Reklama

Trela: Trener, który obronił się odwagą. Kamil Kuzera odchodzi z podniesioną głową

Michał Trela

Autor:Michał Trela

31 lipca 2024, 17:31 • 11 min czytania 36 komentarzy

Chodził na ten sam kurs UEFA Pro co inni ekstraklasowi trenerzy nowej fali, ale wizerunkiem znacznie od nich odbiegał. A że jednoznacznie kojarzył się też z czasów piłkarskich, to jeszcze przed pierwszym meczem został zaszufladkowany. Niesłusznie. Nie wiadomo, czy Kamil Kuzera sprawdziłby się poza Kielcami, ale zapracował na to, by ktoś to sprawdził.

Trela: Trener, który obronił się odwagą. Kamil Kuzera odchodzi z podniesioną głową

Obserwowanie pracy Kamila Kuzery w Koronie Kielce było wyzwaniem, bo wymagało wyzbycia się stereotypowych osądów. Samo wspomnienie tego, jakim był piłkarzem – najbardziej emblematyczną postacią „Bandy Świrów” – już wsadzało go jako początkującego trenera do określonej szufladki. To, że zawodu uczył się akurat u Leszka Ojrzyńskiego, nie pomagało w wyjściu z niej. Gdy go zastępował pod koniec 2022 roku, można było się spodziewać, że będzie grał jeszcze bardziej prymitywną, uproszczoną, agresywną wersję futbolu, ale być może skuteczniej dotrze do zawodników. Choć po prawdzie trudno było liczyć na cokolwiek. W tamtym momencie wydawało się, że Korona spadnie z hukiem. Powierzenie jej Kuzerze można było odbierać raczej jako akt kapitulacji. Dowód, że nie udało się znaleźć szanującego się trenera, który uwierzyłby w uratowanie tej zbieraniny. Postawiono więc na takiego, który był na miejscu i nie miał nic do stracenia.

Choć zaczynała się powoli moda na młodych trenerów z nowej fali, to nie na „takich”. Kuzerę z Dawidem Szulczkiem, czy Dawidem Szwargą i Adrianem Siemieńcem, o których robiło się już wtedy głośniej, łączyło jedynie, że uczęszczał na ten sam kurs. Nie był typowym przedstawicielem tego pokolenia. Mówił innym językiem. Wyglądał inaczej. Nie sprawiał wrażenia, jakby fascynowały go nowe koncepcje taktyczne i nic nie wiadomo o tym, by miał w laptopie folder z akcjami Brighton De Zerbiego. Z rozbrajającą szczerością mówił, że był zadowolony ze swoich kilku wariantów rozegrania stałych fragmentów gry, gdy na kursie Tomasz Tułacz zastrzelił go stoma pomysłami na zagrania ze stojącej piłki.

Wszelkie nagabywania reporterów, by głębiej porozmawiać o taktyce, zbywał grymasem niezadowolenia. Naturszczyk, typowy były polski piłkarz, wyglądający w wysoko naciągniętym kominie jak gniazdowy, który znalazł się w pobliżu murawy i dba, by służby go nie zidentyfikowały. Takie rzeczy możliwe tylko w Kielcach, gdzie od lat jeżdżenie na tyłkach jest bardziej cenione od grania w piłkę. Gdyby w tunelu prowadzącym na murawę miał zawiesić jakiś motywacyjny cytat, jak Ted Lasso czy Goncalo Feio, pewnie wybrałby „zło, zło, agresja!”.

Reklama

Spektakularny ratunek

Nie można powiedzieć, że absolutnie żadne z tych krzywdzących oczekiwań nie okazało się prawdziwe, bo przecież Korona nie okazała się nagle nowym wcieleniem Barcelony Guardioli, a trener Tułacz twierdził, że spod komina Kuzera nie zawsze odzywał się grzecznie. Ale im dłużej patrzyło się na jego drużynę, tym bardziej trzeba było sypać głowę popiołem i przyznawać, że trenera Korony się nie doceniło albo wręcz, że fałszywie się go zaklasyfikowało. Pierwsza runda, grana cały czas z nożem na gardle, była tyleż imponująca, ileż szczęśliwa. Kielczanie wcale nie przedstawili bardziej agresywnej i prymitywnej interpretacji futbolu Ojrzyńskiego, lecz opartą na bardzo dobrych fazach przejściowych. Gdy wychodzili z kontrą, szli jak do pożaru. Ale kiedy tracili piłkę, w ciągu kilku sekund karnie ustawiali się na swojej połowie, albo jak foksteriery obskakiwali rywali. Owszem, mieli też szczęście. Bez niego nie zdobyliby w rundzie rewanżowej aż 28 punktów. Nie załamywały ich jednak żadne niepowodzenia. Ani 1:5 z Wartą w Grodzisku Wielkopolskim, ani 0:3 z Lechem w przedostatniej kolejce, po którym wciąż było duże ryzyko, że rewelacyjna runda pójdzie jak krew w piach.

Gdyby chcieć opisać okres Kuzery w Koronie jednym słowem, najbardziej pasowałaby „odwaga”. W pierwszym sezonie, startując ze straconej pozycji, jego zespół ani przez moment się nie bał. Spadku, przegranego meczu, straconego gola. Kielczanie grali do końca i grali o wszystko. Najlepszym przykładem było spotkanie z Jagiellonią, chwilę wcześniej objętą przez Siemieńca, gdy w końcówce przy wyniku 1:1 jedni i drudzy poszli na wymianę ciosów. Korona mogła przez takie podejście przegrać u siebie z rywalem zamieszanym w walkę o utrzymanie, ale dzięki takiemu podejściu wygrała, decydującego gola strzelając w piątej minucie doliczonego czasu gry. Odwaga cechowała też trenera, który wyrzucił z drużyny Bartosza Śpiączkę, wydawało się wówczas jedynego solidnego napastnika w zespole, tuż przed końcem okna transferowego, bo nie podobał mu się jego wpływ na szatnię. Wolał startować w straceńczą misję z Jewgienijem Szykawką, który w tamtym momencie miał na koncie dwa gole w Ekstraklasie, ale lepiej pracował dla drużyny.

Rok rozwoju

Później odwagą wykazywał się Kuzera, gdy w drugim sezonie próbował nauczyć zespół trudniejszej gry, z częstszym utrzymywaniem się przy piłce i wyższym pressingiem. To nie jest naturalna droga dla klubów z dolnej części tabeli i często kończy się spadkiem. Posiadanie piłki, które sezon wcześniej nie przekraczało 40%, podskoczyło w skali sezonu do 50%. Nikt w lidze nie wykonywał kontrpressingu na połowie rywala częściej niż kielczanie. Nawet drużyny ze ścisłej czołówki nie próbowały tak wysoko odbierać piłki. Pod względem strzałów oddanych po wysokim pressingu Korona zajęła trzecie miejsce w lidze. Choć nie miała najlepszych ofensywnych piłkarzy, jakością tworzonych sytuacji plasowała się w górnej połowie tabeli. EkstraStats.pl wyliczył na podstawie punktów oczekiwanych, że adekwatna do poziomu gry byłaby w zeszłym sezonie siódma pozycja. Umiejętności piłkarzy sprawiały jednak, że Korona częściej zbierała pochwały niż punkty. Rozwój drużyny był jednak widoczny gołym okiem.

Statystyka liczby podań, które rywal danej drużyny może swobodnie wymienić, zanim nastąpi doskok. Korona wychodzi w niej na najbardziej agresywnie naciskający rywala zespół w lidze s sezonie 2023/24. Źródło: StatsBomb.

Niewiele brakowało, by ambicja zgubiła Kuzerę. W połowie rundy wiosennej jego zespół przetrzebiła fala kontuzji, która sprawiała, że na arcyważne mecze trener musiał wystawiać kompletnie eksperymentalną obronę, a dyrektor sportowy awaryjnie pozyskiwał dwóch bezrobotnych piłkarzy. Z gry wypadł Nono, czyli bezsprzecznie najważniejszy piłkarz do stylu gry proponowanego przez Kuzerę. Gdy na dwie kolejki przed końcem sezonu kielczanie mieli cztery punkty straty do bezpiecznego miejsca, można było sądzić, że już po wszystkim. Z otoczenia Warty Poznań dało się słyszeć wówczas pełne zrozumienia komunikaty, że „gdyby to Miguel Luis, a nie Nono zerwał więzadła, nas też by nie było”. Jak pokazała przyszłość: Warta z Luisem i tak spadła, Korona bez Nono i tak się utrzymała. Nie zwątpiła w powodzenie misji, nawet gdy mimo dobrej gry straciła w Poznaniu gola do szatni i na pół godziny przed końcem sezonu była poza Ekstraklasą.

Miary sukcesu Kuzery

Owszem, Kuzera ani przez moment trwającej ponad półtora roku pracy nie był z Koroną wyżej niż na czternastym miejscu. Aż siedemnaście kolejek spędził w strefie spadkowej. Tylko trzy razy w tym okresie wygrał na wyjazdach, w tym dwa w ostatnich kolejkach sezonów, gdy trzeba było już grać z nożem na gardle. Sam fakt, że zespół wciąż jest w Ekstraklasie, że właśnie zaczął w niej trzeci sezon, jest dowodem, że trener się obronił. W tabeli za cały jego okres Korona zajmuje jedenaste miejsce. O punkt przegrywa z Cracovią, mającą większe możliwości i sezon w sezon lepszych indywidualnie piłkarzy. Wyprzedza Radomiaka, który indywidualnymi umiejętnościami też rok w rok nad kielczanami góruje. Ma za plecami Widzew Łódź, zgłaszający niebezpodstawnie coraz większe ambicje, czy Stal Mielec, która ma jednak znacznie lepszego napastnika z Białorusi. A przede wszystkim, wyprzedza drużyny, które z ligi spadały, choć niekoniecznie miały słabszych piłkarzy niż Korona: Wisłę Płock, Lechię Gdańsk, Wartę Poznań, Miedź Legnica, ŁKS czy Ruch. To, że zawsze znajdowały się w lidze trzy słabsze zespoły od Korony, jest największą miarą jego sukcesu.

Reklama

Są też jednak miary pomniejsze. Mimo że Korona nie mogła liczyć na dopływ wysokiej jakości wychowanków ani rywalizować na rynku transferowym o najciekawszych młodzieżowców z niższych lig czy innych klubów, dwa razy wypełniła limit minut, unikając kar, co przy ciągłym graniu z nożem na gardle nie jest oczywiste. Kilku zawodników wprowadził na poziom, na jakim nigdy wcześniej nie grali. Pomijając już niezłe transfery z zagranicy, za które zasługi trzeba przypisać Pawłowi Golańskiemu, byłemu dyrektorowi sportowemu, warto wyróżnić Miłosza Trojaka, Jacka Podgórskiego czy Xaviera Dziekońskiego, którzy u Kuzery wyrobili sobie status w miarę solidnych ligowców. Obroniło się w końcówce poprzedniego sezonu kompletnie nieoczywiste stawianie na Bartosza Kwietnia. Kilku młodych piłkarzy, jak Jakub Konstantyn czy Miłosz Strzeboński, zebrało w tym czasie trochę ekstraklasowych szlifów.

Warto też wspomnieć o awansie do ćwierćfinału Pucharu Polski. Walcząc o utrzymanie, Korona niekoniecznie musiała bić się o jak najdłuższą grę w tych rozgrywkach. Wyeliminowała jednak Legię i sprawiła potężne problemy Jagiellonii. Niby ćwierćfinał to jeszcze żadne wielkie osiągnięcie, ale jednak w ostatnich czternastu edycjach kielczanie tak daleko doszli ledwie dwa razy. Grając u siebie, Korona zwykle nie schodziła poniżej pewnego poziomu, tak jeśli chodzi o kwestie piłkarskie, jak i wolicjonalne. Trybuny nagradzały to dobrą frekwencją i zaangażowaniem w doping. Dało się wyczuć połączenie między tym, co na boisku, a tym, co na trybunach. W czasach Kuzery Korona przegrała u siebie tylko sześć razy. Mniej niż w tym okresie Pogoń Szczecin i tyle samo, ile Lech Poznań. To wątki poboczne, lecz jeszcze poprawiające ogólne wrażenie z czasów Kuzery.

Odcięcie kieleckiej pępowiny

Bardzo ciekawie będzie śledzić, jak potoczą się dalsze losy tego trenera. Jeśli chodzi o kwestie stricte merytoryczne, zdecydowanie udowodnił, że zasługuje, by traktować go poważnie i dać mu szansę sprawdzenia się w innym miejscu na niezłym poziomie. Pytanie, czy prezesi i dyrektorzy sportowi będą umieli spojrzeć na niego bez uprzedzeń. Kwestie wizerunkowe mogą wciąż mu nie sprzyjać. Jednoznaczne sklejenie się Kuzery z Koroną – jest jej wychowankiem, tam był asystentem kolejnych trenerów, prowadził drużynę juniorską, wreszcie pracował samodzielnie z pierwszym zespołem – może prowokować myśl, że sprawdziłby się tylko w dobrze znanym środowisku.

Jako asystent pracował w Niecieczy i Chojnicach na tyle krótko, że nie zdążył odciąć kieleckiej pępowiny. Na dobrą sprawę od szesnastu lat praktycznie nie ruszał się poza Kielce i to na pewno nie ułatwi mu wskoczenia na karuzelę. Podobnie jak Aleksandar Vuković, Kazimierz Moskal czy Radosław Sobolewski, czyli inne postaci jednoznacznie kojarzone z konkretnym klubem, będzie musiał udowodnić rynkowi, że jest dobrym trenerem, a nie tylko dobrym trenerem dla klubu, który zna.

Znaki zapytania dotyczą jednak nie tylko Kuzery, ale i przyszłości Korony. Racjonalnych argumentów, by zwolnić go akurat za początek tego sezonu, nie ma. Przegrał przecież z dwiema czołowymi drużynami poprzednich lat, Legii ulegając nieznacznie. Rozwój wydarzeń w Kielcach nie pozostawia wątpliwości, że niecierpliwie szukano pretekstu. W kilka miesięcy klub opuściły postaci, z którymi Kuzera odbudowywał Koronę – Piotr Dulnik, prezes Rady Nadzorczej, Paweł Golański, dyrektor sportowy, czy prezes Łukasz Jabłoński.

Można było podejrzewać, że w nowym układzie pozycja trenera osłabnie. Już wyjściowy skład przeciwko Pogoni – z czterema młodzieżowcami, a choćby z Martinem Remaclem na ławce – miał znamiona manifestu ze strony trenera. Kilka dni później potwierdził to wrażenie na konferencji, narzekając na jakość wzmocnień. Paweł Tomczyk, nowy dyrektor sportowy, próbował w Lidze+Extra łagodzić wypowiedzi trenera, co jednak nie brzmiało przekonująco. Kuzera wiedział, co chciał przekazać, nie potrzebuje do tego dyrektora w roli rzecznika.

Nawet gdyby chciano uważnie patrzeć mu na ręce, dopiero od najbliższej kolejki powinna się zacząć poważniejsza weryfikacja. Korona zagra kolejno z beniaminkiem z Lublina, podejmie Cracovię, wyjedzie do Wrocławia i zmierzy się u siebie ze Stalą Mielec, by przed przerwą na kadrę zagrać jeszcze z Puszczą Niepołomice. To zestaw rywali, z którymi powinna zacząć zbierać punkty. Pierwsze rozliczenie mogłoby nastąpić przy wrześniowej przerwie na kadrę, czyli po siedmiu kolejkach, w tym z pięcioma rywalami będącymi w zasięgu kielczan. Wtedy można by już próbować sensownie wyjaśnić ewentualne zwolnienie. Obecnie trudno nawet powiedzieć, że wykorzystano pierwszą okazję, by go się pozbyć, bo na dobrą sprawę okazji nie było. Skoro stworzono ją teraz, znacznie sensowniej byłoby stworzyć ją dwa miesiące temu, po zakończeniu poprzedniego sezonu.

Nawet jeśli kusi, by ogłosić teraz, że Korona staje się głównym kandydatem do spadku, bo nie dość, że słabo wygląda kadrowo, to jeszcze pozbyła się człowieka, który gwarantował jakiś poziom, nie można tego zrobić. O ile zwolnienie Kuzery fatalnie wypada wizerunkowo, tylko pogarszając i tak złą atmosferę wokół Korony w ostatnich miesiącach, o tyle nowy trener wciąż będzie miał 32 kolejki, półtora okna transferowego, okres przygotowawczy i cztery przerwy na kadrę, by zmontować zespół zdolny do utrzymania w Ekstraklasie. Straty na razie są żadne, będzie więc startował od zera. Przede wszystkim jednak przypadek samego Kamila Kuzery każe zachować ostrożność w prognozach. Być może dziś trudno sobie wyobrazić kogoś, kto do Korony pasowałby bardziej, ale gdy on sam zaczynał, też trudno było sobie wyobrazić, że może mu się udać. Szkoda jedynie, że tak zasłużona dla klubu postać jest z niego wyganiana bez wyraźnego powodu. Choć niewykluczone, że zarówno Korona poradzi sobie bez Kuzery, jak i Kuzera bez Korony, najlepiej dla wszystkich by było, gdyby trener idealnie skrojony pod dany klub, mógł po prostu spokojnie w nim pracować.

WIĘCEJ NA WESZŁO:

Fot. Newspix

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Komentarze

36 komentarzy

Loading...