Zaliczanie stadionów? Wolałbym zaliczać panienki – śmieje się kolega, gdy opowiadam mu o tygodniowym wyjeździe do Anglii. Cel jest prosty: obejrzeć kilka meczów, powłóczyć się po pubach, wypytać ludzi, czym tak naprawdę jest ten groundhopping. O co w tym chodzi? Skąd się to wzięło? No i najważniejsze – czy to faktycznie takie emocjonujące? Kiedy zadaje to pytanie futbolowym obieżyświatom, patrzą na mnie jak na idiotę. Emocjonujące? Przecież to jedna wielka przygoda. Nowe kraje, nowi ludzie, nowe stadiony. Wszystko na wyciągnięcie ręki. Wszystko podsycone dreszczykiem emocji.
– Groundhopping w największym skrócie oznacza po prostu turystykę stadionową – tłumaczy Krzysztof Gawron (na zdjęciu poniżej), który od czterech lat mieszka w Pradze i zwiedził prawie wszystkie czeskie obiekty. – To zlepek dwóch angielskich słów “ground” (football ground – boisko) oraz “hopping (skakanie, podskakiwanie). Jeździmy na mecze, by zobaczyć jak najwięcej obiektów. Podróż, mecz, piwo, kiełbasa z grilla. To typowo męska rozrywka, w której na ten sam wyjazd mogą wybrać się kibic Ruchu, Legii, Lecha czy Górnika.
Stolec i opony traktorowe
Zachęcony tym opisem ruszam na mecz Nottingham – Portsmouth. Wychodzę kilka godzin wcześniej, żeby poczuć angielski klimat. W pubie, ci najbardziej spoceni, wytatuowani, z twarzami o kolorze cegły – o dziwo – okazują się najbardziej sympatyczni. To pewnie czarny Guinness tak na nich działa. Bełkoczą coś o Polsce i Radku Majewskim, który ma dziś zagrać w pierwszym składzie.
Sam mecz nie powala na kolana. Dużo ciekawiej robi się kilka godzin później. Nadchodzi zmrok, a z nocnych klubów zaczyna dobiegać muzyka. Słychać też stukot obcasów. W chwili, gdy na ulicach pojawiają się dziewczyny, pytam żartobliwie Brytyjczyków, czy da się to podciągnąć pod groundhopping. – Wszystko się da – mówią.
Generalnie groundhopperzy to jednak ludzie ustatkowani. Mają dziewczyny, żony, nie szukają dodatkowych wrażeń. – Zależy, jakie kto ma podejście – przyznaje Radosław Rzeźnikiewicz, który zwiedził ponad 500 stadionów w 20 krajach. – Wiadomo, że kiedyś, gdy było się singlem myślało się, żeby skoczyć na miasto i coś wyrwać. Te całe podróże są jednak tak intensywne, że pod koniec dnia wypijesz dwa browary i idziesz spać. Zresztą co tu dużo mówić – na wyjazdach nie wyglądamy jakoś przesadnie reprezentacyjni. Jesteśmy zmęczeni.
Poza zobaczonymi stadionami, najważniejsi w tej całej zabawie są ludzie. Wspólnie obejrzany mecz, wypite piwo i już masz nowego kumpla. W Polsce groundhopperów jest kilkunastu, w minionym roku odbyły się dwa zloty, w kwietniu planowany jest trzeci. Nie jest to jeszcze tak popularne, jak w Anglii czy Niemczech. Tam grupy groundhoppingowe powstawały już w latach 80. Tam też można spotkać gości, którzy mają na koncie ponad tysiąc zaliczonych stadionów. Absolutnym kozakiem jest 45-letni Ansgar Spiertz z Dortmundu. Facet zwiedził 1979 aren w 87 krajach. W chwili, gdy to czytacie, te statystyki są już pewnie nieaktualne. Spiertz właśnie wrócił z Pucharu Azji i ruszył w trasę po prowincjonalnych boiskach w Belgii.
Gdy ludzie pytają go “skąd bierzesz na to pieniądze?”, odpowiada: “jakoś daję radę”. Dla chcącego, nic trudnego. Bilety lotnicze można zamówić z dużym wyprzedzeniem po dość niskich cenach, nocleg załatwić u nowopoznanego kumpla, a na stadion wejść zupełnie za darmo. Nie zawsze są to bowiem wyprawy na mecze największych.
– To, czy jest to mecz ekstraklasy czy ligi okręgowej, tak naprawdę nie ma żadnego znaczenia. Ja np. lubię jeździć na Skałki Stolec. Kibice krzyczą “Stolec gola”, a miejscami siedzącymi sąâ€¦ opony traktorowe – przyznaje Marcin Zarychta z Chorzowa, który swego czasu wsiadł w pociąg i pojechał za Ruchem aż do Kazachstanu. Zajęło mu to cztery dni.
Chodź, obejrzysz ze mną
Mnie nie stać na takie poświęcenia. Rano opuszczam Nottingham i jadę na derby północnej Anglii, Sunderland – Newcastle. Po trzech godzinach jestem na miejscu. Atmosfera? Więcej niż gorąca. Widać to w metrze po nadpobudliwych kibicach gospodarzy. Ten dziwny nastrój towarzyszy im do końca meczu.
– Ogólnie na takich wyjazdach jest bezpiecznie. Ludzie są życzliwi, pomocni – przyznaje Krzysztof Gawron. – Pamiętam, jak byłem na meczu Tottenham – Werder i nie miałem biletu. Koniki chciały po 200 funtów, więc odpuściłem. Chciałem iść oglądać mecz do baru. Podchodzi do mnie jednak jakiś 60-letni facet i pyta, czy nie chce wybrać się na stadion razem z nim. Pierwsza myśl: homo. Ale on mówi, że 41 lat chodzi na Spurs i ma wolny bilet, bo jego syn coś tam narozrabiał. No więc poszedłem. A co najlepsze? Okazało się, że wziął mnie tylko dlatego, bo myślał, że przyjechałem z Bremy i jestem kibicem Werderu. Dopiero w trakcie meczu zorientował się, że nie jestem z Niemiec.
Gawron w futbolu zanurzony jest po uszy. Gdy przed mistrzostwami świata w RPA nie dostał w pracy wolnego, po prostu się zwolnił. Mundial zdarza się w końcu raz na cztery lata, a jemu zachciało się obejrzeć wszystkie mecze przed telewizorem. – Wyjazdu nie planowałem. Turnieje jakoś średnio mnie kręcą. Wybieram pojedyncze mecze – opowiada.
Podobnie reszta. Radosław Rzeźnikiewicz, który świadomym groundhopperem jest od półtora roku, zamiast kilkutygodniowych imprez sportowych woli podróż do Izraela, gdzie jednego dnia jest w stanie obejrzeć na żywo… sześć meczów. Gdy z nim rozmawiam, jest świeżo po wyprawie i ze szczegółami opowiada, jak to w ogóle możliwe.
– Jeśli chodzi o transport, to pomagał mi izraelski dziennikarz. Wiadomo, że nie siedzę na każdym spotkaniu po 90 minut. Wpadam, zobaczę kilka akcji, poczuję atmosferę i tyle. Jeśli oglądam ostatnie pół godziny i tam dzieją się rzeczy rozstrzygające, to nie mam wyrzutów, że nie było mnie na całym meczu. Nie podchodzę do tego tak poważnie, jak Anglicy, dla których wyjazd jest nieważny, jeśli w trakcie gry wyjdą do kibla – mówi.
Cóż, w momencie, gdy kończy się rozsądek, zaczyna się śmieszność. Doszło nawet do tego, że jeden z Brytyjczyków wpadł na pomysł, że będzie jeździł na mecze… odwołane. – Wystarczy, że gdzieś jest zła pogoda, to on już chce tam jechać. Jedzie potem i robi fotki, jak pługi odśnieżają boiska – opowiada Rzeźnikiewicz.
Tych, którzy zdążyli już groundhopperów wrzucić do worka pt. lekarz, szybko jednak uspokajamy – spokojnie, to normalni ludzie. Jeden woli siedzieć przed telewizorem i oglądać tysięczny odcinek “Klanu”, drugi ruszyć tyłek i zobaczyć nowe miejsca. Akurat ci ludzie wybrali stadiony. Stadiony, wśród których łatwo znaleźć perełki. Jeden jest otoczony górami, inny ma trybunę, będącą tak naprawdę mieszkaniem jednego z kibiców. Facet zrobił sobie nawet system nagłośniający i został spikerem. Do domu wpuszcza tylko tych, którzy na to zasłużą.
Laski ładniejsze, piwo tańsze
No dobra – mecz meczem, stadion stadionem, ale co z imprezami? Gdy pytam o najciekawsze miasta, to poza oklepanymi Berlinem, Londynem itd., większość jak z automatu rzuca: Budapeszt. Miasto, w którym jednego wieczoru możesz spotkać Pierluigiego Collinę i Carlosa Valderramę. Nie wierzycie? No to posłuchajcie.
– Jest wyspa na Dunaju, gdzie mieści się dużo klubów. Ogólnie bardzo imprezowe miasto. Widziałem nawet miejsce, gdzie wszyscy przebierają się za postacie piłkarskie. Collina, Valderrama, same charakterystyczne persony. Poza Budapesztem podoba mi się też Erewań w Armenii. Świetni ludzie, przyjacielsko nastawieni – opowiada Rzeźnikiewicz.
Fajnie. Mam nadzieję, że jeszcze w tym roku uda mi się to sprawdzić. Ostatnio na każdym kroku słyszę, że Europa Wschodnia wygrywa z Zachodnią. Ł»e lepiej wybrać się do Belgradu i zjeść na stadionie winogrona z karmelem niż napychać kieszenie skomercjalizowanej Barcelonie.
– Pod względem klimatu, to Wschód zdecydowanie lepszy. Czemu? To proste. Laski ładniejsze, a piwo tańsze – stawia sprawę jasno Krzysztof Gawron.
Po wyprawie do Anglii, podpisuję się pod tym rękami i nogami. Następny kierunek – Czechy.
PAWEŁ GRABOWSKI