Reklama

Żewłakow: nie tak powinno wyglądać pożegnanie…

redakcja

Autor:redakcja

29 marca 2011, 01:11 • 5 min czytania 0 komentarzy

Nie tak powinno wyglądać pożegnanie piłkarza, który w reprezentacji rozegrał ponad sto meczów. Michał Ł»ewłakow swój ostatni mecz w kadrze rozegra na obiekcie poza Polską, przy niemal pustych trybunach, będąc wepchniętym do zespołu na siłę i wbrew trenerowi. Wszystkiemu towarzyszyć będzie swąd seksualnej orgii, o której mówi cała Polska. Święto Michała zostało tak źle przygotowane i na dodatek tak bardzo spaskudzone, tak spaprane, jak to tylko możliwe. Cuchnie w kadrze łajnem, cuchnie wokół niej, a gdzieś w sam środek syfu wkracza Michał ze swoim hollywodzkim uśmiechem.
Poznajecie tę twarz ze zdjęcia, prawda? Fotografia została wykonana w 1996 roku, przed meczem młodzieżówki z Niemcami. Nikt się nie spodziewał, że gdzieś tam między Wichniarkiem, Surmą, Bosackim, Szamotulskim, Szymkowiakiem i Dubickim stoi chłopaczek, który pobije rekord wszech czasów. Taki, który przebije Ł»mudę, Latę i Deynę. Nie wyróżniał się talentem, nie miał żadnej cechy, która kazałaby widzieć w nim kogoś więcej niż po prostu solidnego zawodnika ze swojego rocznika. Był inteligentniejszy od pozostałych – to tak. Ale w sensie czysto piłkarskim nikt nie dostrzegał w nim jakiegoś nadzwyczajnego potencjału. Bosacki był już podstawowym obrońcą pierwszoligowego Lecha, mocno pracującym na swoje nazwisko, a Ł»ewłakow z Polonią dopiero awansował do ekstraklasy i walczył o to, by ktokolwiek go tak naprawdę dostrzegł.

Żewłakow: nie tak powinno wyglądać pożegnanie…

Pozory mylą.

Czasami charakter oraz domieszka szczęścia znaczy więcej niż talent. Talent i pusta głowa to często za mało – kariery takich zawodników są krótkie, ale intensywne i dzięki tej intensywności zapadają w pamięć. Znacie to, prawda? Ł»ył pięknie, umarł młodo. Ileż było takich historii o piłkarzach, którzy spalali się szybko jak zapałka. Z kolei brak talentu (względny, oczywiście) plus charakter to mieszanka pozwalająca nierzadko na monotonne, żmudne, wytrwałe budowanie swojej pozycji. Gdzieś tam na końcu drogi czeka nagroda. Ł»ewłakow przez większość kariery świecił światłem odbitym, jeśli kojarzycie, co mamy na myśli. Ale to też sztuka, by konsekwentnie tak się ustawiać, by mieć do tego okazję.

Oczywiście, kluczowe jest wspomniane szczęście – żeby we właściwym czasie trafić na właściwego człowieka. Czy ktoś krytykowałby Jerzego Engela za brak powołań dla Michała? Nie, wręcz przeciwnie – krytykowano go za powoływanie go… Przy mniej sprzyjających wiatrach – co piszemy jednak nie po to, by umniejszać sukces Ł»ewłakowa – ten piłkarz mógł rozegrać w kadrze 30 meczów i przeminąć, jak wielu przed nim i wielu po nim. A jednak przeszedł do historii.

To jest świetna opowieść, wiecie? O chłopaku z cienia. Był na trzech wielkich imprezach, ale na żadnej z nich nie wyszedł na pierwszy plan. Byliśmy w Korei, spędziliśmy sporo czasu także przy naszej kadrze i Michała specjalnie z tamtego czasu nie pamiętamy. A tak całkiem szczerze – nie pamiętamy go w ogóle. Hajtę, Kałużnego, Wałdocha, Dudka – ich tak. Ale Ł»ewłakowa ani trochę. W Niemczech też nie rzucał się w oczy. To znaczy, wiadomo było, że po meczu jest w stanie powiedzieć coś, co ewidentnie będzie miało wielką literę na początku i kropkę na końcu, ale to nie był facet jednoznacznie skupiający uwagę. Warto z nim było porozmawiać, o ile nie napatoczył się równocześnie ktoś, z kim warto było jeszcze bardziej.

Reklama

Cała jego kariera taka była. Robił za potrzebny, czasami niezbędny element układanki, ale to był taki element numer sześć albo siedem. Nie silnik w aucie, nie kierownica, nie koła, ale jakaś nakrętka czy uszczelka, bez której wszystko mogłoby się rozlecieć. Często trenerzy najpierw obsadzali inne, ich zdaniem kluczowe pozycje innymi, ich zdaniem kluczowymi piłkarzami, a potem dosztukowywali resztę. Na zasadzie – niech będzie ten Ł»ewłakow. I on sobie gdzieś tam z boczku grał. Potem w środku, ale ciągle jednak z boczku. Dwudziesty mecz, trzydziesty, czterdziesty, pięćdziesiąty. O, pięćdziesiąty – to już imponujący wynik. A licznik bił dalej. Omijały Michała kontuzje, omijały zawirowania pozaboiskowe, omijała woda sodowa i – co też ważne – omijali inni solidni polscy obrońcy, bo było ich jak na lekarstwo. Bąk miał problemy z urazami, Hajto z czym się tylko dało, Łapiński z czasem poruszał się częściej o kulach niż w korkach, Zieliński zaczął grać w kadrze tak późno, że po chwili musiał już kończyć (chociaż i tak natłukł tych meczów mnóstwo), Ratajczyk zwiedzał szpitale. I tak dalej… A Ł»ewłakow ciągle w pełnej gotowości. I pod telefonem.

Chyba się nie obrazi, jeśli napiszemy, że to modelowa kariera średniego piłkarza. Wycisnął samego się jak cytrynę, w stu procentach. Niczego więcej ugrać już nie mógł. Może gdyby nie ten głupawy konflikt ze Smudą, rozegrałby w kadrze dziesięć czy piętnaście meczów więcej. Ale tak czy siak – wspiął się w tej klasyfikacji na sam szczyt. Patrząc na pozycję, z której startował – dokonał niemożliwego. Wiedział czego chce od życia, po cichutku, na paluszkach się zakradł, by na końcu to po prostu chapnąć.

Kończy karierę sympatyczny facet, może trochę przesłodzony medialnie, bo w rzeczywistości odrobinę mniej święty, ale przez to fajniejszy niż się powszechnie uważa. Szkoda tylko, że kończy w taki sposób. Mecz pożegnalny – niby piękna, rzadka sprawa. Ale czuje się pewien niesmak, kiedy rekordzista musi udzielać wywiadów, że czuje się w kadrze niechciany, czyli kiedy zamiast dumy czuje żal. I przede wszystkim – szkoda, że takie wydarzenie znalazło się w cieniu orgii. Tak jak często zamiast o dwudziestu tysiącach fantastycznie dopingujących kibiców, mówi się o pięćdziesięciu, którzy wywołali burdy, tak teraz zamiast o 102 meczach Ł»ewłakowa, mówi się o kilku piłkarzach, którzy nie potrafili wytrzymać pięciu dni bez kontaktu z prostytutkami.

Jeśli już to pożegnanie miało się odbyć, to zasłużyłeś na lepsze, Michale. Nie to miejsce, nie ten czas i nie to towarzystwo. Zatkaj nos, by nie czuć smrodu i zagraj ostatni raz. Powodzenia.

Image and video hosting by TinyPic

Najnowsze