Reklama

Robert Warzycha o licencji, MLS i życiu w Stanach

redakcja

Autor:redakcja

25 marca 2014, 15:10 • 22 min czytania 0 komentarzy

– Do MLS muszą trafić gwiazdy, żeby ludzie patrzyli na tę ligę z większą życzliwością. Jeśli taki Beckham zarabia 50 milionów dolarów rocznie, to za każdym razem będzie miał pełny stadion. Wszyscy przyjdą zobaczyć gościa, który zarabia 50 milionów, bez względu na to jak gra w piłkę. W Columbus wszystkie bilety na mecz z Galaxy były wykupione pół roku wcześniej (…) Mówi pan, że wyniki mojej drużyny były z każdym sezonem gorsze. Tak, tylko że my nie mieliśmy ani jednego prawdziwego “DP – opowiada Robert Warzycha w najobszerniejszym wywiadzie jakiego udzielił po niedawnym powrocie do Polski.

Robert Warzycha o licencji, MLS i życiu w Stanach

Umawiamy się w hotelu, pan ciągle na walizkach. A to ponoć powrót po latach do siebie.
– Bo tak jest. Pan widzi, jeżdżę po tych samych ulicach, po których jeździłem 20 lat temu. Bardzo długo, jeszcze pewnie z 10 lat od wyjazdu do Stanów, trzymałem działkę w Częstochowie, na której chciałem wybudować dom. Miałem kupione mieszkanie w Zabrzu. Nie sądziłem, ze zostanę w Stanach tak długo, ale sytuacja życiowa mnie po prostu zmusiła. Moje dziecko było bardzo chore. Gdyby nie to, byłbym z powrotem pewnie już 20 lat temu, ale że tam mogli mu uratować życie to zostałem. Normalna życiowa sytuacja. Teraz wszyscy dziwią się, że przyjechałem. Traktują mnie jak obcokrajowca. A czemu tu się dziwić? Dla mnie to jest niepojęte. Przyjechałem do siebie, do domu. Jak tak dobrze jest w Ameryce, to niech każdy jedzie i sam tego spróbuje.

A nie jest dobrze?
– Oczywiście, że jest. Bardzo dobrze. Są różne udogodnienia, ale gdzie może być lepiej niż tam, gdzie się ma rodzinę i znajomych? Czuję się jakbym wyjechał z Polski może rok temu. W Stanach mam tylko trójkę dzieci. Syn ma 25 lat, drugi 24, córka 22 lata, właśnie kończy uniwersytet.

Jak często pan wracał przez te 18 ostatnich lat?
– Byłem kilka razy. Trzy, może cztery. Rodzina dużo częściej, ja pracując nie miałem takiej możliwości. Moje dzieci bardzo dobrze mówią po polsku, bo zawsze przykładaliśmy do tego wagę. One co drugie wakacje spędzały w Polsce, przyjeżdżały tu na całe dwa miesiące, więc język zapamiętały już na dobre.

A pan… Po 18 latach w Ohio nie czuje się tu jednak trochę dziwnie?
– Zupełnie normalnie. Tam się czułem dziwnie i nadal się tak czuję! Mogę tam żyć i 30 lat, ale zawsze będę postrzegany jak obcokrajowiec. Naprawdę, zaskakuje mnie, że przyjechałem do Polski i tu jestem postrzegany tak samo. Dziwię się, że każdy o to pyta. Dla mnie to jest trochę niewyobrażalne.

Reklama

Prezes Waśkiewicz mówi, że ujęło go, że pan tak szybko podjął decyzję, spakował się i jest.
– Trudniej byłoby o decyzję, gdyby chodziło o inny klub. A w Zabrzu ja już grałem i mieszkałem.

Chyba zaczynamy się lekko czarować…
– Jakie czarować? Widzi pan, jestem tutaj.

A ta licencyjna fikcja pana nie uwiera?
– Mamy to, co mamy i będziemy się starać z tego jak najlepiej wybrnąć. Muszę iść na kurs trenerski i zdobyć licencję, ja od tego nie uciekam. Nie zamierzam negować całego systemu, który w Polsce obowiązuje i bardzo dobrze, że go mamy. Wreszcie coś robimy. Dlatego, żebyśmy się dobrze zrozumieli – to nie jest tak, że Robert Warzycha nagle przyjeżdża ze Stanów Zjednoczonych i chce, żeby ktoś mu tę licencję dał w prezencie. Nie. Ja chcę ją zdobyć w normalnych warunkach. Tak jak w USA, gdzie najpierw zrobiłem kurs “B”, później kurs “A” i nie korzystałem z żadnej specjalnej ścieżki, jaka przysługuje byłym zawodnikom. Poszedłem do szkoły tak jak wszyscy inni ludzie. Poszedłem, bo chciałem podpatrywać lepszych ode mnie i czegoś się nauczyć. Robiłem to dla siebie. A jak ktoś mnie teraz pyta: czy ja jestem trenerem, czy nie jestem, to odpowiadam, że przez pięć lat prowadziłem seniorską drużynę w profesjonalnej lidze. To chyba coś znaczy.

Zgłosił pan chęć zrobienia licencji w Polsce już?
– W grudniu. W styczniu złożyłem dokumenty.

Konkretnie z myślą o jakiejś pracy?
– Z żadną myślą. Po prostu rozstałem się z Columbus Crew i wreszcie miałem trochę czasu. Żeby zrobić tę licencję wcześniej, musiałbym przylecieć na kurs ze Stanów przynajmniej sześć razy. Tylko kto by mi na to pozwolił w trakcie sezonu? Będąc pierwszym trenerem gdziekolwiek, to jest niewykonalne. Przez wiele lat miałem ciągłość pracy w USA, więc nigdy się o tę licencję nie starałem.

Pan chyba nie zakładał, że tu wróci. Tak przynajmniej wynika z kilku archiwalnych wywiadów.
– A jakie ma znaczenie to, co jak mówiłem pięć lat temu? Wtedy byłem w tym miejscu, dzisiaj jestem w innym, tak jak każdy człowiek. Czasy się zmieniają. Pan się spodziewał jeszcze kilkanaście lat temu, że będzie mógł pojechać samochodem do Francji i nikt nawet nie zatrzyma pana na granicy?

Reklama

Prezes Górnika twierdzi, że spodziewał się problemów z licencją, chociaż liczył na warunkową.
– I ja nie mam tu nic do dodania, ani do ujęcia.

Ile ta fikcja może potrwać?
– A dlaczego pan mówi, że fikcja? Józek Dankowski jest moim kolegą. Przez lata był moim sąsiadem. Nasze rodziny się dobrze znają, żony, dzieci także. Wracając do Górnika i mając Józka jako trenera drużyny rezerw, grzechem byłoby z jego wiedzy nie skorzystać. Jego ekspertyza jest dla mnie bardzo cenna. Bez względu na to czy miałbym licencję, czy jej nie miał, chciałbym z nim współpracować.

Ale pewnie ta współpraca nie byłaby tak ścisła. Sytuacja ten układ wymusiła.
– Wymusiła i bardzo dobrze, bo Józek jest w tym miejscu, w którym być powinien.

To jeszcze raz zapytam: ile to może potrwać?
– Myślę, że do końca sezonu zostaniemy przy obecnej formule współpracy, a później będziemy się starać tę sytuację jak najlepiej rozwiązać.

Mówi się, że może pan starać się o uzyskanie licencji za granicą.
– Władam dobrze angielskim, myślę, że nie stanowiłoby to dla mnie problemu, jeśli tylko byłoby to w porządku ze statutem PZPN. Gdyby dało się to w ten sposób rozwiązać, byłbym zainteresowany.

A jeszcze odnośnie tej rzekomej fikcji, o której pan wspomniał, to można zrobić wyłącznie dwie rzeczy. Albo stworzyć przepisy, które by takich sytuacji kategorycznie zabraniały, albo stworzyć takie prawo, które pozwalałoby trenować ludziom, którzy przyjeżdżają do Polski w takich sytuacjach, jak moja. Głosy na pewno będą podzielone.

Ustalmy więc raz a dobrze: pan się dziwi, że te przepisy w Polsce są takie, a nie inne?
– Ale ja z nimi nie zamierzam dyskutować. Są jakie są. Jeszcze raz powtarzam: chcę zrobić licencję w normalnym trybie, zaliczając potrzebne kursy. Nie przyjeżdżam z USA i nie mówię: “dajcie mi licencję”.

Podpisał pan kontrakt z Górnikiem na trzy lata. Idą za tym jakieś długofalowe plany?
– Trener w dzisiejszych czasach nie może być niczego pewien. Może być trenerem na lata, a może być na chwilę. Żaden jednak nie zakłada, że przychodzi gdzieś na moment, bo to by nie miało sensu. Gdyby trenerzy obawiali się, że po trzech miesiącach stracą pracę, to by nikt nie pracował. W Stanach jest tak samo. Nie ma wyników, przychodzi nowy prezes – możesz się pakować. Tak też było ze mną.

Jednak pięć lat pan tam przepracował.
– Przeszedłem dosyć naturalną drogę, bo najpierw byłem w Columbus Crew zawodnikiem, później asystentem i w końcu zacząłem pracę samodzielnie. Asystentem byłem nawet jeszcze jako czynny piłkarz. Miałem swoje lata, akurat leczyłem kontuzję, później grałem już niewiele, więc trener Greg Andrulis zaproponował, żebym powoli zaczął udzielać się trenersko.

Ostatnie pół roku to chyba pana pierwszy dłuższy urlop od lat…
– Pierwszy od kiedy w ogóle zacząłem grać w piłkę. Miało to swoje plusy, mogliśmy z żoną trochę pojeździć po Stanach, bo wcześniej jeździłem ciągle z racji swojej pracy, ale rzadko razem. Później jednak zacząłem już udzielać się przy szkoleniu młodzieży, także bezczynnie w domu nie siedziałem.

Co to była za praca?
– Coś w rodzaju akademii, jakie często zakładają byli zawodnicy. Tak jak w Polsce Kosecki ma Kosę Konstancin, tak i w Stanach jest bardzo dużo takich prywatnych szkółek, nienależących do żadnego klubu. Pomagałem tam przez chwilę, pracując z różnymi rocznikami.

Generalnie, nakłady na piłkę, na szkolenie, na infrastrukturę, mimo innych wiodących dyscyplin, są w Stanach bardzo duże. Sam podawał pan kiedyś przykład drużyn juniorskich, które w USA latają na mecze samolotami po 4 tysiące kilometrów. U nas to nie do pomyślenia.
– Nie do pomyślenia, ale w USA ma to też trochę inne podłoże. To jest cały łańcuszek powiązań. W Stanach wszystkie dzieci chcą iść do college, tyle że najtańszy kosztuje rocznie 25 – 30 tysięcy dolarów. Wiele dzieci próbuje więc grać w piłkę, licząc na stypendium. Wake Forest University w Północnej Karolinie kosztuje nawet 50 tysięcy, co przy czterech latach nauki daje 200 tysięcy dolarów. Jeżeli jest pan rodzicem, ma perspektywę wzięcia pożyczki i później spłacenia tych 200 tysięcy, to lepiej spróbować zapisać dziecko do klubu. Dlatego później ci rodzice latają na Florydę czy do Las Vegas, żeby ich dzieci przez jeden weekend rozegrały 3-4 mecze, bo są tam też trenerzy uniwersyteccy i jest szansa się pokazać. Najlepsi zawodnicy mogą liczyć na stypendia i pod tym kątem się kalkuluje.

Trenerzy klubów MLS mają rozeznanie w rozgrywkach uniwersyteckich?
– To jest podstawa, bo mamy przecież draft, w którym wybieramy zawodników. Każdy, który tylko się pokaże, jest prześwietlany. Znamy zawodników od “freshmana” aż do “senior”. To są wychowankowie, za których nie trzeba płacić. Pieniądze wydaje się tylko na to, żeby latać i ich obserwować.

Sam draft to jest dobry pomysł?
– Nikt niczego lepszego do tej pory nie wymyślił. Może być oczywiście tak, że różny kluby będą sobie “rozdrapywać” jednego zawodnika, cena za każdym razem będzie windowana. Ale w przypadku draftu nie ma ceny. Są tylko ustalone z góry miejsca rankingowe i jak w NBA – wybiera się graczy po kolei.

Niewiele osób wie, ale w ostatnim drafcie brał udział nawet jeden Polak – Wojciech Wójcik. Nie został wybrany i zdaje się, że ostatnio był już na testach gdzieś w Skandynawii.
– Jego akurat bliżej nie znam, ale polsko brzmiące nazwiska przewijają się tam regularnie. Generalnie, bardzo często zdarza się, że rozmawiasz z Amerykaninem i okazuje się, że ma polskich przodków.

Pan w ostatnich miesiącach miał jakiekolwiek zapytania z innych klubów MLS?
– Nie miałem, ale ja przez osiemnaście lat, w różnych rolach, pracowałem w jednym klubie. Myślę, że to mówi samo za siebie. Kiedy się rozstaliśmy, inne zespoły miały już swoich trenerów. Dlaczego miałyby ich nagle zwalniać? Ł»eby zatrudnić Warzychę? W Stanach jest w tej chwili dziewiętnaście drużyn, nie ma drugiej ligi, a napływ trenerów jest duży. Kolejni zawodnicy kończą kariery i też chcą być coachami.

Analizując pana pracę w Columbus można dojść do sprzecznych wniosków. Z jednej strony, trwała przez pięć lat i były w niej dobre momenty, zwłaszcza na początku, ale jednak z roku na rok wyniki były coraz gorsze. Klub w końcu przestał się kwalifikować do play-offów.
– To może zabrzmieć dziwnie, ale w Stanach Zjednoczonych nie pozwala się na to, by jedna drużyna cały czas wygrywała. Zasady, jakimi rządzi się ta liga, temu nie sprzyjają. MLS wręcz nakłada sankcje, które te rozgrywki wyrównują. Pierwszy przykład z brzegu – zespół, który wygrał ligę, jest ostatni w drafcie. Mogłoby się wydawać, że skoro grał najlepiej, to należy mu się pierwsze miejsce, a tu jest na odwrót. Po drugie – każdy zawodnik dostaje premię za wygranie ligi, która wlicza się do jego pensji. Tyle że istnieje coś takiego jak salary cap – limit płacowy, którego nie można przekroczyć. I co się nagle dzieje? Zawodnicy dostają premie, zarobki wzrastają, dajmy na to, o dziesięć procent i proszę teraz mi powiedzieć: co w tej sytuacji trzeba zrobić, żeby zmieścić się w limicie?

Obniżyć koszty, rozstać się z którymś z zawodników?
– Załóżmy, że salary cap wynosi 3 miliony dolarów, a premia za mistrzostwo 10 procent, czyli 300 tysięcy. Z kogo w tej sytuacji musi pan zrezygnować? Z zawodnika, który zarabia najniższą stawkę – 45 tysięcy rocznie? Nie sądzę. Musiałby pan oddać takich ośmiu i grać dwunastoma piłkarzami. W praktyce więc robi się na odwrót – oddaje dobrych zawodników, którzy zarabiają 150 – 200 tysięcy.

Ktokolwiek w MLS się tym zasadom sprzeciwia?
– Zawodnicy mają swoją unię, która broni ich praw. Przepisy są systematycznie zmieniane i powoli zmierzają do tego, żeby coraz bardziej faworyzować zawodników. Z drugiej strony, to wszystko jest też po to, żeby nie doprowadzić do takiego krachu, jaki spowodował upadek tej ligi 30 lat temu – kiedy mieliśmy gwiazdorski New York Cosmos, w którym płaciło się astronomiczne sumy. Dziś, powiedzmy sobie szczerze, MLS jest bardzo mocno regulowana przepisami, żeby pozostała zdrowa i stabilna.

Gdyby nie ograniczenia, wielkie ośrodki mogłyby ją zdominować?
– To wszystko zależy od zamożności właściciela. W Polsce mieliśmy kiedyś Sokół Pniewy, Groclin. Myśli pan, że Manchester City wygrywałby bez szejków? Albo Paris Saint Germain? Nie sądzę. W Ameryce też nie musi to być Los Angeles albo Nowy Jork, czego najlepszym przykładem jest Kansas City, ostatni zwycięzca ligi. Niby półtoramilionowe miasto, ale co to jest na warunki Ameryki? A jednak wybudowali piękny stadion, zmienili nazwę, najpierw wygrali konferencję wschodnią, a później mistrzostwo kraju.

A jawność zarobków, czego nigdzie na świecie nie ma, to dobre rozwiązanie?
– Na pewno jest za duży kontrast płacowy między zawodnikami.

Kiedy zdobywaliście z Columbus mistrzostwo MLS, najlepiej opłacany zawodnik – Guillermo Barros Schelotto zarabiał 700 tysięcy dolarów rocznie. Kolejny 300 tysięcy, następny już 200.
– I to był nasz największy problem, że mieliśmy tylko jednego takiego zawodnika, w dodatku 36-letniego, trochę już wypalonego. Mówi pan, że wyniki drużyny w moich czasach były z każdym sezonem coraz gorsze. Tak, tylko że nie mieliśmy ani jednego prawdziwego “DP (designated player – od red.). Tymczasem w innych zespołach można było znaleźć takich piłkarzy, jak Robbie Keane, który zarabiał pięć milionów rocznie, jak London Donovan, najlepszy amerykański piłkarz, czy David Beckham, który zarabiał pewnie z pięćdziesiąt milionów. W minutę zgarniał więcej niż niektórzy przez cały sezon. W MLS są kluby, które pozwalają sobie na zatrudnienie trzech takich gwiazd, ale są też takie jak mój, który mógł sobie pozwolić na jednego i to najtańszego “DP” w całej lidze.

Właściciela nie było stać na więcej?
– Były właściciel, ten z którym długo współpracowałem, jest miliarderem. Jego stać na wszystko. Po prostu nie zakładał tak dużych inwestycji w zawodników. Był współwłaścicielem Chicago Bulls, jest właścicielem Kansas City Chiefs, drużyny futbolowej. Jest właścicielem piłkarskiej drużyny Dallas. On może wszystko, tylko kwestia chęci. I tak jest w przypadku większości szefów klubów MLS.

Pytam, bo przejrzałem listy płac i jedyny piłkarz, który przez te ostatnie cztery sezony rzucił mi się w oczy to Federico Higuain – opłacany na poziomie 450 tysięcy rocznie.
– Staraliśmy się o niego już rok wcześniej, ale nie udało się dojść do porozumienia w kwestii odstępnego. Do dziś jest na pewno najlepszym zawodnikiem w klubie.

Przedstawiliśmy kontekst, więc jeszcze raz zapytam: wyniki były na miarę pana oczekiwań?
– Rywalizowaliśmy z klubami, które miały znacznie lepszych zawodników. Tak jak w Polsce – wszyscy już przed sezonem zakładali, że ligę powinna wygrać Legia, a nie Podbeskidzie. Lech czy Wisła mogą się zbliżyć i coś zrobić, ale wszyscy stawiali na Legię, bo kupiła najlepszych zawodników, miała najsilniejszą ławkę, wydała najwięcej pieniędzy. W Stanach borykaliśmy się z konkretnymi ograniczeniami. Właściciel inwestował na tyle, że nieraz trzeba było przelecieć listę 50 potencjalnych wzmocnień, żeby znaleźć jednego zawodnika, który by się nadawał. Do nas Thierry Henry nigdy by nie przyszedł.

Taki Henry czy Beckham to chodzące reklamy MLS, ale pan już kiedyś stwierdził, że to wcale nie jest esencja tej ligi. Że to jest marketing, ale prawda o poziomie rozgrywek jest inna.
– Kiedy Beckham szedł do Realu Madryt, dziennikarze pisali, że cały koszt transferu zwróci się po jednym wyjeździe do Chin. W Stanach to jest nic innego, dokładnie ta sama polityka. Koszulki LA Galaxy w Azji też się sprzedają. Do MLS muszą trafić gwiazdy, żeby ludzie patrzyli na tę ligę z większą życzliwością. Jeśli taki Beckham zarabia 50 milionów dolarów rocznie, to za każdym razem będzie miał pełny stadion. Wszyscy przyjdą zobaczyć gościa, który zarabia 50 milionów, bez względu na to jak gra w piłkę. U nas w Columbus wszystkie bilety na mecz z Galaxy były wykupione już pół roku wcześniej.

Wszystkie wspomniane regulacje muszą sprawiać, że kluby są znacznie stabilniejsze finansowo.
– I są. Nigdy nie zdarzyło mi się, żeby pensja – płacona co dwa tygodnie – przyszła z opóźnieniem.

Kiedy pan przyjeżdżał do USA, MLS była jeszcze w powijakach.
– Oczywiście. Drużyny grały w dużej mierze na stadionach uniwersyteckich. My zaczęliśmy na takich, na który mogło przyjść 120 tysięcy ludzi. Rekord frekwencji z Nowym Jorkiem, bodajże 33 tysiące, ale na takim kolosie i tak wyglądało jakby było pusto. Columbus wybudowało, co ciekawe, pierwszy typowo piłkarski stadion, bez bieżni. Teraz nowe drużyny, które chcą przystąpić do rozgrywek, muszą już zagwarantować, że ich obiekty zostaną natychmiast wybudowane. Niedługo powstanie taki w Miami, później też w Nowym Jorku, chociaż tam póki co jeszcze będzie się grać na Yankees Stadium.

Soccer robi się coraz popularniejszy, ale nie zanosi się, by dorównał flagowym dyscyplinom.
– Jeszcze raz wrócę do tego, że kiedyś graliśmy na stadionie do futbolu amerykańskiego, który miał 120 tysięcy miejsc. Ohio State to jeden z największych uniwersytetów w całej Ameryce. Na nasze mecze przychodziło średnio 15 tysięcy ludzi, a na ich nie dość, że wszystkie karnety były wyprzedane, to jeszcze na lata do przodu tworzyły się kolejki, żeby taki karnet kupić. Tam na każdy mecz przychodzi 120 tysięcy ludzi! Kiedyś grali sparing między sobą, a na trybunach 80 tysięcy widzów. Drużyny uniwersyteckie w Stanach mają bardzo duże tradycje.

U nas na mecze drużyn uczelnianych przyszłoby 200 osób. Same rodziny i znajomi zawodników.
– A wyobraża sobie pan, że przyjeżdżają do nas, do Polski, faceci z kijami i mówią, że od dzisiaj będą tutaj grali w baseball? Pan jest dziennikarzem i nagle zaczyna pisać o baseballu, a nie o piłce?

Dlatego chciałem zapytać, czy pan po 18 latach w USA to kupuje? Czy pana to interesuje?
– Mieszkając za granicą, jedną rzecz trzeba zrozumieć: że tradycjom miejscowych należy się szacunek. W tej chwili Amerykanie są zakochani w baseballu czy futbolu, Super Bowl to jedno z największych wydarzeń w Ameryce i my, jako piłkarze czy trenerzy, musimy w ich cieniu powoli rosnąć.

Dużo mówimy o marketingu, o przepisach, ale ile jest tam piłki w piłce?
– Myślę, że zawodnicy w Polsce są lepiej wyszkoleni technicznie od tych w Stanach.

Polscy zawodnicy i wyszkolenie techniczne, to nie idzie w parze.
– Gdyby wziąć jedenastu zawodników z przeciętnej polskiej drużyny i jedenastu z amerykańskiej, to stawiałbym na Polaków. Wyższe jest też wyszkolenie taktyczne. Mamy więcej zawodników, którzy potrafią wykonać rzut wolny czy rzut rożny i będą to stałe fragmenty uderzone z siłą i rotacją. To są takie techniczne aspekty, które dobrze wykonuje większa liczba piłkarzy. W USA są indywidualności.

Ale jednocześnie, gdybyśmy usiedli i obejrzeli osiem meczów polskiej Ekstraklasy, w jeden weekend doszlibyśmy do wniosku, że tutaj się w ogóle nie drybluje. Nie ma za grosz finezji.
– Bo w Polsce od lat nie szuka się tych wirtuozów. W ostatnich latach było tu dosłownie paru ludzi, takich jak Roger Guerreiro, którzy mieliby technikę, lewą nogę i trochę finezji.

Pan też raczej takim typem zawodnika nie był.
– Nie, mi też trochę tej finezji brakowało. Byłem raczej piłkarzem na zasadzie: “wrzuć, wrzuć, wywieź w bieg”. Miałem bardzo dobrą wydolność, odrobinę szybkości. Ale, jak widać, opanowałem te elementy nie tylko dostatecznie na polską ligę, ale poszedłem do angielskiego Evertonu i tam też, grając w Premiership, jakoś dawałem sobie radę. Równie dobrze jak Kubicki czy Wdowczyk.

Później mógł pan wspominać w wywiadach jak to “była 75. minuta, miałem przed sobą Pallistera, bujnąłem go w lewo, później w prawo i strzeliłem w górny róg”.
– Everton – Manchester United 3:0. Manchester zdobył wtedy mistrza.

Minęło parę lat i sytuacja do dziś się nie powtórzyła…
– Nad czym mogę tylko ubolewać…

Co symboliczne, był pan pierwszym graczem spoza Wysp, który strzelił gola w Premiership.
– Zgadza się, bo Premiership powstała akurat w 1992 roku, a ja w drugim meczu zdobyłem bramkę. W całej lidze było wtedy bodajże dwunastu czy trzynastu zawodników z zagranicy, takie były czasy. Trochę inny świat. Z reprezentacją musieliśmy wyjeżdżać na paszportach służbowych. Będąc piłkarzem i tak stosunkowo dużo się po tym świecie jeździło, grając z różnymi drużynami w całej Europie i nie tylko, ale taki pobyt w Anglii to i tak był szok kulturowy. Bo kiedy jedzie się gdzieś na chwilę i wszystko ogląda powierzchownie, to jest zupełnie inaczej niż kiedy jedziesz tam na dłużej z rodziną – kiedy nie mówisz w danym języku, trzeba coś załatwić, pójść do lekarza. Wtedy to jest dopiero przepaść.

Jak to się w ogóle stało, że z tej Anglii, przez Węgry, trafił pan do Stanów?
– Miałem kolegę w Evertonie, który w USA grał w lidze indoor. Miała powstać już w 1991 roku, zaraz po mistrzostwach świata, ale ostatecznie powstała dopiero w 1995. Ciekawiła mnie, starałem się do niej dostać, a później już tak się wszystko potoczyło. Choroba dziecka, już mówiłem, i zostałem na lata.

Pan widzi przed sobą perspektywy dalszej pracy w MLS?
– Dzisiaj jestem w Zabrzu i chciałbym tu pracować jak najdłużej, a co będzie później? Nie wiem. Trenerem zostaje się po to, żeby trenować, a gdzie los mnie rzuci, zobaczymy.

MLS jawi się w tej rozmowie jako przyjemna liga dla trenera, dobrze zorganizowana.
– Bo to na pewno ciekawa, zróżnicowana liga. Do tego grając w Lidze Mistrzów strefy CONCACAF lata się w bardzo ciekawe miejsca, w które nieraz chciałoby się pojechać nie do pracy, tylko na wakacje – do Trynidadu, Salwadoru, do Meksyku, Gwatemali, Hondurasu, na Jamajkę.

Nie jest to Liga Mistrzów w europejskich rozumieniu.
– Na pewno nie ma tam Chelsea, Bayernu czy Realu Madryt. Nie zawsze przyjeżdża się na piękne stadiony w wielkich miastach. Chociaż bardzo często zdarzało nam się latać do Meksyku, grać z Chivas czy Tulucą i to są naprawdę bardzo dobre zespoły, które w amerykańskich warunkach spokojnie dałyby sobie radę. Z drugiej strony, zdarzały się mecze grane na poziomie 3 tysięcy metrów. Niewyobrażalne.

Da się do tego jakoś przygotować?
– Trzeba by jechać miesiąc wcześniej i się aklimatyzować. Można też polecieć w dniu meczu, bo wtedy efekt nie jest tak silny, jak po 24 godzinach. Ale właśnie dlatego zdarzają się takie historie, że Boliwia, grając w La Paz na wielkiej wysokości, wygrywa 6:1 z Argentyną. W USA najwyżej położony stadion jest około jednej mili ponad poziom morza.

Ale są też inne przeszkody, przy takich odległościach między miastami.
– Na przykład strefy czasowe. Lecąc ze wschodu na zachód ma się trzygodzinną zmianę czasu. Gramy o ósmej w Los Angeles., a w Columbus jest w tym czasie jedenasta. Nie da się z tym wiele zrobić, organizm musi szybko się przestawić. Jedyne, co można zrobić to dostosować rytm do panujących godzin – wstawać o innych porach, jeść o innych. Ale trzeba grać i nikt na to nie narzeka. Tak samo jest z temperaturami. U nas może być dwadzieścia stopni, jedziemy do Dallas i tam jest czterdzieści.

Czytałem, że pod koniec pana współpracy z Columbus zdarzały się mecze, po których byliście wygwizdywani, a kibice domagali się pana zwolnienia – legendy klubu. O czym to świadczy?
– Na każdym stadionie można usłyszeć takie głosy, jeżeli drużyna nie gra, jak powinna. W przedostatnim sezonie wygraliśmy u siebie 11 meczów z 15. Byliśmy pod tym względem czołowym zespołem ligi. W pierwszych spotkaniach kolejnego przydarzyły nam się dwie ciężkie kontuzje wiązadeł, młodzi zawodnicy nie dostosowali się poziomem tak dobrze, jak powinni. Ale takie reakcje będzie pan miał na każdym stadionie. Wszędzie są grupki kibiców, którzy mają swoich pupili.

Skończyła im się cierpliwość do człowieka, który pracował w klubie przez 18 lat.
– W moim przypadku była to, uważam, grupa młodych ludzi, którzy faworyzowali kilku niewystawianych przeze mnie południowców. To jest prosta sprawa, proszę samemu pomyśleć – jeżeli jestem z Meksyku, chcę, żeby grał Meksykanin. Jeśli z USA, wolałbym Amerykanina.

Wracając na grunt polski, oferta z Górnika była jedyną jaką pan kiedykolwiek dostał z kraju?
– Tak. Przez całe lata miałem pracę w Stanach, więc była pierwsza i jedyna.

Na ile ten Górnik był dla pana w tamtej chwili anonimowy?
– Nie była to dla mnie obca drużyna. Różnica czasowa między Polską a USA sprawia, że kiedy tam jedzie się na wyjazd i jest się w hotelu, no albo w domu, mecze grane są nawet w południe i można je spokojnie oglądać. Kiedy mieliśmy mecz w Los Angeles, lecieliśmy nawet dwa dni wcześniej. Nieraz się zdarzało, że za pośrednictwem tej pięknej sprawy, jaką jest internet, polską ligę oglądałem.

Zaraz po przyjeździe zapowiedział pan, że porozmawia z trenerami Wieczorkiem i Nawałką.
– I takie rozmowy na pewno będą. Póki co jest jeszcze wiele spraw do zorganizowania.

Niewiele o panu wiadomo, jako o trenerze. Ciągle nie do końca wiemy, jaką piłkę pan preferuje, czego konkretnie wymaga od swoich zawodników. Przez wiele lat nikt nie miał pana na radarze. Wręcz się zastanawiam, czy działacze Górnika mieli tę szczegółową wiedzę.
– Grałem w Zabrzu, grałem w reprezentacji, ludzie znają mój charakter. Myślę, że o człowieku wiele można wywnioskować już po samej rozmowie. Jako trener muszę być psychologiem, mam w szatni ponad dwadzieścia różnych osób i każda z nich jest inna. W tej chwili mamy takich zawodników, jakich mamy, jedenastu z nich niedługo kończą się kontrakty. Drużyna drugi rok z rzędu rozczarowuje w rundzie wiosennej, ale trudno, żebym przyszedł tutaj i w dwa tygodnie wszystko zdążył ułożyć po swojemu. To co chcę podkreślić, to że nie zamierzam być strażakiem. Przyszedłem do Górnika po rozmowie z prezesem i z myślą o długofalowych zmianach, jakie w nim nastąpią.

Jakie to zmiany?
– Musimy mieć więcej wychowanków. Musimy zwrócić uwagę na to, by stwarzać warunki dla chłopaków z regionu, którzy mogliby się u nas szkolić i grać w piłkę. Nie da się tego zrobić w moment. Przedyskutowaliśmy z prezesem co dokładnie zamierzamy i po naświetleniu tego planu się zgodziłem.

O wychowankach to mówi się w każdym klubie. A jakieś szczegóły tego planu możemy?
– Właśnie nie możemy. Ogólnie, polityka klubu musi być taka, by – choć wiadomo, że wszyscy w tej chwili chcą wyjeżdżać z Polski za granicę – chcieli wiązać się z Górnikiem na dłużej, żeby nie traktowali go przelotnie. Sytuacja finansowa mocno nas ogranicza, ale nie jest tajemnicą, że tak ma większość klubów. Na pewno z tego powodu nie przestaniemy grać w piłkę i robić to, co powinniśmy.

Kompetencje w zakresie transferów omówiliście?
– W Columbus miałem nad sobą dyrektora technicznego i prezydenta klubu. W Zabrzu będzie mniej więcej podobnie – moją rolą, jako trenera, jest jasno i klarownie uzasadnić, dlaczego chcę na przykład sprowadzić danego zawodnika i uważam, że się u nas sprawdzi. Ostateczne zdanie zawsze zależy od właściciela, od możliwości i dostępnych środków i to już nie należy do mnie. Tak to sobie wyobrażam.

A dziś, na bieżąco, jaki wpływ na zespół ma trener Dankowski?
– Jest z nami na każdym treningu, rozmawiamy, analizujemy grę wszystkich zawodników po kolei. W USA miałem dwójkę asystentów – Amerykanina i Argentyńczyka, i działało to tak samo.

A kto ustala skład?
– Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której przychodzę do szatni, mówię jaki skład wybrałem i jedziemy. Ustalamy go razem, po wspólnej analizie, choć ostateczna decyzja należy do mnie.

Rozmawiał PAWEŁ MUZYKA

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...