Reklama

W BETONOWYM KRĘGU: część piąta

redakcja

Autor:redakcja

15 grudnia 2009, 18:41 • 9 min czytania 0 komentarzy

Dziś kolejny odcinek najgorszej powieści w dziejach polskiej internetu i tak złej, że wypuszczenie jej w formie drukowanej musiałoby przez polskie prawo zostać zaklasyfikowane jako zamach na środowisko naturalne i nielegalną wycinkę drzew. Ale ponieważ nasz gust literacki jest równie zły jak wasz, puszczamy tę pisaninę i nawet – co zakrawa na kpinę – życzymy przyjmnej lektury. Następna cześć pojawi się w najbliższym czasie, choć nie do końca wiadomo, kiedy. Będzie, jak będzie (a na pewno nie wcześniej). Kolejne morderstwo w “Betonowym Kręgu” zbliża się wielkimi krokami.
ODCINKI 1-4 SÄ„ DO PRZECZYTANIA TUTAJ (KLIKNIJ)

W BETONOWYM KRĘGU: część piąta

Gdzie byłaby polska piłka, gdyby nie korupcja – na to pytanie nikt nie potrafi sobie odpowiedzieć, ponieważ korupcja była zawsze. Najstarsi piłkarze mówią – e, panie, za naszych czasów to inaczej było, bo myśmy w ramach jakiejś przysługi mecz puszczali, albo za skrawek materiału lub za flaszkę. Tak raczej po znajomości i przyzwoicie. Nie to, co teraz! Sprzedawczyki same!

Ci trochę mniej starsi od najstarszych – oj, korupcja była, ale nie taka. Owszem, coś tam się bokiem puściło, ale wiadomo, jakie czasy były. Na półkach pusto, to jak rywal zaoferował dwadzieścia kilo kiełbasy… Albo wódkę. Ale to normalne, wiadomo. Nie to, co te kurwy teraz, handlarze!

Czyli nie zmieniło się nic, poza standardem życia, wymaganiami i ceną. Odkąd piłkarze przestali zarabiać 5 złotych, a zaczęli 30 tysięcy, ich roszczenia – także w sferze kundlenia się – poszły proporcjonalnie w górę. Za lat pięćdziesiąt skorumpowani piłkarze z początku XXI wieku powiedzą: – Owszem, ustawiało się mecze, ale nie w takim wymiarze jak obecnie. Raz oni pomogli nam, raz my im. Normalna sprawa.

Tego dnia to była właśnie “normalna sprawa”. 50 tysięcy na drużynę płatne przed meczem, 50 tysięcy płatne po. Kilku wtajemniczać nie trzeba było, więc do działki było ledwie ośmiu zawodników. Wystarczy. Michał ustalił szczegóły pięć dni przed meczem, potem odebrał pierwszą transzę. Oczywiście w gotówce, bo żadne przelewy nie wchodziły w grę. Gotówkę, jak zawsze, wrzucił do torby sportowej, tuż obok butów. Pod latarnią najciemniej.

Reklama

* * *

W chwili, gdy sędzia rozpoczął mecz, samolot angielskiego biura podróży Thompson – w Polsce znanego jako Tui – podchodził do lądowania niemal na drugim końcu świata. Grzegorz, wykupując w pośpiechu wakacje i uciekając przed ewentualnym zamachem, postanowił skorzystać z zagranicznego operatora – to miało uratować go przed spotkaniem rodaków. Miał w pamięci Michała, który pojechał do Hiszpanii i gdy pierwszego dnia wyszedł na plaże, usłyszał: “Frajerze, chcesz wpierdol?”

Wyjrzał przez małe, samolotowe okienko i ze zdziwieniem stwierdził, że koła były jakieś dziesięć metrów nad oceanem, a gruntu nie widać. Gdyby inny pasażer w tym momencie się wydarł, on też zacząłby wrzeszczeć ile sił w płucach. W jakimś nieracjonalnym poczuciu bezpieczeństwa utwierdzały go spokojne miny wszystkich innych pasażerów lotu TO 507. Sięgnął przed siebie, po butelkę Johny Walkera i szybkim haustem wypił to, co w niej zostało, aż do dnia. Po pierwsze – naprawdę tego w tej właśnie chwili potrzebował. Po drugie – szkoda, żeby się zmarnowało. Na Malediwach był absolutny zakaz wwożenia alkoholu i posiadanie na lotnisku butelki whisky groziło trafieniem do więzienia. Grzegorz w duchu zaśmiał się z myśli, że mógłby trafić za kratki za jakąś butelczynę, a w Polsce wszystko uchodzi mu płazem. Nawet podpisanie gigantycznego kontraktu, gwałcąc wszystkie biznesowe reguły, nie wzbudziło niczyjego zainteresowania.

W Male najpierw powitał go żar, bo temperatura wynosiła jakieś 33 stopnie Celsjusza. W cieniu, choć to wyjątkowo głupawe określenie, bo żadnego cienia nie było tam widać. Największy rzucał on sam. Zgodnie ze wskazówkami, jakie wcześniej usłyszał od znajomego, po odprawie paszportowej udał się do stanowiska numer 11, gdzie organizowano transfer na wyspę, na której wykupił wczasy. Został skierowany na łódź, w której miał spędził kolejne trzy godziny – w drodze na południowy Atol. Malediwy, jak wyjaśnił mu zaprzyjaźniony biznesmen, są idealnego dla tego typu ucieczek. Po pierwsze – mało ludzi i pełna intymność. Po drugie – mimo że to środek Oceanu Indyjskiego, który znalazłby się pod wodą, gdyby stan wód na świecie podniósł się o kilkadziesiąt centymetrów – wszędzie jest maksymalny zasięg w komórce. Czyli ucieczka przed ludźmi, ale nie przed światem. Tak się przynajmniej wówczas Grzegorzowi wydawało…

* * *

Początek meczu przyniósł kilka nieporadnych ataków w zespole gości, co niestety źle wróżyło. Zawsze łatwiej przegrywa się z drużyną, która jest w gazie, ale – co też oczywiste – takie rzadziej zgłaszają się z korupcyjnymi propozycjami. Przegranie z całkowitymi lamusami, za jakich nie bez racji uchodzili dzisiejsi rywale wymagało choćby częściowego skompromitowania się. Kiedyś, jeszcze na początku lat osiemdziesiątych, był taki mecz na Wybrzeżu, gdy przeciwnicy mieli zwyciężyć. Najlepszy piłkarz gospodarzy nie trafił do siatki w idealnej okazji po raz pierwszy, po raz drugi, za trzecim razem musiał zbłaźnić się nie celując do pustej bramki. Aż w przerwie meczu, ciągle przy stanie 0:0, mówi do kolegów: – Ja taki układ pierdolę! Przecież jeszcze jedna taka akcja i wypadnę z kadry na mistrzostwa świata!

Reklama

Po przerwie, niestety, piłka znów spadła pod jego nogi, metr przed bramką. Trafił. Jego drużyna, choć mecz był sprzedany i z góry zapłacony, wygrała 1:0. Przeciwnicy okazali się jeszcze słabsi. To też urok rozgrywek w naszej ekstraklasie. Niektórzy tak bardzo nie potrafią grać w piłkę, że nawet zwycięstwo w ustawionym meczu, okazuje się ponad ich siły. Z punktów nikt się nie cieszył, bo na cholerę komuś punkty, gdy w tabeli miejsce bezpieczne? Kasa przydałaby się zdecydowanie bardziej, nawet tak marna, jak od tych żebraków…

Michał miał nadzieję, że słabość przeciwników jest tylko chwilowa i jak Bóg da, to uda się dostać jakąś bramkę po rzucie rożnym jeszcze przed przerwą. Jedyne o czym marzył, to spokojne 0:1 w końcówce meczu. W głowie miał koszmar z dawnych lat, kiedy 0:0 utrzymywało się jeszcze w 85 minucie i chcąc nie chcąc, musiał pobiec we własne pole karne i strzelić samobója. Ponieważ genialni dziennikarze mają usprawiedliwienie na wszystko, to przeczytał to co zawsze w podobnych okolicznościach – że odezwał się w nim duch snajpera i że napastnik we własnym polu karnym to zawsze niebezpieczeństwo. Z jednej strony cieszyła go taka interpretacja tego fatalnego strzału, z drugiej trochę irytował go fakt, iż niektórzy sądzili, iż rzeczywiście jest aż tak słaby. Kurwa, przecież on nigdy nie kopnąłby piłki w ten sposób, gdyby nie chciał!

W dziesiątej minucie po raz pierwszy musiał ośmieszyć tego pomocnika z zagranicy. Numer klasyczny, biegł środkiem, za sekundę piłka miała zostać kopnięta w jego kierunku i ruch nogą u rozgrywającego był już nieodwracalny niczym wybory w PZPN. Momentalnie skręcił w lewo, zgubił obrońcę oraz własnych partnerów. Z trybun wyglądało to jak genialne wyjście na pozycje, tylko niestety środkowy pomocnik posłał kolejną standardową, bezmyślną piłkę na środek. – Zaraz cię zdejmę, chuju! Gdzie mu kurwa grasz? – wrzeszczał trener. Nikt się tym słowom nie dziwił, bo bez względu na medialny wizerunek, niemal wszyscy szkoleniowcy krzyczą mniej więcej to samo. Kiedy niedawno polski zespół grał z mistrzem Hiszpanii na Camp Nou, to biegający wzdłuż linii trener młodego pokolenia, z analitycznym umysłem (“Pamiętajcie, Lampard jest przereklamowany i umie kopać tylko jedną nogą” – mówił do zawodników młodzieżówki, kilkadziesiąt minut przed tym, jak Lampard strzelił im trzy gole, w tym z 30 metrów “słabszą” nogą”), wydawał z siebie tylko jeden rozpoznawalny dźwięk: “Kurwa, kurwa, kurwa”. Siedzący na ławce rezerwowych zawodnicy z dyskretnymi uśmieszkami pokazywali sobie przełożonego, ubranego w zbyt duży garnitur, z butami z Auchan, a potem wskazywali stojącego trochę dalej młodego Hiszpana, wyglądającego niczym model z reklam Armaniego, w idealnie skrojonej błyszczącej marynarce i przekazującego swoim podopiecznym spokojne, rzeczowe uwagi. Ten spokój po zestawieniu z “kurwa, kurwa, kurwa” bardziej podkreślał, kto jest górą w tym meczu, niż wynik. Jak głosi anegdota powtarzana między piłkarzami, zdarzyło się, że nasz zespół grał we Włoszech, a że z ławki słychać było tylko to słynne słowo na “k”, to w końcu jeden ze zdezorientowanych piłkarzy gospodarzy zapytał mówiącego po włosku zawodnika z naszej drużyny: “Dlaczego wasz trener ciągle każe wam zakręcać? Jak macie grać, skoro on ciągle każe skręcać”. Bo “kurwa” to fonetycznie po włosku “zakręt”.

Ale wróćmy do meczu, w którym Michał miał odegrać drugoplanową rolę, czyli niczego nie stworzyć, a jak sytuacja wymknie się spod kontroli – to coś zepsuć. Na razie miał być bezbarwny, żeby kibice dwie godziny po spotkaniu pytali się wzajemnie: – A on w ogóle grał? W czternastej minucie podał do lewego pomocnika, ale jednocześnie go tym podaniem zatrzymał, bo chłopak był już trochę zbyt rozpędzony. A dwudziestej minucie, gdy widział, że niewtajemniczony zawodnik zabiera się do rzutu wolnego z 25 metrów, sam podbiegł do piłki. Uderzył w sam mur, z całej siły. Trafił zawodnika przeciwnej drużyny, który dopiero co wręczał mu pieniądze. – Popierdoliło cię? – zapytał Michała poszkodowany, gdy znaleźli się w jednym sektorze boiska.

No i wreszcie nadeszła trzydziesta czwarta minuta. Przeciwnicy wymienili pierwszy raz w meczu cztery celne podania, znaleźli się 20 metrów przed bramką. Prostopadłe podanie nie miałoby szans przejść, gdyby Marek się nie poślizgnął przy wykonywaniu wślizgu. Ale – jak na złość, dopowiedzieliby niewtajemniczeni – tym razem tak właśnie było. Wielkie cielsko grzmotnęło na ziemię, a piłka trafiła do napastnika, który miał w tym momencie przed sobą tylko bramkarza, a za sobą Marka nieporadnie zbierającego się z ziemi i robiącego śmieszną minę pod tytułem: “O Jezu, zawaliłem, tylko nie strzelaj, nieeee”. Tę minę miał naprawdę opanowaną do perfekcji, o czym świadczy fakt, że potrafił ten wyraz twarzy zaprezentować nawet w autokarze, po wygranym meczu.

Gol musiał paść. Na wszelki wypadek bramkarz odpowiednio wcześnie rzucił się w prawo, by “pilnować krótkiego rogu”. Nieco zaskoczony “snajper” (właśnie padał jego drugi gol w sezonie) posłał piłkę w przeciwny róg. Na jednym z komputerów w eleganckim apartamencie rozległ się charakterystyczny dźwięk ze strony futbol24.com, oznaczający, że właśnie na jakimś stadionie padł gol. Szpakowaty mężczyzna podszedł, sprawdził co się stało i w duchu się uśmiechnął. Wszystko się zgadzało. Jak zawsze.

* * *

Hugo i Jacek siedzieli w barze przy plaży, jedynym miejscu, w którym mieli dostęp do bezprzewodowego Internetu. Ustalili, że po każdym grubym zleceniu na dwa tygodnie wyjadą z Polski, aby przeczekać największą burzę. Jeśli okazałoby się, że policja wpadła na ich trop, mogliby w ogóle nie wracać. Dlatego Jacek stale ślęczał przy komputerze i sprawdzał najnowsze informacje. Wyglądało na to, że zabójstwo Zdzisława D. ujdzie im płazem i że – tak jak zakładali – absolutnie nikt nie mógł zauważyć ich w czasie akcji. Hugo spokojnie popijał Tequilę Sunrise, aż nagle usłyszał za sobą znajomy skądś głos.
– One whisky, please…

Odwrócił się i z niedowierzaniem przez chwilę przyglądał mężczyźnie przy stoliku nieopodal. Grzegorz, prezes związku, następna ofiara. Tu, gdzieś na końcu świata, na małym skrawku ziemi wystającym z oceanu.

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...