Nikt obecny na Bernabeu nie mógł przypuszczać, że nadchodzące 90 minut zmieni bieg historii. Ł»e wywróci do góry nogami kanony utrwalone przez dekady. Nic już później nie było takie samo – piłkarze, sumy transferowe, kamery, miliony przez telewizorami. Oto właśnie liga hiszpańska otworzyła – na oścież – bramy do swojego piłkarskiego raju. Rywalizacja Realu z Barceloną stała się produktem narodowym Made in Spain. W następnych latach opakowano ten produkt w globalizację i wyeksportowano za miliardy euro na cały świat. To jednak El Clasico z 1996 roku zostało po raz pierwszy okrzyknięte przed tutejsze media „Meczem Stulecia”.
Nie wiem, co Wy robiliście późnym, sobotnim wieczorem 7 grudnia 1996 roku, ale ja pewnie szykowałem się do snu. Jak zresztą przystało na grzecznego czwartoklasistę, działającego pod dyktando rodzicielskich komend. Meczu Realu z Barcą nie widziałem, w ogóle nie utkwił mi w pamięci (dziś jest on dostępny w całości na YouTubie), choć styczność z oboma klubami miałem poprzez szklany ekran i publiczne transmisje z Ligi Mistrzów. Małolat niby znał składy, miał w szufladzie schowane plakaty Stoiczkowa, Romario czy Zamorano, ogarniał tabelę i rezultaty Primera Division na Telegazecie, ale nie zdawał sobie sprawy, że gdzieś w odległej Hiszpanii, na drugim końcu Europy, tworzy się historia najsłynniejszej ligowej rywalizacji klubowej. Od tamtej pory wszystko, co było i jest związane z El Clasico przyjęło się określać jednym, trafnym przymiotnikiem – grande. Wielki mecz, wielcy piłkarze, wielkie pieniądze, wielka historia za plecami, praktycznie zawsze gra o wielką stawkę.

Przed sezonem 1996/97 zarówno Barca jak i Real przystępowały do rozgrywek z etykietą wielkich, tyle że przegranych. Poprzednie rozgrywki – liga i Puchar Króla – padły przecież łupem Atletico Madryt prowadzonego przez Radomira Anticia. Dodatkowo Katalończycy przechodzili cholernie trudny okres transformacji, po rdzewiejącej erze Dream Teamu Johana Cruyffa. Z kolei w Realu, szefostwo doszło do wniosku, że bez kapitalnego remontu składu z trenerem na czele, nie da się zmazać plamy z ubiegłego sezonu (Real nie zakwalifikował się wówczas nawet do Pucharu UEFA). Rozpoczęła się letnia karuzela transferowa. Dotychczasowe łańcuchy UEFA i regulacje krajowe, zobowiązujące kluby Hiszpanii do posiadania w swoich składach maksimum 3 obcokrajowców, zostały raz na zawsze rozerwane dzięki sympatycznemu belgijskiemu piłkarzowi. Prawo Bosmana stało się nowym, futbolowym narkotykiem. Początkowo stać było na niego tylko najbogatszych – włoskie kluby napędzane miliardami lir Cragnottiego (Lazio) i mlecznym eldorado Parlamat (Parma) oraz właśnie Real i Barca. Dla hiszpańskich potentatów otworzyła się furtka, przyszedł czas na masową migrację piłkarzy z Unii Europejskiej. Migrację za setki milionów peset.
Prezes Realu, Lorenzo Sanz postanowił przewietrzyć lekko stęchłą szatnię. Oddał ją w ręce Fabio Capello. Uginający się pod ciężarem trofeów zdobytych z Milanem Włoch (4 mistrzostwa Serie A + Liga Mistrzow w ciągu 5 sezonów), nie zamierzał spuszczać z tonu. Zażyczył sobie transferów drogich i strategicznych. Przemeblowal praktycznie cały szkielet ówczesnej drużyny Los Blancos. Sanz wyjął książeczkę czekową i rozpoczął letnie zakupy na niespotykaną dotąd skalę. Jak się później okazało było to preludium do działań jego następców – z obecnym prezesem Realu w roli głównej. Do jedynych w składzie ekipy z Madrytu „stranierich” – Michaela Laudrupa i Zamorano – w przeciągu dwóch miesięcy dołączyli reprezentanci: Serbii, Chorwacji, Niemiec, Holandii i Brazylii. Za gwiazdę Valencii, Predraga Mijatovicia trzeba było zapłacić najwięcej – 1,2 miliarda peset (w przeliczeniu na euro – 7,25 miliona). Za lidera Sevilli, Davora Sukera połowę mniej – 600 milionów peset. Identyczną sumę Real wydał na sprowadzenie nowego bramkarza, obrońcy i pomocnika, kolejno – Bodo Illgnera, Roberto Carlosa i młodziutkiego Clarence’a Seedorfa. Pół roku później, już w zimowym okienku transferowym, Capello przekonał Sanza do ściągnięcia dwóch kolejnych piłkarzy: Panucciego i Ze Roberto. W sumie Real wydał na post-bosmanowe szaleństwo 4,5 miliarda peset (27 milionów euro). Klub nakreślił nową filozofię sukcesu. Pozostał jej wierny do dzisiaj.
W Barcelonie postąpiono podobnie jak w Madrycie. Bezwiednie poddano się transferowemu boomowi. Zerwano z dekalogiem Cruyffa i jednocześnie pogrzebano nadzieje o karierze w FCB wielu zdolnych wychowanków. Za jednym zamachem prezydent klubu, Josep Lluis Nuñez rozstał się z holenderskim filozofem i jego najbardziej radykalnymi dogmatami. „La Quinta del Mini”, ochrzczona przez tygodnik „Don Balon”, piątka najbardziej utalentowanych piłkarzy z rezerw Barcy – Ivan de la Peña, bracia Oscar i Roger Garcia, Albert Celades oraz Toni Velamazan – zadebiutowała w pierwszej drużynie jeszcze za kadencji Cruyffa. Po jego odejściu nikt w klubie z Katalonii nie miał skrupułów, żeby odstrzelić po kolei każdego dobrze zapowiadającego się „canterano”. Nikt nie wierzył w odrodzenie Dream Teamu poprzez organiczną pracę u podstaw w La Masii. Konkurencję z zagranicznym zaciągiem „gwiazd” wytrzymał jedynie De la Peña. Przez dwa sezony. O przyszłości Barcy od lata 1996 mieli decydować: Ronaldo, Giovanni, Laurent Blanc, Fernando Couto, Vitor Baia, Juan Antonio Pizzi i… Emmanuel Amunike. Z Parmy, po rocznej przygodzie, wrócił Christo Stoiczkow. Szatnia Barcelony, kosztem ponad 5 miliardów peset (31 milionów euro), w kilka tygodni stała się międzynarodowym tyglem. Miał nad nim zapanować 63-letni Bobby Robson.
W grudniu 1996 r. media po raz pierwszy w historii reklamowały starcie Realu z Barcą przez pryzmat miliardów wydanych na wzmocnienia. Po raz pierwszy od statystyk i doświadczenia na hiszpańskich boiskach ważniejsze były rubryki z cenami i klubem/ligą pochodzenia nowego nabytku. Każdy chciał przekonać się, czy Ronaldo Luis Nazario rzeczywiście zasługiwał na miano najdroższego piłkarza w historii futbolu (Barca zapłaciła za niego 2,5 miliarda peset – 15 milionów euro). El Clasico nabrało niespotykanego dotąd kosmopolitycznego wymiaru. Jakby ktoś, nagle opatrzył mecz piłkarski szyldem megalomenii wymieszanej z blichtrem i unoszącą się w powietrzu wyjątkowością. Nowe twarze w obu zespołach przykuły uwagę opinii publicznej w całym kraju. Przed telewizorami zasiadło owego wieczoru rekordowe 10 milionów Hiszpanów. Za pośrednictwem ogólnodostępnej stacji La2 oraz kanałów regionalnych, telewidzowie byli świadkami pionierskiej transmisji w dziejach tutejszej telewizji. Realizująca przekaz z Bernabeu publiczna TVE – wzorem francuskiego Canal Plus – ustawiła kamery za bramkami. Dodatkowo, Raulowi i Ronaldo przydzielono dwie osobne kamery, które przez 90 minut śledziły każdy ruch obu piłkarzy. Telewidz z rozdziawioną gębą wpatrywał się w ekran z obrazem przedzielonym na pół. Do kolacji podano mu zbliżenie na głównych aktorów wieczoru.
Real wygrał z Barcą 2:0. Gole strzelili „dzieci Bosmana” – Davor Suker i Peja Mijatović. Samo spotkanie nie było porywającym widowiskiem, ale nie oto przecież chodziło w pierwszym, historycznym „Partido del siglo”. W futbolu rozpoczynała się właśnie nowa era. Era szastania pieniędzmi, zdobywania trofeów na bazie rekordowych transferów. W kolejnych latach do Barcy i Realu trafili piłkarze gorsi, lepsi, drożsi, jedni zostali legendami, drugich wyklęto. Przeżylismy epokę Los Galacticos, holenderskiej, brazylijskiej i samowystarczalnej Barcy, byliśmy świadkami sukcesów Del Bosque oraz Rijkaarda. Guardiola i Mourinho, Messi oraz Cristiano – oni wynieśli El Clasico na nieosiągalny poziom dramaturgii i jakości.
Ten spektakl trwa nieprzerwanie już 18 lat. I oby nikt, nigdy go nie przerwał.
RAFAŁ LEBIEDZIŁƒSKI
z Hiszpanii
Twitter: @rafa_lebiedz24