Reklama

Jak co wtorek: Krzysztof Stanowski

redakcja

Autor:redakcja

03 września 2013, 00:25 • 13 min czytania 0 komentarzy

Na koniec okna transferowego dopięto bardzo wiele transakcji, ale jednej nie. I tę transakcję muszę wszystkim wyjaśnić. Jak dobrze wiecie, nie zamieszczamy na Weszło transferowych plotek, zazwyczaj informujemy o transferach, gdy już są na ostatniej prostej, gdy spełnione są podstawowe warunki: jeden klub chce kupić, drugi chce sprzedać, piłkarz chce podpisać kontrakt i akceptuje jego warunki. Mamy swoje źródła, bardzo mocne, dzięki czemu bardzo często jesteśmy pierwsi: chociażby w tym oknie zdarzyło się to kilka razy (Pawłowski w Maladze, Kupisz w Chievo, Piech w Zagłębiu, Sobota w Brugge, a nie w żadnym Schalke – i tak dalej).
Myślę, że gdyby wziąć pod uwagę sprawdzalność newsów, nie mamy sobie równych. A jednak – czasami coś idzie nie tak. Poszło nie tak na przykład w przypadku transferu Pawła Wszołka do Hannoveru, gdy w ostatniej chwili wycofał się sam piłkarz – co zaskoczyło wszystkich w ten transfer zaangażowanych. To oczywiście czasami się zdarza, kiedyś Piotr Giza z transferu do Rumunii wycofał się tuż przed konferencjąÂ prasową w Bukareszcie, wprawiając tamtejszych działaczy w zdumienie. Z punktu widzenia dziennikarskiego, tego rodzaju informacje – głoszące nadchodzący transfer – uważam za dobre, nawet bardzo dobre, tylko z nieszczęśliwym zakończeniem. Zakończeniem, na które nikt nie ma wpływu. Transfery wysypują się czasami nie tyle na ostatniej prostej, co dwa centymetry przed metą.

Jak co wtorek: Krzysztof Stanowski

Oczywiście można czekać z jakimikolwiek informacjami na temat transferów aż do podpisania kontraktu, co w sumie byłoby logiczne i świat piłkarski byłby spokojniejszy. Jednak ten właśnie świat tak nie działa. Każdy dziennikarz odczuwa silną pokusę, by wystrzelić z czymś jako pierwszy, to jest w nas tak silnie zakorzenione, że aż niemożliwe do okiełznania. Trwa więc ten informacyjny wyścig, którego reguły nie zawsze są fair – w takich przypadkach zawsze przywołuję historię, jak wraz z Przemkiem Rudzkim napisaliśmy, że Tomasz Kuszczak przejdzie do Manchester United (dwa albo trzy miesiące wcześniej), ale nasz „news” zaraz został przykryty bajeczką o Arturze Borucu w Barcelonie. Niemniej uważam, że w kategorii „rynek transferowy” Weszło zasłużenie wyrobiło sobie niezwykle dobrą renomę, lepszą niż jakiekolwiek inne medium w tym kraju.

Tyle tytułem wstępu – teraz ów zgrzyt, który będziecie mi wypominać przez długi czas. Bartosz Bereszyński w Benfice. Ponieważ okno transferowe się zamknęło i jeśli ten transfer dojdzie do skutku, to najwcześniej zimą, uchylę rąbka tajemnicy.

Ani przez moment nie był to temat zmyślony, ale wszystko potoczyło się w sposób bardzo, bardzo dziwaczny dla wszystkich, którzy trzymali rękę na pulsie. Doszło bowiem do bardzo rzadkiej w futbolu sytuacji. Mianowicie takiej, że… nie wiadomo, o co chodzi. Ale naprawdę – kompletnie nie wiadomo.

Po kolei.

Reklama

27 czerwca Mariusz Piekarski na zaproszenie Benfiki poleciał do Lizbony. Na miejscu negocjował warunki umowy. Ustalono, że Bartosz Bereszyński podpisze z portugalskim klubem 5-letni kontrakt, warty łącznie 3,5 miliona euro (600 tysięcy brutto za każdy rok gry). Legii należało przelać dwa miliony euro odstępnego, ale Benfica miała zapłacić tylko milion, natomiast drugi milion wykładał niemiecki fundusz inwestujący w najbardziej perspektywicznych zawodników. Oczywiście późniejszy podział zysków też był jasny: po 50 procent dla każdej ze stron w przypadku transferu z Benfiki. Bereszyński od skautów zebrał bardzo pozytywne opinie i uznano, że uda się go wypromować na tyle, by później za pośrednictwem swoich kontaktów sprzedać z ogromnym zyskiem. Trzeba wiedzieć, że taki klub jak Benfica ma swoich ludzi w różnych krajach Europy i po prostu zna mechanizmy, pozwalające piłkarzy sprzedawać odpowiednio drogo. Ten sam towar ze znaczkiem „Legia” może być warty dwa miliony euro, a ze znaczkiem „Benfica” dziesięć milionów.

Wszystko było więc jasne: Benfica daje milion, fundusz daje milion. Myślę, że to od tego transferu Bogusław Leśnodorski zapałał chęcią do przeprowadzania podobnych transakcji, z wykorzystaniem grup inwestycyjnych, po raz pierwszy miał możliwość przyjrzeć się temu rozwiązaniu z bliska. Kwota transferu 2 miliony euro, 3,5 miliona euro dla zawodnika za pięć lat gry i standardowe 10 procent od zarobków piłkarza jako prowizja dla menedżerów reprezentujących strony (płacą po równo klub i fundusz). Razem deal warty 5,85 miliona euro.

Przez kilka dni po powrocie Piekarskiego z Portugalii dziennikarze w obu krajach ciągle dopytywali o szczegóły, co było męczące, dlatego prezes Benfiki – starszy człowiek – poprosił, by udawać, iż tematu nie ma, co pozwoli po cichu dogrywać formalności. Facet nie lubi zamieszania. Dlatego też Mariusz powiedział, że sprawa upadła, a jednocześnie poinformował mnie, że to tylko gra pozorów i że tak naprawdę nic nie upadło, tylko ciągłe telefony od dziennikarzy nie są nikomu do szczęścia potrzebne. Była to więc klasyczna zmyłka, a paradoksem całej tej sytuacji jest to, iż na koniec dziennikarze najgorzej poinformowani (wkręceni) wyszli na poinformowanych najlepiej. Niektórzy atakowali mnie na twitterze: – Co, może wiesz więcej niż sam menedżer? Hahahaha!

A ja nie wiedziałem więcej, tylko tyle samo. I po prostu znałem prawdę.

Mało tego – zdarza się, że nie do końca wiedzą, co się naprawdę dzieje, sami zawodnicy (przykład: Paweł Wszołek poinformował o swoim przejściu do Sampdorii zdecydowanie za wcześnie, więc wówczas jego „informacje” dementowałem). Wynika to z faktu, że kiedy już wiadomo, że chcą przejść do klubu X i że akceptują zaproponowane warunki, później się ich nie wtajemnicza, żeby nie kłapali jęzorem w szatni, bo czasami powiedzieć coś piłkarzowi, nawet w tajemnicy, to jak napisać wszystko na pierwszej stronie gazety, która ukaże się dzień później. Dlatego wydaje mi się, że przez większość czasu sam Bereszyński nie do końca wiedział, na czym stoi. Zarówno dla funduszu, jak i dla Benfiki najważniejsze było, iż powiedział „tak” dla propozycji z Lizbony, a później niech sobie chłopaczyna kopie piłkę.

W następnych tygodniach przedstawiciele niemieckiego funduszu DWA RAZY spotykali się w Lizbonie z przedstawicielami Benfiki, ponieważ taki wiązany transfer to kupa papierkowej roboty. Za każdym razie portugalski klub potwierdzał chęć sfinalizowania transakcji, a prawnicy kontynuowali swoje prace, aż do stworzenia finalnej wersji umowy. Przez moment pozostawało pytanie, w jaki sposób Benfica kupi 50 procent praw do zawodnika – czy jako klub, czy jako… portugalski fundusz, powiązany z klubem, ale – to już moje przypuszczenie – pozwalający ominąć trochę komornika, który chce trzymać łapę na wszystkich zarabianych pieniądzach. Wówczas skończyłoby się tak, że teoretycznie Benfica na późniejszej sprzedaży reprezentanta Polski nie zarobiłaby centa, ponieważ całą kasą podzieliłyby się dwa fundusze, przy czym oczywiście jeden powiązany z klubem. Ale na Półwyspie Iberyjskim struktura piłkarskich transakcji bywa pokręcona.

Reklama

Wreszcie doszło do momentu, gdy należało przelać pieniądze Legii i zaprosić Bereszyńskiego na testy medyczne. W tym momencie zaczynały dziać się cuda. Mniej więcej raz na tydzień prezes bądź prawnik Benfiki dzwonił z informacją, że teraz to już na pewno, że z niczego się nie wycofują, że za moment pieniądze będą na koncie Legii i że „finalizujemy”. Ostatni taki kontakt był bardzo niedawno, bo przed rewanżowym meczem ze Steauą Bukareszt. Kiedy więc wielu z was w komentarzach kpiło „Co z tym Bereszyńskim w Benfice”, zarówno przedstawiciele niemieckiego funduszu, jak i menedżerowie byli w stu procentach przekonani, że lada dzień dopną transfer.

Sytuacja była groteskowa. Mniej więcej co piątek Benfica dzwoniła, że w poniedziałek wysyła kasę, po czym nie wysyłała, aż w piątek wracała z tymi samymi zapewnieniami (Legia na tyle uwierzyła, że… na wszelki wypadek sprowadziła Łukasza Brozia). Brak pośpiechu tłumaczono najpierw tym, że i prezes ma na głowie upchnięcie gdzieś Cardozo i że się nie rozdwoi, później tym, że i tak Portugalczycy chcą Bereszyńskiego dopiero od zimy, więc aż tak się nie pali. Być może rzeczywiście go od zimy wezmą, ale ich dotychczasowe posunięcia każą wątpić. Mówi Mariusz Piekarski: – Dla mnie to sytuacja bardzo niecodzienna. Przeprowadziłem mnóstwo transferów i w bardzo wielu rozmowach uczestniczyłem, natomiast nigdy mi się nie zdarzyło, by klub tak jednoznacznie wyrażał chęć zakupu piłkarza, by prowadził sprawę do aż takiego stadium, by na koniec – gdy wszystko zostało dopięte na ostatni guzik – po prostu nie przelać pieniędzy i nie poinformować, co tak naprawdę się stało. Ostatni nasz kontakt, przed meczem rewanżowym ze Steauą, brzmiał: – Kupujemy, już przelewamy pieniądze. Tylko, że nie przelali. Jedyne uzasadnienie, jakie przychodzi mi do głowy, to że w ostatniej chwili natrafili na kogoś lepszego. Ale tak naprawdę mogę tylko zgadywać.

Temat być może wróci, tak czy siak Bereszyński miał grać w Lizbonie od zimy, kwestia była tylko taka, czy Benfica kupi go już w tym oknie, czy w następnym. Jednak sposób prowadzenia rozmów sprawił, że wszyscy – z niemieckim funduszem inwestycyjnym – mają już tej sprawy po dziurki w nosie i zwyczajnie męczą ich już ciągle telefony z Lizbony, że „już płacimy”. Niemcy są przyzwyczajeni do innych standardów. Bardzo możliwe, że machnęli ręką na współpracę z Portugalczykami.

Tak wyglądała naprawdę sprawa Bereszyńskiego. W świecie piłki podobne sytuacje praktycznie się nie zdarzają. Jeszcze raz chcę podkreślić: wszystkie strony osiągnęły porozumienie w najdrobniejszych szczegółach, a praca wykonana przez prawników Benfiki (wiecie, ile kosztuje godzina pracy dobrych prawników?) nie pozostawia złudzeń, że temat był więcej niż poważny. Dlaczego Benfica nie postawiła kropki nad i, tego niestety na dziś nie wie nikt. Może dlatego, że nie udało się sprzedać Cardozo, a ten transfer gdzieś obok transferu Bereszyńskiego w rozmowach ciągle się przewijał? Jednak chodziło przecież tylko o milion euro, więc „luźny” milion raczej powinien się znaleźć. No, chyba że Portugalczycy wyczyścili transferowy fundusz do spodu i że bez kasy za Paragwajczyka teraz nie są w stanie kupić nawet hot-doga.

* * *

To nie jest tak, że my sobie czasami coś wymyślimy, siadamy za klawiaturą i jazda. W przypadku transferów staramy się zachować maksymalną ostrożność. Weźmy tego Pawłowskiego w Maladze – przecież też się mnóstwo osób z tego śmiało (sprawdźcie komentarze pod tamtym tekstem), a tymczasem dzisiaj jest w Hiszpanii. Zdarzają się transfery, których nikt się nie spodziewa i które na pierwszy rzut oka wymykają się logice – by podać przykład Kamila Glika z Piasta Gliwice (właśnie wtedy spadł z ekstraklasy!) do Palermo, albo Piotra Polczaka do Tereka Grozny. Myślę, że Bereszyński w Benfice nie brzmiał ani trochę bardziej absurdalnie niż te przytoczone przeze mnie przykłady.

Informacyjny wyścig to taka nasza branżowa rywalizacja, bywa ta zabawa elektryzująca. Staramy się jednak dołączyć do niej w odpowiednim momencie, by nie przeszarżować. Jak z Sobotą, którego wszyscy widzieli w Schalke, a nasza pierwsza informacja na jego temat brzmiała: „Trwa serial pod tytułem: Waldemar Sobota odchodzi ze Śląska. To że przed zamknięciem letniego okienka odejdzie, jest niemal pewne, pytanie: dokąd? Jak udało nam się dowiedzieć, jego menedżer Marek Citko poleciał właśnie na negocjacje do Belgii. Sobota dostał bardzo atrakcyjną ofertę od byłego pucharowego rywala Śląska – Club Brugge i na dziś należy traktować to jako najbardziej prawdopodobną opcję transferu”.

Ale skoro dzisiaj odsłaniam trochę tajemnic szatni, to opowiem wam jeszcze dwie historie. Po pierwsze – to nie jest tak, że zawsze gnamy na złamanie karku, gdy już informacja jest pewna. Pamiętam jak zimą poprosiłem Legię o komentarz do transferu Tomasza Jodłowca, który był ścisłą tajemnicą i o którym nie wiedzieli nawet działacze Śląska Wrocław. Na Łazienkowskiej lekka panika – skąd wiem i że jak ja to napiszę, to się wszystko wysypie. Poszedłem z Bogusławem Leśnodorskim, wtedy jeszcze świeżym na stanowisku, na układ: ja niczego nie dam, natomiast kiedy tylko Jodłowiec wsiądzie w samochód/pociąg/samolot do Warszawy lub kiedy tylko z jakimkolwiek pytaniem o tego zawodnika zadzwoni inny dziennikarz, wtedy ktoś z Legii zadzwoni i powie: – Można pisać.

Taki układ miał bardzo logiczne uzasadnienie. Przecież gdybym napisał, że Jodłowiec do Legii idzie, w efekcie być może Śląsk zdołałby jego transfer zablokować – czyli moja prawdziwa informacja zamieniłaby się w nieprawdziwą, straciłaby Lega (to mnie nie interesuje) i straciłbym ja – wiarygodność, którą jednak bardzo sobie cenię.

Leśnodoroski słowa dotrzymał, jego współpracownik przysłał mi wiadomość, że wszystko z Jodłowcem poszło dobrze i że „można pisać”. Sprawę załatwiliśmy więc w sposób fajny, na poziomie. Coś za coś. Ja się wstrzymałem, by nie robić klubowi pod górkę, oni dotrzymali warunków umowy i wypuścili informację w taki sposób, bym na tym nie stracił i był pierwszy.

* * *

I ostatnia historia, bo przez tyle lat na Weszło było kilka strzałów w dziesiątkę, ale były też takie, że już wycelowałeś dobrze, już pociągnąłeś za spust, ale… ktoś tarczę podwędził. Na przykład historia ze zwolnieniem Macieja Skorży z Wisły Kraków. Ł»ycie potoczyło się tak fatalnie, że – czego bardzo żałuję – nie muszę już dochowywać tajemnicy. Otóż wtedy to śp. Andrzej Czyżniewski zadzwonił – a była środa – iż bez względu na wynik w najbliższej kolejce, Skorża w poniedziałek straci pracę w Wiśle. Oczywiście nikt nie wierzył, ale jak „Czyżyk” powiedział, tak się stało. Zdaje mi się, że miał informację od samego Skorży.

Kilka dni później jadę samochodem i znowu dzwoni Andrzej: – Nowym trenerem Wisły będzie Schaefer!

Pytam, skąd wie. A on mi na to, że jeden z trenerów Arki Gdynia (nie pamiętam, czy pierwszy, czy drugi), w której wtedy Czyżniewski pracował, to kolega Schaefera. I że właśnie siedzą na telefonie i analizują kontrakt punkt po punkcie, tamten pomaga pewne fragmenty tłumaczyć, doradza. I że wszystko idzie w jak najlepszym kierunku. Schaefer przebywał wtedy w siedzibie Tele-Foniki. Podobno był jakiś problem natury finansowej, przede wszystkim z wynagrodzeniem dla sztabu, który Niemiec chciał ściągnąć cały swój. Ale dało się to przeskoczyć.

Może by się dogadano, sam Schaefer tak sądził i opuścił siedzibę Tele-Foniki w dobrym humorze, aż nagle woltę zrobił niekontrolowany przez kogokolwiek Bogusław Cupiał i ku zdumieniu wszystkich dał się w ostatniej chwili przekabacić Henrykowi Kasperczakowi i jego świcie. Po latach Bogdan Basałaj, który za moment miał zostać prezesem Wisły i który dostał już zapewnienie, że wszystkie decyzje dotyczące trenerów będą z nim zawczasu konsultowane, wspomina w rozmowie ze mną: – O Schaeferze słyszałem. A jak potem w radiu podali, że jednak Kasperczak, to akurat jechał mostem Grota i myślałem, że spadnę!

Jednak informacja, że „krakowskie wróbelki ćwierkają nam o Schaeferze” stała się przyczynkiem do licznych kpin. Tak bywa. W każdym razie musicie wiedzieć, że jeśli ja coś piszę, to staram się, by było to wiarygodne, po prostu życie czasami kreśli najmniej spodziewane scenariusze, kpi sobie z rozsądku, przesłanek i faktów. Wydaje ci się, że dołożyłeś wszelkich starań, a na koniec komuś coś się po prostu odwidziało.

Dla mnie transfer pewny na 50 procent to… transfer niepewny na 50 procent. Wstępne zainteresowanie, obserwacje – to wszystko mnie nie interesuje. O ruchach personalnych staram się informować wówczas, kiedy prawdopodobieństwo finalizacji wynosi 80, najlepiej 90, a jeszcze lepiej 100 procent. Przepraszać za „Beresia” nie mam zamiaru, chociaż nie przeczę: trochę mi głupio. Niech jednak przeprosi Benfica, która przez ostatnie dwa miesiące oszukiwała i zwodziła, robiąc w konia tyle osób. Jeśli ktoś w informacje moje czy w ogóle w informacje Weszło zwątpił, to oczywiście jego święte prawo, jeśli ktoś uważa ten portal za niewiarygodny: w porządku. Ja będę się jednak upierał: wiarygodniejszego nie ma i szybko nie będzie.

* * *

A skoro zamknęło się okno transferowe, to zwróćcie uwagę, jak dalece różni się nasz futbol od tego poważnego. U nas: „nie przepracował z zespołem okresu przygotowawczego”, „jest nowy, trzeba dać mu czas”, „dołączył do zespołu w ostatniej chwili”. Zagranicą natomiast kupują piłkarzy minutę przed północą i moment będą ich wystawiać, wychodząc ze słusznego założenia, że zawodowy piłkarz na wysokim poziomie jest gotowy do gry przez 365 dni w roku, w towarzystwie dowolnych partnerów, bez względu na to, kto zarządzał jego obozem przygotowawczym miesiąc wcześniej.

I jeśli Bale’owi nie będzie szło w Realu (na pewno będzie mu szło), to nikomu przez myśl nie przejdzie, by zapytać: – A może trener Tottenhamu zawalił okres przygotowawczy? Może brakuje mu świeżości?

Z drugiej jednak strony to całe miotanie się za pięć dwunasta, to wysyłanie faksu minutę przed albo minutę po, to dla mnie bardzo emocjonujący pokaz kompletnej amatorki, z którą na całe szczęście w Polsce nie mamy do czynienia (chociażÂ głównie dlatego, że w ogóle nie mamy do czynienia z jakimikolwiek transferami, z braku kasy). Kiedy słyszę, że Manchester United chciał Coentrao, ale… dokumenty doszły za późno, to zastanawiam się, czy to aby na pewno jeszcze profesjonalny futbol, czy wyprzedaż w Media Markt.

Najnowsze

Anglia

Gwiazdor Leeds miał stłuczkę z radiowozem pod stadionem

Patryk Stec
0
Gwiazdor Leeds miał stłuczkę z radiowozem pod stadionem

Komentarze

0 komentarzy

Loading...