Reklama

Trela: Gotowi na czarną godzinę. Dlaczego kluby muszą dać sobie prawo do gorszego sezonu

Michał Trela

Autor:Michał Trela

24 kwietnia 2024, 08:47 • 10 min czytania 39 komentarzy

Każdy trener, który w XXI wieku dostawał się z polskim klubem do fazy grupowej europejskich pucharów, najpóźniej w ciągu roku od zakończenia międzynarodowych zmagań tracił pracę. Przy wyrównanym poziomie i braku możliwości zdominowania reszty stawki czołówka Ekstraklasy wręcz musi mieć wkalkulowane, że rozczarowujący sezon co jakiś czas będzie jej się zdarzał. Tylko wtedy kluby będą mogły uniknąć ciągłego zaczynania od nowa.

Trela: Gotowi na czarną godzinę. Dlaczego kluby muszą dać sobie prawo do gorszego sezonu

Znów się nie udało. Wszystkie opinie z poprzednich lat, że Ekstraklasa wreszcie dorobiła się pucharowych lokomotyw, stabilnych projektów, między siebie rozdzielających najważniejsze pozycje i regularnie kolekcjonujących rankingowe punkty, można wyrzucić do kosza. Zanosi się na czwartego mistrza w ostatnich czterech sezonach i piątego w ostatnich sześciu. Niewykluczone, że w lipcu w pucharach nie wystąpi żadna z czterech czołowych drużyn poprzedniego sezonu. Owszem, Pogoń Szczecin jest faworytem finału Pucharu Polski. Ale w sześciu przegranych domowych meczach tego sezonu też była. Owszem, Lech Poznań terminarz ma na tyle korzystny, że powinien skończyć ligę na podium. Lecz gdy czyimś największym atutem jest terminarz, atutów ma niewiele.

Nawet jeśli obie drużyny wywiążą się z zadań, w Europie najprawdopodobniej zabraknie wciąż jeszcze obecnych mistrzów i wicemistrzów, czyli zespołów, które jesienią albo nawet wiosną reprezentowały Polskę w pucharach. Trzy z czterech czołowych miejsc zajmują aktualnie zespoły, które rok temu w panice zmieniały trenerów, by nie spaść z ligi. Ekstraklasa jest szalona i nieprzewidywalna jak zwykle. Nic się nie zmieniło. Niby stabilne i przemyślane projekty, o których tyle napisano w ostatnich latach, znów w większości nie przetrwały próby czasu.

Polskie kluby mogą podejść do tego dwojako. Nadal wiecznie być zdziwionym, zawsze po omacku szukać winnych, zawsze zarzekać się, że tym razem już na pewno uda się im zdominować ligę. Albo spróbować zrozumieć specyfikę rynku, na którym funkcjonują i jakoś do niej się dostosować. Rotacja między drużynami awansującymi do pucharów jest i będzie występować, dopóki ktoś nie zdoła finansowo zdominować ligi w sposób absolutny. A na to się nie zanosi.

SPECYFIKA POLSKIEGO RYNKU

Reklama

Przewagi, jakie mają Legia, Lech czy Raków czynią z nich oczywiście faworytów, ale nie pozwalają ściągać na tyle dobrych zawodników, by nawet z kilka procent mniejszą motywacją, nawet rezerwowym składem, zażegnać wszystkie potencjalne problemy w lidze. Nie będzie tu drugiego Karabachu, Szachtara, Dinama Zagrzeb, Partizana i Crvenej zvezdy. Nasze lokomotywy są na to za słabe. A peleton za silny. Raków, Legia, Lech przeżywające plagę kontuzji, wymęczone, z kilka procent mniejszą motywacją, będą regularnie tracić punkty. Będą ryzykować brak awansu do pucharów. Będą zaliczały sezony zaprzepaszczanego rankingu klubowego. Nie tylko dlatego, że są tak słabe. Także dlatego, że średniacy polskiej ligi potrafią sprzedawać najlepszych graczy bezpośrednio za granicę i że mają u siebie reprezentantów krajów. Taki urok tego rynku.

Chcąc wyjść z ciągłej spirali zwalniania i zatrudniania, czołowe kluby muszą wykształcić ciut większą tolerancję na to, że coś może pójść nie tak. Rok bez awansu do europejskich pucharów nie powinien powodować budżetowej katastrofy. Rok bez sprzedaży zawodnika za kilka milionów euro nie powinien wymuszać cięć, gdzie tylko się da. Rok z niespodziewanie przegranymi eliminacjami pucharowymi nie powinien powodować panicznego szukania winnych. Kluby, także te czołowe, muszą sobie dać prawo do zaliczenia słabszego roku bez wyrzucania całego projektu do kosza. Co więcej, muszą przekonać otoczenie, by atmosfera w razie niezrealizowania celu nie robiła się natychmiast toksyczna. Wyrzucanie tego, nad czym się pracowało przez miesiące albo nawet lata, w nadziei na osiągnięcie efektu nowej miotły, który może pozwoli psim swędem dostać się do pucharów, ale za pół roku spowoduje kolejny kryzys, powinno przestać istnieć jako kuszące rozwiązanie.

liga konferencji legia molde typy superbet promocja

RAKÓW: SĄD NAD DAWIDEM SZWARGĄ

Jest kilka klubów, które po tym sezonie będą prawdopodobnie bardzo niezadowolone. I każdy należy analizować jako osobny przypadek. Nie ma wątpliwości, że brak awansu Rakowa do europejskich pucharów byłby potężnym rozczarowaniem i ciosem dla tego klubu, przez co ciągle mówi się, że posada Dawida Szwargi wisi na włosku. Jednocześnie jednak trudno nazwać ten sezon straconym. Częstochowianie pierwszy raz w historii zagrali w nim w fazie grupowej europejskich pucharów. Nie czyni to z sezonu Rakowa pasma sukcesów. Ale nie można też debiutanckiego roku Szwargi określać jako całkowitej porażki. W lipcu raczej dominowała narracja, że absolutnym priorytetem mistrzów Polski na ten sezon jest silniejsze niż wcześniej zaznaczenie obecności w pucharach i to się wydarzyło.

Racjonalnie planujący klub mógł się spodziewać, że w takim roku nie wszystko odbędzie się bezboleśnie. Że granie całej rundy na trzech frontach z rywalami z bardzo wysokiej półki może się okazać trudne. Że może skutkować plagą kontuzji, deficytem jednostek treningowych i brakami w koncentracji zawodników w spotkaniach ligowych. Klub raczej mógł zakładać, że utrata postaci formatu Marka Papszuna może nie przebiec bez turbulencji. Że kontuzja wykluczająca z gry najważniejszą postać ofensywy może mieć wpływ na jej dyspozycję. Że przeprowadzana w trakcie sezonu zmiana dyrektora sportowego wywoła jakieś tarcia w klubie. Że trener, który nigdy nie prowadził żadnej drużyny, zderzający się naraz z tyloma wyzwaniami, może popełnić jakieś błędy. Tak, sezon jest dla Rakowa rozczarowujący i inny od tego, do jakich przyzwyczaił w ostatnich latach. Natomiast okoliczności łagodzących i tłumaczących, dlaczego tak się wydarzyło, jest naprawdę niemało.

Reklama

Michał Świerczewski, zatrudniając przed rokiem trenera Szwargę, podkreślał, że od wielu lat obserwował jego rozwój i że był to ktoś, kogo wyselekcjonował pod kątem pracy w Rakowie bardzo starannie. Nie był to przypadkowy asystent, który akurat znajdował się pod ręką. Są oczywiście obawy, że klub tak dużego formatu otrzymał zbyt wcześnie. Runda wiosenna niewątpliwie jest sygnałem ostrzegawczym i poważnym znakiem zapytania. Jednocześnie jednak, jeśli prawdą są liczne głosy, że na zakończonym kursie UEFA Pro Szwarga należał do wąskiego grona najciekawszych absolwentów, czyli jest jednym z najbardziej obiecujących przedstawicieli polskiej myśli szkoleniowej, spalanie go już na tym etapie byłoby jednak cokolwiek krótkowzroczne.

Paradoksalnie Raków dziś może mieć w Szwardze trenera bardziej nadającego się do prowadzenia czołowego klubu w Polsce niż miał rok temu. Wówczas decydował się na wejście w sezon z trenerem, który nigdy nie prowadził drużyny, co za tym idzie, nigdy nie pracował na trzech frontach. Dziś ma kogoś z rocznym doświadczeniem w Ekstraklasie, z udziałem w fazie grupowej Ligi Europy, z kilkoma przeciętnymi drużynami na rozkładzie. Skoro Szwarga już te doświadczenia zebrał, skoro ich zbieranie musiało Raków boleć, wystawianie go teraz za drzwi byłoby przekazaniem jego doświadczeń komuś innemu, bez korzystania z nich samemu.

Nie chodzi nawet o przekonywanie, że Szwarga to na pewno właściwy trener dla Rakowa. To pytanie, na które muszą sobie odpowiedzieć w Częstochowie. Chodzi jedynie o to, że rytualne ścięcie głowy trenera, bo ktoś za brak pucharów musi zapłacić, wcale nie musi być najmądrzejszym wyjściem z tej sytuacji. Według wyliczeń Ekstrastats.pl Raków należy w tym sezonie do najbardziej pechowych zespołów i ma ponad pięć punktów mniej niż „zasłużył z gry”. I według punktów oczekiwanych powinien zajmować pierwsze miejsce w lidze. Być może więc, zanim wystawi się trenera za drzwi, warto się przekonać, czy w dłuższej perspektywie dobra gra jednak przełożyłaby się na lepsze wyniki. Precyzyjnie mówiąc, na razie można mu zarzucić bardzo rozczarowujące dwa miesiące. Jesień oczywiście nie była rewelacyjna, ale powody do bicia na alarm pojawiły się dopiero między lutym a kwietniem.

LEGIA, CZYLI ZAPRZEDANIE PROJEKTU NOWEJ MIOTLE

W Legii już za późno na tego typu niuansowanie. Kosta Runjaić po pierwszym, pozytywnie ocenianym sezonie, w którym dał drużynie wicemistrzostwo – z wynikiem punktowym, który obecnie dawałby pozycję lidera – i trofeum, w drugim zapewnił Legii najdłuższą pucharową przygodę od siedmiu lat. I, powiedzmy wprost, dłuższą niż pewnie zakładali nawet w samej Legii. Konieczność przebijania się przez trzy rundy kwalifikacyjne groziła potknięciem jeszcze w lecie. Sama grupa z mocnymi zespołami angielskimi i holenderskimi też nie brzmiała jak łatwa do przejścia dla klubu, który dopiero stawał na nogi po turbulencjach sprzed kilkunastu miesięcy. Runjaić zarobił w ten sposób dla klubu sporo pieniędzy, promując przy tym Ernesta Muciego do najdroższego transferu w historii klubu i Bartosza Slisza też do całkiem drogiego. Zwłaszcza w przypadku Albańczyka efekt spektakularnej gry w pucharach miał duży wpływ na podbicie ceny. Bo przecież Besiktas nie płacił dziesięciu milionów euro za to, że pomocnik dobrze grał w Ekstraklasie.

Racjonalnie planujący klub, który niedawno przeżył coś podobnego, tylko znacznie gorszego, ma prawo myśleć, że granie w pucharach od lipca do lutego może mieć wpływ na wyniki w lidze. Ma także prawo myśleć, że sprzedanie dwóch zawodników z podstawowego składu w przeddzień startu rundy wiosennej może od trenera wymagać czasu na poukładanie zespołu od nowa. Runjaić, podobnie jak Szwarga, nigdy wcześniej nie prowadził drużyny w fazie grupowej pucharów, pierwszy raz mierzył się z grą na trzech frontach.

Gdy go zwalniano, zespół nie wyglądał na martwy, jak wtedy, gdy zwalniano Czesława Michniewicza czy Marka Gołębiewskiego. Wyglądał na zespół, który może za wolno, ale jednak wychodzi z zakrętu. Jako jedyny od października wygrał w Zabrzu, długimi fragmentami dominował nad liderem, zdobył siedem punktów w trzech meczach poprzedzających roszadę na ławce. Uznano jednak, że warto spróbować jakimś impulsem w samej końcówce wślizgnąć się do pucharów. Impuls nie przyszedł. Goncalo Feio w dwóch pierwszych meczach zdobył dwa punkty. Gra Legii wyglądała słabiej niż w ostatnich spotkaniach Runjaicia, a Portugalczyk mierzył się z podobnymi problemami, które utrudniały zadanie poprzednikowi. Jako że też nie ma doświadczeń, które Runjaić zbierał przez poprzedni rok, teraz to on będzie je w Legii zbierał.

ROTACJA TO NORMA

Wykreowały się w ostatnich latach w Polsce cztery kluby o możliwościach i ambicjach wybijających się ponad resztę stawki. Sęk w tym, że Polska ma tylko cztery miejsca pucharowe. Sytuacja, w której zajmą je wszystkie te cztery kluby, siłą rzeczy będzie zdarzać się rzadko. Dość powiedzieć, że w ostatnich latach tylko raz, właśnie w tym sezonie, zdarzyło się, by ta czwórka zagrała jednocześnie w pucharach. Gdy Legia zdobywała mistrzostwo przed Rakowem i Pogonią, Lech przeżywał akurat zapaść. Gdy się pozbierał i rok później szedł po tytuł, wyprzedzając Raków i Pogoń, Legia walczyła o utrzymanie. Później nastąpił ten wyjątkowy przypadek, gdy cała czwórka awansowała do Europy jednocześnie. Ale już w tym roku Raków i Legia wpadły w tarapaty.

Na tego rodzaju problemach bardzo często korzysta ktoś nieoczywisty. W ostatnich latach były to Śląsk Wrocław i Lechia Gdańsk, teraz grono niespodziewanych uczestników pucharów może być jeszcze szersze. Przy wyrównanej stawce, trudnościach w grze na trzech frontach i nielicznych miejscach pucharowych, ryzyko niedostania się do Europy przez kogoś z najbardziej ambitnej czwórki jest przepotężne. I zawsze płaci za nie trener. Każdy z trenerów, który w XXI wieku dostawał się z polskim klubem do fazy grupowej, najpóźniej w ciągu roku od zakończenia europejskich zmagań tracił pracę. Przed Runjaiciem i Van Den Bromem spotkało to Michniewicza, Dariusza Żurawia, Besnika Hasiego, Macieja Skorżę, Henninga Berga, Jana Urbana, Roberta Maaskanta, jeszcze raz Macieja Skorżę, Jacka Zielińskiego, Franciszka Smudę, Dragomira Okukę i znów Skorżę.

20 LAT TRENERSKICH OFIAR

Czternaście razy z rzędu awans do grupy, co zawsze było dla polskiego klubu jakimś osiągnięciem, zapowiadał zmianę trenera najpóźniej w ciągu roku. Szwarga może niebawem być piętnasty. Ostatnim, który wyłamał się z tego schematu, był Henryk Kasperczak przeszło 20 lat temu: w najlepszej pucharowej przygodzie odpadł z Wisłą z Pucharu UEFA w marcu 2003, a pracę stracił dopiero w listopadzie 2004. Po zbudowaniu najlepszej polskiej drużyny klubowej w XXI wieku dostał więc pół roku kredytu zaufania więcej niż pozostali.

Każdy projekt, każdy trener, dyrektor sportowy i inny działacz dochodzi w końcu do momentu, w którym wymówki się kończą i albo osiągnie się wynik, albo trzeba się rozglądać za pracą. Wymówki nie zawsze muszą się jednak kończyć w momencie, gdy nie uda się awansować do europejskich pucharów. Trudno lekką ręką spisać rok na straty, ale czasem właściwa konstatacja brzmi bardzo mało spektakularnie: w futbolu czasem po prostu zdarzają się sezony, w których wszystko, co może pójść nie tak, idzie źle. Najmądrzejsze, co w takich sytuacjach można zrobić, to dograć je do końca, poczekać aż tabele się wyzerują i spotkać się po urlopach z nową energią do poprawienia tego, co wcześniej nie wyszło. By jednak zdobyć się na zachowanie wbrew impulsowi, trzeba myśleć na chłodno. A świecące na czerwono cyferki w Excelu i uciekające miliony, które już miało się uwzględnione w budżecie, temu nie sprzyjają. Jeśli kończący się sezon czegoś miał nauczyć władze największych polskich klubów, to właśnie myślenia o złej pogodzie jeszcze zanim na ich niebie pojawi się pierwsza chmurka.

Czytaj więcej o polskiej piłce:

Fot. Newspix/400mm.pl

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Komentarze

39 komentarzy

Loading...