Już dwa razy miał złamaną nogę. Za pierwszym wyglądało to dramatycznie. Nawet gorzej, niż u Marcina Wasilewskiego. Za drugim – podczas operacji nabawił się gronkowca. Groziła mu amputacja. Znalazł się na dnie: i sportowym, i psychicznym. Teraz może zostać objawieniem rundy. Sebastian Madera. Nie słyszeliście o nim? To na pewno usłyszycie. Późno, bo późno, ale w końcu rozpoczyna karierę w ekstraklasie.
– Czuję, że jestem w niezłej formie. Ciężko przepracowałem okres przygotowawczy i wierzę, że wkrótce przyjdą tego efekty. Co najważniejsze, nie nabawiłem się żadnego urazu, cały czas byłem zdrowy. Nic, tylko grać. Wierzę, że teraz będę występował regularnie – mówi 25-letni piłkarz Widzewa.
W Łodzi jest już sześć i pół roku, najdłużej z całej kadry. W ekstraklasie zanotował jednak tylko dwa występy. W niedzielę z Lechem Poznań i pod koniec listopada – z Górnikiem Zabrze. – Zawsze marzyłem o debiucie w najwyższej klasie rozgrywkowej. Ale w pewnym momencie przestałem w to wierzyć. Moja droga do Ekstraklasy była długa i pełna zakrętów – przyznaje.
Latem 2004 roku klub z alei Piłsudskiego starał się ratować Zbigniew Boniek. Gdy Widzew znalazł się na krawędzi, zainwestował swoje pieniądze. Miał bardzo mało czasu na zbudowanie drużyny, w której ruch był jak na dworcu. Kadrę meczową kompletowano z trudem, a piłkarze w dniu podpisania kontraktu grali mecze ligowe. Większość przyszła za darmo, za Maderę zapłacono. Za 19-latka Miedź Legnica zainkasowała 200 tysięcy złotych. Na biednego jak mysz kościelna drugoligowca – kwota niemalże z kosmosu. Zawodnik odebrał telefon od Bońka, nie trzeba było go przekonywać.
– Zbyszek wiedział, co robi – wspomina Stefan Majewski, ówczesny trener łodzian. – To był jeden z najzdolniejszych piłkarzy młodego pokolenia, wielki talent. Od razu, jak do nas przyszedł, to się wyróżniał. Miał i nadal ma bardzo wysokie umiejętności.
Madera szybko zadebiutował w pierwszej drużynie. Na dzień dobry – 1:4 w Bełchatowie z GKS. Po meczu pojechał na weekend do rodzinnego Wasosza. Do Łodzi wrócił we wtorek rano, kilka godzin później był trening. Pod koniec Majewski zarządził wewnętrzną gierkę. Sebastian prowadził przy nodze piłkę, a wślizg wykonał Daniel Fabich. Miał lekko uniesioną nogę…
Widok tragiczny. Gorzej, niż u Marcina Wasilewskiego. Otwarte złamanie, wiszącą kość trzymała skóra. Do piłkarza szybko podbiegł Michał Probierz. Jedną ręką złapał go za dłoń, drugą – zakrył mu oczy. – Widziałem w życiu wiele złamań, ale to było jedno z najgorszych. Albo i najgorsze – wspomina Majewski.
Leczenie nie było, jak każde inne. Lekarze zalecali wysiłek fizyczny, by szybciej wrócił do zdrowia. Trenował, choć bolało. Zaczął więc leczyć się w jednej z klinik w Szczecinie, na którą pożyczył pieniądze od najbliższych. Pomógł też Boniek, który dał dwa tysiące złotych. Ł»adnych efektów.
W końcu wrócił do zdrowia i od razu poszedł na wypożyczenie do KKS Koluszki, gdzie trenerem był Andrzej Kretek. Czwarta liga, gdzie gra się siłowo, gdzie jest wiele fauli i ostrych zagrań. W spotkaniu z RKS Radomsko zablokował uderzenie rywala, ten dobijał, ale zamiast w piłkę trafił go w nogę. Dokładnie w to samo miejsce, co Fabich…
Pierwsze diagnozy wykazały, że powrót do zdrowia będzie trwał krócej, niż za pierwszym razem. Nagle okazało się, że podczas operacji Madera nabawił się gronkowca i wdało się zakażenie. Ból potworny. Sytuacja była bardzo poważna, groziła mu nawet amputacja nogi.
– To były bardzo ciężkie czasy. Miałem w życiu cholernie pod górę. Myślałem, że już się nie podniosę. Byłem pewien, że to koniec. Jesteś w stanie sobie wyobrazić, co dla młodego piłkarza oznaczają cztery lata bez piłki? Nie wiem, czy to już była depresja, ale być może tak. Było ze mną bardzo źle – opowiada.
Każdy dzień wyglądał podobnie. Cel był bowiem jeden – jak najszybszy powrót do zdrowia. Albo ciężko pracował i ćwiczył z rehabilitantem, albo wypoczywał z domu. Z dala od meczów w telewizji. – Chciałbyś grać, ale nie możesz. To bardzo wkurzające uczucie. Zwłaszcza, gdy towarzyszy ci ono codziennie przez kilkanaście, kilkadziesiąt miesięcy – przyznaje.
W końcu stanął na nogi. Poczuł, że noga już jest wyleczona, zaczął grać. Ból był minimalny, z czasem zniknął. Najwięcej zawdzięcza rodzinie i Bońkowi. – W każdej sytuacji, gdy prosiłem go o pomoc, to pomagał. Wyciągnął do mnie kilkukrotnie pomocną dłoń, wspierał psychicznie. Bardzo we mnie wierzy. Poza tym, to on ściągnął mnie do Widzewa. Gdyby wtedy nie zadzwonił, to dziś by mnie tu nie było – nie ukrywa.
Ale zanim trafił do Ekstraklasy, swoje musiał przecierpieć. – Pochodzę z katolickiej rodziny i wierzę, że każdy nosi w życiu swój krzyż. Jak widzisz, mój jest akurat wyjątkowo ciężki – śmieje się. – Jestem pewien, że to moje przeznaczenie. Tak musiało się stać. Ł»eby osiągnąć w życiu sukces, najpierw trzeba poważnie się zahartować, uczyć na swoich błędach. Prawdziwe lekcje zbierasz, gdy jesteś na dnie, a nie na szczycie. Te kontuzje, miesiące w gabinetach lekarskich strasznie mnie wzmocniły.
– Kiedyś na samo hasło “Widzew” od razu się wściekałem. Wszystko, co związane z Łodzią, źle mi się kojarzyło. Ale dziś wiem, że z Widzewem jest jak z prawdziwą miłością. Ł»eby były te wspaniałe i niezapomniane chwile, trzeba też kilka nocy przepłakać – twierdzi Madera.
W rundzie jesiennej nie płakał, choć jego sytuacja była nieciekawa. Znów trafił na pechowego dla niego Kretka. Nogi nie złamał, ale z trenerem nie potrafił znaleźć wspólnego języka. – Nie chce mi się o nim gadać. Wobec mnie zachowywał się bardzo dziwnie. Mnie mówił jedno, a robił drugie. Ludzie twierdzą, że mu podpadłem, ale ja nie wiem, z jakiego powodu – zastanawia się Sebastian.
– Jak pół roku temu nie chciałem przedłużyć kontraktu z Widzewem, to Kretek przestał na mnie stawiać. Słyszałem jego wypowiedzi, że nie chciałem grać w Ekstraklasie, a to nieprawda! Na pewno byłem w takiej formie, żeby dostać jakąkolwiek szansę. Ale kazano mi grać w rezerwach, w czwartej lidze. Nie było fajnie, choć braku zaangażowania nikt mi nie zarzuci – przekonuje.
Tuż przed zamknięciem letniego okienka transferowego chciał odejść do Zawiszy Bydgoszcz. Widzew robił problemy, nie zgodził się na transfer. Madera popadł w jeszcze większy konflikt z Kretkiem. To, że u niego już nie zagra, było pewne. Na trzy kolejki (właściwie dwie, bo jedną przełożono) przed końcem rundy zespół objął Czesław Michniewicz. – Teraz sytuacja jest normalna. Wiem, że jeśli ciężko pracuję, to trener to dostrzeże. Przynajmniej mam u niego czystą kartę – twierdzi.
– Całą rundę jesienną spisuję na straty. Ale trafił mi się też debiut w Ekstraklasie, czyli niezwykle pozytywny znak. A ja na życie patrzę już tylko optymistycznie. Złe wiadomości odrzucam, nie przejmuję się nimi. To, co już przeżyłem, nauczyło mnie, aby cieszyć się z małych rzeczy – przyznaje.
Na razie wydaje się, że w Widzewie wywalczył miejsce w pierwszym składzie. Z Lechem zagrał od początku, a na ławce usiadł m.in. Jarosław Bieniuk. – Nie mogę obiecać, że Sebastian będzie objawieniem rundy wiosennej. Po prostu nie chcę nakładać na niego dodatkowej presji. Niech pokaże się z jak najlepszej strony i udowodni, na co naprawdę go stać – mówi Michniewicz.
Marzenia Madery? Raczej skromne. Po prostu chce być zdrowy i szczęśliwy. Na to pierwsze wpływu nie ma, bo zawsze “pomóc” mogą rywale. Na drugie wystarczą regularne występy w Ekstraklasie. – Od życia wiele nie oczekuję – mówi.
Ale gdy przychodził do Widzewa, ambicje miał znacznie wyższe. Jako piłkarz Miedzi Legnica był bowiem powoływany do reprezentacji U-19. Grali w niej choćby Łukasz Fabiański, Sławomir Peszko czy Jakub Błaszczykowski. – No, chłopaki wielkie kariery zrobili. Są jednak też i tacy z tamtej drużyny, którzy z piłką dali sobie spokój – zauważa.
– Ja też przecież mogłem nie dać rady i kilka lat temu skończyć z piłką. W niższych ligach są setki piłkarzy, którzy marzą o ekstraklasie. Miałem krętą drogę, ale dopiąłem swego, spełniłem wielkie marzenie. Niejeden chciałby być na moim miejscu. W profesjonalny futbol wchodzę dopiero teraz, bardzo późno. Prawdziwego faceta poznaje się jednak nie po tym, jak zaczyna, ale jak kończy – mówi Madera.
– Nie mam wątpliwości, że gdyby nie przeklęte kontuzje, to Sebastian osiągnąłby w piłce znacznie więcej. Ale wciąż jest młodym piłkarzem, ma jeszcze czas. Trzymam za niego kciuki – dodaje Majewski.
PIOTR TOMASIK