Reklama

Demokracja, korupcja i irański przekręt. Niezwykła historia Corinthians

redakcja

Autor:redakcja

27 stycznia 2020, 12:20 • 12 min czytania 0 komentarzy

Corinthians to jeden z najbardziej popularnych klubów na świecie. W samej Brazylii ma kilkadziesiąt milionów kibiców. Jest zarazem klubem przedziwnym, bo fanów zgromadziło mimo faktu, że przez lata pozostawało w cieniu Sao Paulo FC, Santosu i Palmeiras – innych wielkich marek z tego regionu. Bardziej niż z gabloty pełnej trofeów słynie z Socratesa i jego „Demokracji Corinthians”, która była odpowiedzią na trzęsącą Brazylią dyktaturę. Bardziej niż z wielkich zwycięstw słynie ze skandali, które za nimi stały. Upadek, mafie w białych rękawiczkach, korupcja i powiązania z rządem. To wszystko wiąże się z Timao, wielkim klubem ludu.

Demokracja, korupcja i irański przekręt. Niezwykła historia Corinthians

Jak większość brazylijskich klubów, Corinthians powstało z inicjatywy kolejarzy, którzy spopularyzowali futbol w Kraju Kawy, ale w przeciwieństwie do drużyn zakładanych przez snobów, siedmiokrotni mistrzowie Brazylii od początku byli zespołem trafiającym do niższych klas społecznych. W latach 80. stanowili sportową opozycję wobec wojskowej dyktatury. Dekadę temu zmienili front i dzięki wsparciu rządu święcili sukcesy oraz doczekali się własnego stadionu. Między tymi dwoma epokami przeżyli upadek, gdy oszukał ich azjatycki inwestor, ale nawet po bolesnym spadku do Serie B, nie stracili milionów kibiców na całym świecie.

Opowieść o Corinthians to nie tylko historia klubu sportowego. To także przekrój Brazylii, kraju przesiąkniętego korupcją i układami.

Demokracja Socratesa

Reklama

Najsłynniejszy rozdział w dziejach Corinthians przypada na czasy Socratesa. Starsi z czytelników na pewno pamiętają go z bramki strzelonej Józefowi Młynarczykowi, czyli trafieniu z rzutu karnego wykonanego z miejsca, bez żadnego rozbiegu. Dla Brazylijczyków był jednak kimś innym, nie magikiem futbolu, a twórcą „Demokracji Corinthians”. Ta z kolei była symbolem epoki, ideą, która wykroczyła daleko poza murawę. Jeden z najwybitniejszych brazylijskich pomocników poza murawą aspirował do miana… przywódcy ludu. Imię zyskał dzięki ojcu, który uwielbiał dzieła greckich filozofów. Do reszty doszedł już sam. W trakcie gry w Botafogo studiował medycynę, którą zajął się po zakończeniu kariery. Ale bez wątpienia najważniejszy rozdział swojego życia napisał grając dla Timao.

Zaczęło się niepozornie. Socrates, któremu wyjątkowo wadziła panująca w Brazylii dyktatura, stwierdził, że zmiany należy zacząć od własnego ogródka. Wraz z obrońcą Corinthians, Wladimirem, wpadli na pomysł – a co, jeśli udałoby się stworzyć klub, w którym taką samą wartość ma głos trenera, piłkarza i kucharza? Drużyna wystosowała więc prośbę: chciała, żeby decyzje zapadały wspólnie, a najlepszą formą wspólnego decydowania było głosowanie. Każdy miał prawo do opinii, każdy mógł poprzeć opcję najbliższą jego sercu. W ten sposób uzgadniano działanie klubu, a granica przesuwała się coraz dalej. Zaczęło się od godzin treningów i menu obiadowego, skończyło na ustalaniu transferów. Kto wie, być może dlatego, że demokracja posunęła się o krok za daleko, klub z Sao Paulo na wielkie sukcesy musiał czekać tak długo?

Klub chciał mieć kontrolę, ale my nie byliśmy dziećmi. Chcieliśmy budować coś większego.
Socrates

Bo Corinthians lat 80. więcej dokonali poza boiskiem niż na nim. Może i wstawili do gabloty tytuły mistrza stanu Sao Paulo, co nigdy nie było łatwe, biorąc pod uwagę tamtejszą konkurencję. Ale w tym samym czasie regionalni rywale miażdżyli Timao na wyższym szczeblu. Sao Paulo FC i Guarani zdobyli wówczas premierowe tytuły mistrza kraju. Medale brazylijskiego czempionatu zdobywały też ekipy Santosu, Palmeiras (wówczas już sześciokrotnego mistrza) czy nawet Ponte Preta, dla którego do dziś jest to największy sukces w historii. Copa Libertadores? Chwałę Krajowi Kawy przynosiły wtedy takie kluby jak Gremio Porto Alegre, Cruzeiro Belo Horizonte czy Flamengo.

Corinthians z kapitanem kadry Canarinhos próżno szukać na liście potęg z tamtego okresu. Zostało im pudrowanie rzeczywistości. – To najlepsza drużyna w jakiej grałem, bo było to coś więcej niż tylko sport. Moje zwycięstwa na scenie politycznej są dużo ważniejsze niż te, które odnosiłem na boisku. Mecz kończy się po 90 minutach, a życie toczy się dalej – mówił Socrates, który stawał się coraz ważniejszą osobą w całym państwie i otwarcie wspierał rewolucyjny ruch „Diretas Ja”.

W końcu Timao zaczęli iść na całość. Pomocnik zakładał na mecze opaskę z rewolucyjnymi hasłami, a na koszulkach Corinthians zaczęły pojawiać się hasła mówiące o demokracji czy popierające wolne wybory. Jakim cudem państwu to nie przeszkadzało? Przeszkadzało, ale nikt nie mógł przecież spacyfikować jednego z największych klubów w kraju. To byłby dla rządu strzał w kolano. Musieli więc czekać, aż klub, którego mottem stało się „wygrywamy lub przegrywamy w imię demokracji” w końcu odpuści.

Reklama

Nie tylko w klubie i nie tylko w piłce potrzebne jest zlikwidowanie przepaści między szefem a pracownikiem.
Socrates

Tak też się stało, bo Socrates w końcu dał za wygraną. Za bardzo uwierzył w siebie, zaczynało to przypominać megalomanię. Miał jeden problem – kochał demokrację, ale kochał też komunistów. Jednemu z dzieci nadał nawet imię Fidel ku czci kubańskiego dyktatora. Zaczął się gubić: z jednej strony mówił, że nie będzie zabawką koncernów i częścią maszyny reklamowej, jak Pele i Maradona. Z drugiej był najlepiej opłacanym piłkarzem w Brazylii, miał zarabiać 12,5 tysiąca dolarów miesięcznie, choć plotkowano, że pod stołem przytula jeszcze więcej. Ku ironii, połowę jego wypłat pokrywali… reklamodawcy – Duchas Corona i Topper.

Zmiany, które zapoczątkowała „Demokracja Corinthians” w końcu w Brazylii nastąpiły, ale Socrates zszedł już wtedy ze sceny. W 1984 roku w Sao Paulo podczas wiecu, w którym wzięło udział półtora miliona osób, oznajmił, że jedynym sposobem na zatrzymanie jego wyjazdu z kraju do Europy, jest przeprowadzenie przez rząd powszechnych wyborów. Szantaż nic nie dał – wojskowi nawet nie mrugnęli okiem, wrzucając poprawkę „Diretas Ja” do kosza. Brazylijczyk opuścił wtedy Timao na zawsze, a władza ludu w zasłużonym klubie się skończyła. Co ciekawe, Socrates bardzo szybko wrócił do ojczyzny. We Florencji, do której trafił, mieli go dość, bo zamiast trenować wiódł hulaszcze życie i czytał dzieła komunistów, których zbyt otwarcie chwalił. On sam nigdy się do porażki nie przyznał – powiedział, że w Italii nie mógł znieść wszechobecnej korupcji.

Irański przekręt

Złośliwi powiedzą, że sukcesy Corinthians przyszły po tym, jak skończyli bawić się w politykę i zaczęli grać, ale… jest w tym ziarno prawdy. Ostatnia dekada XX wieku pozwoliła nieco „odrobić straty” do lokalnych rywali, dzięki trzem tytułom mistrzowskim. Prawdziwa epoka Timao miała jednak nastać w 2005 roku, kiedy klub przejął fundusz MSI. Kia Joorabchian – tak nazywa się osoba znienawidzona w Sao Paulo do granic możliwości. To on wykorzystał fatalną sytuację finansową klubu i fakt, że mimo niej pod wodzą trenera Tite klub z Paulisty utrzymywał się na powierzchni. Był więc fajną opcją do ulokowania pieniędzy. Popularna drużyna, która potrzebuje wsparcia i nie waha się oddać władzy w ręce nieznanego inwestora? Brzmi pięknie. Dla MSI. Dla nas już za to brzmi, jak historia z Vanną Ly.

Tyle że tu inwestor faktycznie istniał i przeprowadził z wielką pompą ofensywę transferową. Carlos Tevez, Javier Mascherano, Carlos Alberto – to tylko kilka nazwisk, które założyły koszulkę z charakterystycznym herbem z kotwicą na piersi. Tevez w pierwszym sezonie huknął 31 bramek, podbijając brazylijskie boiska. Timao zakończyli sezon na drugim miejscu, ale… sięgnęli po mistrzostwo kraju. Jak to możliwe? Korupcja. W wyniku wielkiej afery powtórzono wszystkie mecze, które prowadził Edilson Pereira, sędzia oskarżony o przyjmowanie łapówek. Klub z Sao Paulo miał ogromne szczęście – oba spotkania sędziowane przez tego arbitra przegrał, a w powtórzonych meczach wywalczył cztery punkty i odrobił straty do Internacionalu. Rywale nie mogli pogodzić się z takim obrotem spraw i chcieli, żeby za ten rok mistrzostwa nie przyznawać, ale sukces powędrował na konto Paulisty i funduszu MSI.

Chcemy uczynić z Corinthians tutejsze Galacticos. Będziemy jak Real Madryt czy Manchester United.
Kia Joorabchian

A że w trakcie sezonu skandalem zakończył się bezpośredni mecz tych drużyn, który Corinthians zremisowało po karnym z kapelusza i czerwonej kartce dla rywali? Kto by na to patrzył. Że sam sędzia tego spotkania przyznał, że podjął złą decyzję? Machnięto na to ręką. – Jeśli te 11 meczów nie zostałoby powtórzone, zostalibyśmy wyrolowani, bo prawowitym mistrzem byłby Internacional – powiedział po latach ówczesny prezydent klubu, Alberto Dualib. Nie wiedząc, że te słowa zostaną wykorzystane przeciwko niemu, sugerował też bycie obrabowanym. Sprawa trafiła przed trybunał, a za mistrzostwem pociągnął się jeszcze większy smród.

Ale nie większy niż za MSI. Joorabchian zapowiadał, że stworzy w Sao Paulo brazylijskie Galacticos. Miejscowi zaczęli jednak się zastanawiać – skąd ta nadgorliwość? Pytania zaczęły się mnożyć, sugerowano koneksje między MSI a rosyjskim oligarchą Borisem Berezowskim. Kia odmawiał zdradzenia, kto stoi za funduszem, tłumacząc to tajemnicą handlową. Skoro nie chciał wydać partnerów, zaczęto kopać wokół niego. Dopatrzono się, że posługuje się dwoma różnymi dowodami tożsamości. Nieścisłości dotyczyły też jego obywatelstwa, które zmieniało się w zależności od sprawdzanych dokumentów. Joorabchianowi nie pomagał fakt, że jego biznes w Brazylii reprezentował Renato Duprat, zamieszany w skandale związane ze służbą zdrowia. Przeciwko nowym właścicielom zaczęły powstawać grupy kibicowskie, które coraz głośniej dopytywały: komu sprzedaliście nasz klub?

Na to pytanie nikt nie znalazł odpowiedzi dopóki MSI nie zarządziło ewakuacji. Gwiazdy opuściły Sao Paulo za darmo – Joorabchian wywiózł je do Anglii, gdzie wpakował w kłopoty West Ham, który naiwnie myślał, że kupuje piłkarzy z Corinthians, a nie z podejrzanego funduszu. W końcu Irańczyka skazano za pranie brudnych pieniędzy, jednak karę udało mu się anulować. Timao po spustoszeniu dokonanym przez niego i jego ludzi nie dało się już uratować. W wyniku działań MSI ze sponsoringu drużyny wycofał się Samsung, co zrujnowało finanse klubu. Klub spadł do Serie B, co było ogromnym policzkiem dla jednej z największych marek w Ameryce Południowej, która teraz była pogrążona w długach.

Władza jest z nami, więc kto przeciwko nam?

Najgorsze, że był to dopiero początek kłopotów. Losy Corinthians potoczyły się jak w kawałku Dilated Peoples – Worst come to worst. Klub trafił w ręce Andresa Sancheza, człowieka nazywanego mafiozem w białych rękawiczkach. Timao błyskawicznie stanęło na nogi, bo Sanchez był przyjacielem prezydenta kraju, Luli. Schemat działania był prosty. Sanchez prosił o przysługę, prezydent otwierał drzwi do sponsorów i firm powiązanych z państwem, a te przelewały na konto klubu miliony. Szybko zaczęło to przypominać rządy MSI, bo zespół z Sao Paulo stać było na ściągnięcie Ronaldo czy Roberto Carlosa. Tym razem jednak wszyscy byli spokojni – przecież to Sanchez, nasz człowiek, on nas nie przekręci.

Jestem tylko zwykłym kibicem Corinthians. Miałem cztery lata, kiedy tata zapisał mnie do klubu.
Andres Sanchez

Nowy prezes błyszczał na salonach. Zdradził, że z „Il Fenomeno” dogadał się podczas wyjścia na fajkę na bankiecie, a umowę spisali na serwetce. Czaruś był z niego niesamowity, ale trzeba mu oddać jedno – potrafił robić biznesy i wykorzystywać swoje kontakty. Dzięki znajomości z Lulą powstał przecież stadion Timao, Arena Corinthians, nowoczesny obiekt, wybudowany przy okazji organizacji w Kraju Kawy mistrzostw świata. Oczywiście wszystko działo się w białych rękawiczkach. Ktoś zarzucał powiązania budowy tego obiektu z rządem? – Proszę sobie sprawdzić, nasz stadion miał najtańsze koszty produkcji w przeliczeniu na metr kwadratowy spośród wszystkich obiektów oddanych przed mundialem – odpierał zarzuty Sanchez. A że oficjalnie opuścił klub wraz z końcem kadencji Luli? Niezwykle pechowy zbieg okoliczności.

Dla piłkarskiego Corinthians nadeszły jednak złote czasy, więc Sanchez był w Sao Paolo stawiany na równi z Bogiem. Jak inaczej traktować kogoś, dzięki komu ukochany klub zdobył pierwszy w historii tytuł Copa Libertadores? Mistrzostwa wpadały do gabloty hurtowo, udało się też sięgnąć po drugie w dziejach Klubowe Mistrzostwo Świata. Sielanka trwałaby w nieskończoność, gdyby nie wielki korupcyjny skandal. Na wierzch wypłynęły w końcu fakty związane z budową nowego stadionu. Pod lupę wzięto chemicznego giganta, firmę Odebrecht, której zarządcy z widmem wieloletniej odsiadki zaczęli wsypywać swoich współpracowników. Okazało się, że Arena Corinthians była… prezentem dla Luli od potentata, którego ten w przeszłości uratował od kłopotów.

To, że ktoś w końcu dobierze się do tej sprawy, było oczywiste. Od początku było wiele znaków zapytania. Jakim cudem udało się przekonać Petrobas, żeby zgodził się na budowę na terenie bardzo ważnych dla tej firmy instalacji gazowych? Dlaczego zamiast doinwestować istniejący obiekt Sao Paulo FC, zdecydowano się na 10 razy droższą inwestycję? W jaki sposób przyznano gwarancje bankowe i jak właścicielem stadionu stał się klub, na który nie było go stać?

Rozpoczęto śledztwo, które miało sprawdzić czy podczas budowy stadionu nie doszło do naruszenia prawa. Vincente Candido, członek partii Luli, został oskarżony o przyjęcie łapówki, mającej go skłonić do znalezienia publicznych pieniędzy do sfinansowania tej inwestycji. Sanchezowi, który również poszedł w politykę, także się oberwało. Zarzucano mu przyjęcie blisko miliona dolarów łapówki. Klub poważnie odczuwał tę sprawę i znów mógł wpaść w poważne tarapaty, bo skarbiec okazał się pusty. Jakim cudem niedługo potem „gołodupcy” sięgnęli po kolejny mistrzowski tytuł? Magia Brazylii. Tylko w tak skorumpowanym kraju można płynnie przechodzić od upadku do sukcesu. To samo dotyczy Sancheza, który w swoim stylu umył ręce i w 2018 roku na białym koniu powrócił na fotel prezesa. Można? Można. Trzeba tylko znać cenę.

Od kołyski aż po grób

Nie byłoby jednak sukcesu Corinthians, nie byłoby powstań z martwych i laurów Sancheza, gdyby nie fakt, że za klubem stoi rzesza fanów. Timao być może długo czekali na sukcesy, ale od lat gromadzili ogromną bazę kibiców. Na pewno pomógł w tym Socrates, który był liderem ludu, na pewno pomógł też fakt, że Sao Paulo jest tak ogromne, że stanowi świetne miejsce dla dużego klubu piłkarskiego. A Corinthians, patrząc tylko na liczbę kibiców, są drugim co do wielkości zespołem w kraju. Ustępują tylko Flamengo, a ich marka zyskała globalne znaczenie. Fajne stroje, niebanalna historia, charakterystyczny herb z kotwicą i flagą Sao Paulo – to wszystko idealnie się sprzedaje. W Brazylii mówi się, że siedmiokrotni mistrzowie kraju są wspierani przez mafie, gangsterów, drobnych zbójów z faweli – generalnie cały przekrój typów spod ciemnej gwiazdy. Ale Corinthians mają też kibiców, których stać na zostawianie w kasie milionów.

Wielu prezydentów wygrywało wybory dzięki obietnicom budowy nowego stadionu. Jako kibic słyszałem te obietnice już 13 razy. Ja nic nie obiecałem, a mimo to nasi kibice wreszcie otrzymali stadion, z którego mogą być dumni.
Andres Sanchez

Sancheza można uznać za pierwszą osobę, która wycisnęła Timao niczym cytrynę. W 2007 roku klub w dniu meczowych zarabiał ponad 8 milionów w brazylijskiej walucie. Po czterech latach rządów nowego szeryfa, zysk wzrósł do 27 milionów. Akcje marketingowe – pomijając zatrudnienie Ronaldo – też robiły swoje, choćby stworzenie logo „Corinthians I will never leave you” i sprzedawanie koszulek z tym logotypem, które w czasach gry w drugiej lidze pozwoliły odżyć finansowo. Klub otworzył się na świat, otwierał sklepy w różnych jego zakątkach, a nawet sięgnął po Chińczyka Zizao, co miało rozsławić Brazylijczyków na rynku azjatyckim. Oprócz stadionu, który może się pochwalić większym telebimem niż słynny obiekt Dallas Texas, stworzono profesjonalną bazę treningową.

Forbes twierdzi, że Corinthians są najbardziej wartościowym klubem w Ameryce Południowej. W 2017 roku wycenili jego wartość na 576 milionów dolarów. W samej tylko Brazylii znajdziemy ponad 30 milionów zadeklarowanych kibiców Timao. Nic dziwnego, że do Sao Paulo niczym ćmy lgną ludzie, którzy chcą na tym skorzystać. Nic dziwnego, że Corinthians otworzyli cmentarz dla fanów, dzięki któremu ci będą mogli być blisko swojej ukochanej drużyny nawet po przejściu na drugą stroną. Oczywiście nie za darmo. Wszystko – jak to w Brazylii – ma swoją cenę.

SZYMON JANCZYK

Fot. Newspix

Najnowsze

Polecane

Grają o mistrzostwo w szkolnej hali. ”Słyszę to od 10 lat. To musi się zmienić”

Jakub Radomski
2
Grają o mistrzostwo w szkolnej hali. ”Słyszę to od 10 lat. To musi się zmienić”

Komentarze

0 komentarzy

Loading...