Bardzo fajnego (w znaczeniu – bardzo miło się czyta) wywiadu Jacek Krzynówek udzielił “Rzeczpospolitej”. Gratulacje dla autora, bo przez ostatnie 10 lat z tym zawodnikiem znośne wywiady powstały może łącznie ze trzy – wyduszenie choć jednego ciekawego zdania z “Krzynka” to nie lada wyzwanie. Poniżej kilka cytatów…
– Ja jestem chłopak ze wsi, do wszystkiego musiałem dojść swoim uporem, potem wylanym na treningach. Przez dwa dni pracowałem już jako stolarz, o piłce za bardzo nie myślałem, bo zrozumiałem, że z tego rodziny nie utrzymam. Skręcałem meble. Stołu nie zrobiłem, ale kilka szaf i regałów udało się złożyć. Trzeciego dnia przyjechał do nas Tadeusz Dąbrowski, Ted, właściciel klubu z Radomska, a do dziś jeden z moich najbliższych przyjaciół. Powiedział, że jutro mam trenować z jego drużyną. Trafiłem na dobrych ludzi, miałem dużo szczęścia. To, że spotkałem taką, a nie inną kobietę na swojej drodze, to też fart. Ona także pochodzi z małej wioski, rozumieliśmy się doskonale i razem doszliśmy aż tutaj. Aż, bo dla mnie to bardzo daleko.
– Wyjeżdżając do Niemiec, nie zdawałem sobie sprawy, że zostanę tu aż dziesięć lat. Przyjechałem do Norymbergi i kiedy w centrum miasta czekałem na swojego menedżera, miałem łzy w oczach. Sam siebie pytałem, co ja tu robię. Poznałem przecież superdziewczynę, a zdecydowałem się wyjechać i zaryzykować utratę wszystkiego.
– Nie wiem, co bym robił, gdybym nie został piłkarzem. Czy rzeczywiście wytrzymałbym w tej stolarni, a potem jedną rozrywką byłoby stanie z butelką piwa w drzwiach sklepu. Chyba nie, bo w ogóle nie lubiłem piwa. Dzięki sobie i ludziom, którym zależało, żeby mi w życiu wyszło, zaszedłem bardzo daleko. Przed wyjazdem do Niemiec grałem w Bełchatowie, mieszkałem w domu z rodzicami i nagle ten wyjzad. Pamiętam nawet odległość, to było 820 kilometrów, dla mnie dystans trudny do wyobrażenia. Nie znałem realiów, języka. Na szczęście w Norymberdze byli już Tomasz Kos i Darius Kampa, który także mówił po polsku. Jakbym trafił do takiego Wolfsburga, gdzie byłem jedynym Polakiem, i traktowaliby mnie tak, jak traktowali, to bym nie wytrzymał.
– Najmilej wspominam pobyt w Bayerze Leverkusen i moje gole strzelone Romie, Realowi Madryt czy Liverpoolowi. Czasami te bramki puszczam sobie w Internecie. Sentymentalny nie jestem, nie oglądam się za siebie, ale dla takich momentów warto było trenować. Na przykład dla takiego gola z Lizbony, który dał nam remis z Portugalią. Zamknąłem oczy i kopnąłem z całej siły. Miałem dużo szczęścia, bo w normalnych okolicznościach piłka nie miała prawa wpaść do bramki. I zrobiłem to tą swoją małą stopą, rozmiar 40. Od kiedy gram w Norymberdze, buty szyją mi na miarę, nie wiem czy znalazłbym taki rozmiar w sklepie dla dorosłych.
– Oficjalnego zakazu z Hannoveru nie mam, jednak po wywiadzie, jakiego udzieliłem zaraz po przeprowadzce, ktoś z fabryki Volkswagena dzwonił do prezydenta klubu i powiedział, że oni tutaj także są sponosorem i że dla mnie lepiej byłoby, gdybym milczał. Temat był zamknięty aż do ostatniego tygodnia, kiedy znowu ktoś z fabryki w Wolfsburgu powiedział, że mam uważać na to, co mówię. Nie wiem, o co chodzi, żyję w wolnym kraju, Polska też jest wolna i mogę mówić, co chcę. Nie opowiadam przecież, że volkswageny to złe samochody. A jeśli komuś nie podobają się moje słowa, to trudno, mnie też się nie podobało, co robił trener Magath, ale dopóki miałem kontrakt w tamtym klubie, musiałem milczeć.
– Mimo że nie grałem i byłem źle traktowany, od Magatha także wiele się nauczyłem: innego spojrzenia na zawód piłkarza, poważnego przykładania się do każdego treningu. W każdym momencie byłem przygotowany do wejścia na boisko.
– Szedłem na trening i nawet nie wiedziałem, czy trener pozwoli mi ćwiczyć z drużyną. Wolfsburg przegrał 2:4 z Bayernem w Monachium, przychodzę w poniedziałek do klubu i dowiaduję się, że zostałem przesunięty do drużyny rezerw, mimo że nawet nie pojechałem na tamto spotkanie. Innym razem Magath puścił mnie na trzy dni do Polski, wracam do klubu i po dwóch dniach wybiegam w pierwszym składzie w meczu z Heerenveen i strzelam nawet gola. Nagle okazuje się, że jak są europejskie puchary, to ten Krzynówek nie taki słaby. Kiedy zapytałem trenera, dlaczego mnie tak traktuje, powiedział, że jako doświadczony zawodnik nie muszę przykładać się do treningu, tak jak mniej znani młodzi. A on woli takich, którzy muszą się przykładać do każdego ćwiczenia.
– Depresja to chyba za duże słowo. Zamykałem drzwi w domu, miałem żonę, dziecko i potrafiłem się jakoś odciąć, wyłączyć. Na pewno po pobycie w Wolfsburgu jestem bardzo mocny psychicznie. Rozmawiałem o swojej sytuacji z kolegami z drużyny, którzy powiedzieli, że na moim miejscu dawno by już się poddali, już by uciekli. Mnie na ucieczkę nie pozwalano. Może to nieprofesjonalne, co powiem, ale kiedy czuje się, że trener stoi za tobą w każdym momencie, to chcesz mu dać jak najwięcej. Ja grałem dla drużyny, kibiców i siebie, bo w europejskich pucharach można się wypromować, o Magathcie nie myślałem.
– Straciłem ukochaną osobę, trzy dni przed tamtym spotkaniem zmarł mi tata. Za dobrze nie pamiętam nawet, jak znalazłem się w Belfaście. Trener Bayeru Klaus Augenthaler zadzwonił i powiedział, że zaakceptuje każdą moją decyzję. Mogłem zostać w domu, wrócić do Niemiec albo pojechać na mecze reprezentacji. Najbliżsi doradzili mi, żebym grał dla Polski, to może szybciej zapomnę. Pamiętam ostatni trening przed meczem: wszystko było w porządku, ale po powrocie do hotelu dostałem dreszczy i wysokiej gorączki. Dopiero wtedy zacząłem reagować na stres związany z pogrzebem. Lekarz dał mi dwie kroplówki, to samo powtórzyliśmy rano. Wychodząc na boisko, nie myślałem już o osobistej tragedii, ale napięcie zeszło ze mnie dopiero wtedy, gdy strzeliłem gola. Wzniosłem ręce do góry, do taty, i po chwili ktoś mnie zmienił.
FOT. W.Sierakowski FOTO SPORT