciężka praca i zjednoczony zespół, który zawsze walczy na boisku od pierwszej do ostatniej minuty. Nasze szczęście polega na tym, że mamy fantastyczną grupę ciężko pracujących piłkarzy oraz trenera, który ma jasno nakreśloną wizję gry i z którym doskonale się rozumiemy.
Diego Siemone w bardzo krótkim czasie zupełnie odmienił Atletico. Na czym polega jego sekret?
– Simeone jest fantastycznym trenerem i znakomitym motywatorem. Jesteśmy w stanie zrobić dla niego wszystko, o co tylko nas poprosi. On myśli wyłącznie o wygrywaniu. Każdego dnia, podczas każdej odprawy, podczas każdej rozmowy z nami, zawsze powtarza słowo wygrać. On chce wygrywać wszystkie mecze i w tym tkwi jego siła. Każdemu z nas przekazuje, że jeśli naprawdę chcemy, to możemy pokonać każdego.
Wywiady są jednym ze słabszych akcentów tego wydania, choć wiadomo – duże nazwiska robią swoje. Na koniec bez dwóch zdań warto zwrócić uwagę na cytowany już przez nas na łamach Faktu dwugłos Jerzego Dudka i Romana Koseckiego.

ANGLIA
„Zwycięzca bierze wszystko”, czyli angielskia prasa nakręca atmosferę przed starciem Redknappa z McClarenem, a raczej Derby z QPR. Stawką jest awans do Premier League, czyli wyższy poziom sportowy i finansowy. W Liverpoolu bardzo obawiają się o Luisa Suareza – że za moment zacznie się wywieranie presji na jak najszybszy jego powrót do gry, a to odbije się na jego zdrowiu. Wiadomo, klub nie chce, aby sytuacja piłkarza znacząco się pogorszyła. I kilka newsów transferowych… Oferta MU za Kroosa została odrzucona, celem numer 1 jest Fabregas. PSG wcale nie zamierza zadowalać się samym Davidem Luizem, chce z Londynu jeszcze Edena Hazarda.
HISZPANIA
La Decima a może La Primera? Cała hiszpańska prasa, włącznie z Katalońską, piszą dziś o finale Ligi Mistrzów. Albo Real sięgnie po dziesiąte trofeum Champions League, albo Atletico – po pierwsze. W jakim kontekście przygotowane zostały gazety? Ano pisze się o dniu prawdy, o największych derbach ostatnich dwóch wieków i o tym, że Madryt jest miastem, które zapisuje się na kartach historii przez dwie lokalne drużyny w finale… Aha, kataloński Sport jednak się wyłamuje z mody na Ligę Mistrzów: trzy nazwiska bliskie Barcelony, czyli Koke, Bravo, Mathieu.

















