Godzina 22.30, połowa stycznia. Za oknem śnieżna zamieć. Na ulicach Warszawy pustki, nie jeżdżą nawet samochody. Normalni ludzie uprawiają w tym czasie seks, oglądają telewizję albo po prostu szykują się do spania. Ja natomiast wychodzę właśnie na dwór. A właściwie to wybiegam – przede mną godzinny, intensywny jogging, w… zaspach.
Nie chce mi się opuszczać ciepłego mieszkania, ale wiem, że muszę to zrobić. Jeśli nie będę konsekwentny, jedenastego sierpnia po prostu się utopie. Albo padnę na zawał podczas biegu. A tego bym nie chciał – cztery dni później moja siostra bierze ślub. Byłoby głupio, żeby zamiast wesela doszło do stypy.
W ostatnich miesiącach ze sto razy usłyszałem od znajomych pytanie: dlaczego triathlon?
Powód nr 1: znudziło mnie samo bieganie, dla przerwania monotonii potrzebowałem jeszcze jakiegoś sportu. Od kilku lat uprawiałem jogging, po 3-4 razy w tygodniu. Nie robiłem tego po to żeby wziąć udział w zawodach, nie byłem aż tak ambitny. Miałem inny powód: nie utyć. Prowadzę nocny tryb życia, jadłem dużo po 21, o tej porze zdarza mi się też dziabnąć drinka czy dwa. Gdybym się nie ruszał, z moją przemianą materii szybko stałbym się grubaskiem. Gościem, którego łatwiej przeskoczyć niż obejść.
Powód nr 2: w wieku 28 lat stwierdziłem, że chcę się nauczyć dobrze pływać. Do sierpnia 2012 roku co prawda potrafiłem się utrzymać na wodzie, ale to, co w niej prezentowałem przypominało połączenie gangnam style z macareną. Teraz jest dużo lepiej, zarówno pod kątem stylu, jak i wytrzymałości – trening, podczas którego muszę przepłynąć 1700m kraulem, nie stanowi wielkiego problemu.
Powód nr 3, najważniejszy: chcę sobie udowodnić, że potrafię być zdyscyplinowany i skupiony na jednym poważnym celu przez dłuższy czas.
11 sierpnia 2013 roku. Tego dnia odbędzie się główna impreza mojego sezonu: Herbalife Triathlon w Gdyni. Tam nie będzie pierdolenia się w tańcu: muszę przepłynąć 1,9 km, potem przejechać na rowerze 90, a na koniec mieć jeszcze siły na półmaraton (21,1 km).
Pomny tego faktu nie odpuszczam żadnego treningu. A uwierzcie mi, kiedy masz trzy prace oraz wielu znajomych i dużo pozasportowych pasji, wypełnianie planu w 100 procentach nie jest łatwe. Więcej: triathlon wymaga zajebistych poświęceń. Zdarza się, że aby zrobić wszystko, co rozpisał mi na dany dzień trener, olewam dziewczynę, z którą mógłbym się spotkać na całonocną randkę i np. wpadam do całodobowej siłowni na rowerek stacjonarny o… północy.
Wiecie dobrze, że po kilkunastu godzinach roboty w zimę człowiek jest tak zjebany, że marzy tylko o łóżku. Mam tak samo, ale jednocześnie wiem, że nie mogę sobie pozwolić na spanie dopóki nie zrobię tego, co do mnie należy.
Więc zanim się położę, muszę dojechać na tę siłkę, co przed 24 wcale nie jest takie proste, bo nie mam prawa jazdy, potem pokręcić godzinę na rowerze, co jest bardziej monotonne niż obcinanie paznokci. Następnie wrócić do domu autobusem nocnym, pełnym dziwnych typów (ostatnio spotkałem kolesia… ubranego w pomarańczowy kombinezon narciarski, który odmawiał różaniec).
Cała wyprawa trwa ze dwie i pół godziny i tylko trochę umila ją fakt, że w siłowni nawet o tak absurdalnych porach można spotkać ładne dziewczyny, z wdziękiem prężące się na różnych przyrządach.
W sumie styczniowy trening na rowerku stacjonarnym to i tak pikuś w porównaniu z tym biegowym, na dworze. Ostatnio zaliczyłem siedemdziesiąt minut crossu w terenie pofałdowanym. Góra, dół, góra, dół i tak w kółko (w ten sposób buduje się wytrzymałość), w tempie około 5:30 na kilometr. Uważacie, że to nie za szybko? Latem rzeczywiście nie, ale spróbujcie to zrobić, gdy jest mróz -10, prószy gęsty śnieg i wieje wiatr.
Niedawno w trakcie takiego wypadu… zamarzły mi komin chroniący szyję i twarz oraz słuchawki od telefonu. A także sznurówki, które co chwile się rozwiązywały. Biegłem wówczas wściekły i pytałem sam siebie na głos: czy ty jesteś kurwa normalny? Po wszystkim nogi bolały mnie tak, że przez dzień chodziłem okrakiem, zupełnie jakbym właśnie popuścił.
Raz zdarzyło mi się coś jeszcze bardziej żenującego: poszedłem biegać w długich, ale nieocieplanych spodenkach. W połowie dystansu tak odmroziło mi jaja, że prawdopodobnie trzeba by je było amputować. Życie seksualne uratowała mi czapka, którą… włożyłem w majtki. Wiem, ohydne, ale skuteczne.
Gdybym mieszkał w Skandynawii i musiał trenować w podobnych warunkach cały rok, pewnie powiedziałbym pas. Ale tak nie jest, więc jakoś daje radę, tłumaczę sobie, że najgorszy w drodze do triathlonu jest środek zimy, a za półtora miesiąca pogoda się poprawi.
Tak naprawdę w grudniu, styczniu i lutym ważniejsze od biegania i pedałowania jest pływanie. Zbudowanie wytrzymałości, wzmocnienie mięśni rąk i grzbietu – oto podstawowe zimowe zadanie dla triathlonisty w basenie. W związku z tym spędzam w nim sporo czasu, trzy razy w tygodniu pokonując około 1700 metrów.
Gdy człowiek bywa na pływalni tak często, siłą rzeczy całkiem nieźle poznaje tam ludzi. Ja zakumplowałem się z dwoma ratownikami: Mateuszem i Piotrkiem. Ten pierwszy przejął się faktem, że chce wystartować w triathlonie, w związku z czym na bieżąco daje mi wskazówki dotyczące techniki pływania kraulem. Udzielił mi już tylu rad, że spokojnie mógłbym mu za to zapłacić niezłą kasę, ale on nie chce. Mówi, że robi to, bo ma ochotę pomóc. Fajnie, że w XXI wieku w Warszawie można spotkać kogoś, kto po prostu bezinteresownie wyciągnie do ciebie rękę.
W samym basenie, podczas treningu, ciężko o jakieś niesamowicie podniecające doznania. Kobiety, które tam przychodzą, przeważnie przypominają posturą Agatę Wróbel. Przez pół roku pływania RAZ trafiłem na naprawdę fajną laskę – szczupłą czarnulkę, na oko osiemnastkę. Okoliczności naszego poznania były jednak dość nietypowe: właśnie dopływałem kraulem do ściany i chciałem ją musnąć palcami. Okazało się, że zamiast na dobrze mi znaną, twardą powierzchnię natrafiłem na coś miękkiego i wypukłego – centralnie pacnąłem dłonią w pierś owego dziewczęcia. Więcej intymnych doznań na pływalni nie pamiętam. I serdecznie tego żałuję.
foto: www.zimbio.com