Pablopavo to rozmówca samograj. Włączasz dyktafon, zadajesz odpowiednie pytanie i słuchasz. Zabiera cię na wycieczkę przez XVIII-wieczną Warszawę, mikroklimat warszawskich knajp, czerniakowskich slumsów. Opowie o… norweskich aresztach i świecie kotów. Pablopavo i Ludziki szykują się do pokazania światu swojego najnowszego dziecka – “Polor” trafi do słuchaczy 25 stycznia. Poznajcie lepiej członka Vavamuffin, którego Marcin Świetlicki namaścił na nowego wokalistę “Świetlików”.
Co to polor?
Z tego co wiem są dwa znaczenia tego słowa. Jedno: ktoś może mieć polor. Ogłada, dobre wychowanie, kindersztuba. Ale jest też takie techniczne określenie, rodzaj lakierowania. Coś jak na wysoki połysk, tylko kiedyś robiło się na polor.
Dzisiejsi mężczyźni mają polor?
Zdarza się. Dzisiaj przed rozmową czytałem wywiad z Grzegorzem Dyduchem, to jest basista Świetlików. A przy okazji patomorfolog. Bardzo poważny pan. Znany krakowski lekarz. I tak sobie pomyślałem, że pan Grzegorz, nawet pan Grześ bo jesteśmy na “ty”, ma ten polor. W wysławianiu się, w podejściu kobiet. Ale to nie sztuczna bufonada i gra na pokaz. Polor podparty ogromną inteligencją. Zdarza się, że ktoś nauczył się pięćdziesięciu obcych słów, całuje wszystkich po rękach i wydaje mu się, że jest szarmancki i dobrze wychowany. To nie tylko na tym polega.
Czyli co, z polorem trzeba się urodzić?
Albo trzeba być dobrze wychowanym. Na polorowo.
Wyobraź sobie, że możesz cofnąć się w czasie do Warszawy lat 50-tych, 60-tych. A zresztą sam wybierz sobie okres. Gdzie byś wrócił, co byś robił?
Najchętniej to bym chyba chciał wrócić do końca…XIX wieku. Warszawa wtedy się niesamowicie rozwijała. Z niedużej mieściny stawała się metropolią. Industrializacja spowodowała napływ ludzi. Wtedy wykluwała się ta warszawska gwara, którą dzisiaj uznajemy za gwarę. Kiedyś było z tym różnie, bo inaczej mówiło się na Starym Mieście, a inaczej na Czerniakowie. Jestem fanem “Lalki” Prusa, to też ten okres. Wiesz, pierwsi wielcy biznesmeni jakbyśmy dzisiaj powiedzieli. Z drugiej strony ogromna bieda. Z trzeciej strony pełno knajpek ulicznych, przedstawień. Co bym zrobił, gdybym miał jeden dzień w tamtych czasach? Nie wiem gdzie by mnie wpuścili, wtedy szyk był ważny. Pojechałbym do tych dzielnic nędzy, załóżmy, że mam immunitet, jestem swój i nikt mnie nie zaciuka. Powiśle, posłuchać orkiestr, jak ludzie gadają. Pospacerowałbym i zobaczył wszystko to, czego już dzisiaj nie ma przez 39 i 44 rok. Fajnie by było przekonać się czy Warszawa zaiste była Paryżem wschodu. Podobno Śródmieście było pięknie, ale czytałem, że Starówka przed wojną była strasznie zaniedbana. Wróciłbym też do międzywojnia. Poszedł na jeden z kabarecików, których było pełno, posłuchał Dymszy czy “Lopka” Krukowskiego.
Ty jesteś trochę wyjęty z innych czasów, prawda? Ogłada, słownictwo, styl bycia. Nie wolałbyś urodzić się np. w latach 50-tych, grać po bramach, pić wódkę z Grzesiukiem i szlajać się po barach z Konwickim?
Z jednej strony tak, to jest coś co mnie strasznie interesuje. Z drugiej strony przeszłość jest zawsze wspaniała w opowieściach. W 60-tych latach Warszawa wyglądała pewnie bardziej elegancko niż dzisiaj, mimo że była zniszczona. Ale, kurczę, ciężko się żyło ludziom. I nie mówię o tym, że nie było wielu zdobyczy technologicznych, które mamy dzisiaj. Ludzie kilkanaście lat po wojnie nie mieli czasem nawet ciepłej wody. Ludzie jarają się Grzesiukiem, Czerniakowem. Trzeba jednak sobie powiedzieć, że to były slumsy. I to konkretne. Wychodek na podwórku, walące się mury.
Tam życie miało coś z walki o przetrwanie.
I z jednej strony to jest piękne, z drugiej trzeba popatrzeć szerzej. Ja oczywiście kocham tamtą kulturę, lubię o niej poczytać, wgłębiam się w te tematy. O tej kulturze wyższej, pisarzach, muzykach. Ale interesują mnie też obrzeża. Czerniaków, Grochów. Kultura podwórkowa, często zahaczająca o kulturę więzienną. To mnie jara. Ale żeby ktoś nie wziął za ziomala-prawilniaka. Wychowałem się na podwórku, ale jakoś udało mi się nie zejść na ciemną stronę mocy. A przynajmniej nigdy mnie nie złapali.
Nigdy? Nie wierzę.
No dobra, raz. Siedziałem w więzieniu. W Norwegii. Ale krótko.
W Norwegii?
Byłem młody, miałem 20 lat. Pojechaliśmy do roboty z kumplami. Mieliśmy być…drwalami. Kurde, bardzo dobre pieniądze dawali. Daleko na północ, w Haugesund. Ale nic złego nie zrobiliśmy. Nikogo nie pobiliśmy, z siekierą też nie lataliśmy. 24 godziny i deportacja na koszt Królowej. Skazano nas na grzywnę, która wynosiła równowartość tego co mieliśmy w portfelu. Bardzo mądrze, żebyśmy czegoś dalej nie kombinowali. W samolot, przez Kopenhagę, i do Warszawy. Na Okęciu posiedzieliśmy jeszcze 10 godzin. Polska policja, jak to policja, straszyła nas jakimiś głupotami, że kolega poderwał córkę jakiegoś komendanta, jakieś bzdury. Dzisiaj opowiadam to jako świetną anegdotę, ale kiedyś nie było mi do śmiechu. Szczególnie, że wróciłem z Norwegii po 2 dniach pobytu z eskortą policji, a mieszkałem z rodzicami.
Kim ty chciałeś zostać za dzieciaka? Bo tak szperałem i mam trzy strzały: Uwe Amplerem, hippisem albo nowym Andrzejem Grubbą.
O, z tego zestawu to zdecydowanie Andrzejem Grubbą. Trenowałem tenis stołowy w Pałacu Młodzieży. No i w pewnym momencie dawałem już ostro, pięć dni w tygodniu treningi, tak od dziewiątego do czternastego roku życia. Miałem do tego jakieś predyspozycje. Bez treningu, wcześniej, wygrywałem wszystkie kolonijne turnieje. Rodzice postanowili mnie zapisać. Tylko, że trochę się przeliczyliśmy, bo z tenisem jest ciężko. Tzn. jak się człowiek nauczy złych nawyków za małolata, to ciężko je potem wyplenić. A to trudna dyscyplina. Szczególnie psychicznie. Ja to strasznie znosiłem. Kiedyś grałem w ważnym turnieju. Turniej Sztandaru Młodych, taka gazeta. Przegrałem mecz, którego nie powinienem przegrać. Gościu nie był lepszy ode mnie, a we mnie coś siadło. Nie wytrzymałem i rzuciłem rakietką w swoją trenerkę. Pamiętam, że się strasznie poryczałem, ważna porażka. Tato nie był zadowolony, oczywiście z rzutu rakietką, a nie przegranej. Ale z tenisa mam miłe wspomnienia. Pamiętam, że po wygranym punkcie, nauczyliśmy się krzyczeć chińskie słowa. Wyobraź sobie, 10-latkowie, środek Europy, a my po wygranej piłce krzyczymy “Chooo!” albo “Saaa!”. Jaja jakieś.
Nikt cię jednak nie kojarzy z tenisem stołowym, tylko z piłką nożną. To prawda, że w 1987 roku grałeś na Stadionie Dziesięciolecia?
Niestety, nieprawda. Chodzi o finał Złotej Piłki, czyli słynnego warszawskiego turnieju. Kiedy doszliśmy do finału, akurat przestano rozgrywać decydujący mecz na głównej płycie stadionu. Ale regularnie z ekipą ze Stegien graliśmy w tym turnieju. Różnie się nazywaliśmy. Najpierw “Victoria”, a potem “Fortuna”. Chyba się inspirowaliśmy niemieckimi drużynami, ojciec kumpla robił w Reichu, chyba w okolicach Dusseldorfu, przywoził koszulki no i strasznie tym byliśmy zajarani. Wracając do turnieju – był trochę śmieszny. Dzikie drużyny, amatorzy, ale później okazało się, że pod zmienionymi nazwami grali goście z Ursusa czy innych klubów. Ale dawaliśmy radę. Była paka. Po turniejach wyciągali chłopaków do różnych drużyn. Był taki trener, mówili na niego Jeny, ale nie wiem jak się nazywał. Trenował w Agrykoli. Przychodził do moich rodziców, namawiał, żeby wysłali mnie na treningi, ale oni nie chcieli się zgodzić. Chyba rozkminili to tak, że byłem za drobny. Bali się o mnie. Kiedy patrzyłem na kolegów, którzy w wieku 16 lat mieli rozorane kolana, to pomyślałem, iż może dobrze, że tak wyszło.
Ostatnio widziałem fajną kompilację przedmiotów, która kojarzy się z latami 90-tymi, czyli moim dzieciństwem. Eurobiznes, tamagotchi, yoyo. Co Tobie się kojarzy się z dzieciństwem?
Eurobiznesu nie było, ale była “Fortuna”. Działa się w przedwojennej Warszawie. Można było kupić hotele – Savoy, Bristol, Europejski. To pamiętam. Kapsle! To było coś. Nie było innych rozrywek, więc grało się w Wyścig Pokoju, ale w piłkę też kapslami graliśmy. Kuleczką od piłkarzyków sprężynowych. Nawet z kolegą zrobiliśmy skoki narciarskie, z wersalki. Chodziliśmy z centymetrem i mierzyliśmy długości. Sport to była wtedy największa zajawka. Po igrzyskach w Seulu wszyscy nauczyli się zasad judo i zapasów. I jak były solówki na osiedlu, to często działo się tak, że ktoś rzucał – dobra, ale solówa na zapasy. Był sędzia i uczciwe przepychanko.
A jakieś przedmioty z zagranicy?
Rękawice Reuscha to był skarb. Oryginalne, prosto z Niemiec. Był kolejka na osiedlu, żeby je podotykać. Mój tata skombinował też, nie wiem skąd, piłkę, która nazywała się Azteca, z Mexico 86. Ona była z autografami, chyba Włodka Smolarka. Ale nie została na szafce jako pamiątka, wziąłem ją na osiedle i graliśmy. A to mi dawało duże fory. Miałem 8 lat, więc starsi kolesie chcieli grać z gościem, który ma taką fajną piłkę.
Twoje pokolenie przede wszystkim wychowało się bez internetu, co wyzwalało zupełnie inne przeżycia.
Ja na początku w ogóle byłem wrogiem komputerów. Miałem jakiegoś Commodorka. Potem wszedł internet i wszystkim mówiłem “to bez sensu, to zabiera człowieczeństwo, to nic nie daje”. Dzisiaj się z tym oczywiście nie zgadzam, bo internet daje bardzo dużo, ale trochę racji miałem. Przez całe moje życie na Stegnach było wielkie boisko. Obecnie robi się z niego plac zabaw. Po prostu nie ma chętnych. Kiedyś była kolejka do tego boiska, było jeszcze drugie szkolne i trzecie takie dzikie. My najczęściej graliśmy gdzieś pomiędzy drzewami bo wszystkie były zajęte. Dzisiaj gramy czasem z kumplami na Batorego. Ganiamy jak głupki w deszczu, a jak jest ładna pogoda to stoi tam jeden dzieciak. Przyjdzie sobie pokopać sam ze sobą. Reszta siedzi po domach. Smutne. Wszyscy za to zapłacimy za jakiś czas.
Ty wychowałeś się na Stegnach, z ekipą bujałeś się po Sadybie, potem mieszkałeś na Grochowie. Trochę cię los rzuca po stolicy.
Na Stegnach się urodziłem. Sadyba to załoga. Pierwsi kumple, którzy robili jakieś fajne muzyczne rzeczy. Pierwsze dziewczyny. Tam poznałem ludzi, z którymi mogłem już zakładać jakieś zespoły.
Ale gdzie ich poznałeś?
Różnie. Jednego na imprezie, drugiego w harcerzach.
Miałeś krzyż harcerski?
Pewnie, prowadziłem nawet drużynę zuchów. Ale rzuciłem to dość szybko. A wracając do ekipy, wszyscy robili jakieś artystyczne rzeczy – jeden zdjęcia, drugi muzykę. Zrobiliśmy sobie klub w piwnicy, babcia kolegi się zgodziła. Robiliśmy tam różne rzeczy, i grzeczne, i niegrzeczne. Strasznie dużo się wtedy nauczyłem. Większość z nich była starsza ode mnie, więc podrzucali młodszemu koledze książki, płyty, pokazywali jak się gra na gicie. A na Grochów wyprowadziłem się bo stwierdziliśmy z rodzicami, że czas zacząć mieszkać samemu. Spędziłem tam 15 lat. Bardzo dobrze mi to zrobiło, musiałem się usamodzielnić. W dzisiejszych czasach często produkuje się takich facetów, którzy mieszkają z mamusią do 40-tki. A zresztą fajnie dojść do momentu, że to ty możesz kupić coś starym, a nie oni tobie. To takie polorowe.
Wkurza Cię dzisiejsza Warszawa?
Wkurza to chyba złe słowo, bo mnie kilka rzeczy po prostu wkurwia. Np. stosunek władz Warszawy do zabytków. Z wiadomych powodów nie ma tutaj za wiele bardzo starych rzeczy. Każda strata takiego zabytku jest stratą totalną. Mam wrażenie, że w tym mieście rządzą deweloperzy.
***
Cały wywiad i więcej tego typu tekstów przeczytasz na…