Reklama

Lechia nie poszła za ciosem i sama dostała w zęby

redakcja

Autor:redakcja

12 sierpnia 2019, 20:55 • 4 min czytania 0 komentarzy

Upraszczając po chamsku przebieg dzisiejszego spotkania, można napisać tak – do przerwy lepsza była Lechia, po przerwie Jagiellonia, zatem remis w poniedziałkowym hicie kolejki jest rezultatem zasłużonym. I w sumie coś w tym jest, ale więcej z gry na przestrzeni całego spotkania miała jednak Jagiellonia. Białostoczanie mogą być oczywiście zadowoleni, że ostatecznie wywożą z Gdańska chociaż punkt, ale w drugiej połowie mieli sporo okazji do tego, by zabrać ze stadionu Lechii pełną pulę i w szampańskich nastrojach wrócić do domu.

Lechia nie poszła za ciosem i sama dostała w zęby

Jagiellonia w drugiej fazie meczu stworzyła sobie naprawdę sporo dogodnych sytuacji, a Lechia po prostu zgasła. Choć – jak na ironię – jedyny gol gości wpadł akurat po kompletnie przypadkowej kopaninie, wprost skrojonej pod produkcję serduszek dla profilu „Out of context Ekstraklasa”.

Już pierwsza połowa… No, może nie zachwyciła, ale na pewno żaden z widzów na stadionie i przed telewizorami nie mógł czuć rozczarowania widowiskiem. Lechia i Jagiellonia przystąpiły do spotkania bez przesadnego kunktatorstwa. Jasne, nie było tu ofensywy na hurra – Piotr Stokowiec i Ireneusz Mamrot to nie są trenerzy, którzy zwykli decydować się na frontalny atak od pierwszych minut. Lecz i tak było na co popatrzeć. Od pierwszego gwizdka nacierała przede wszystkim Lechia, jednak brakowało jej konkretów w okolicy pola karnego przeciwnika. Do pewnego momentu ataki gdańszczan wyglądały ciekawie, aż w końcu trzeba było posłać dobre dośrodkowanie, prostopadłą piłkę, lub po prostu porządnie uderzyć – wtedy podopieczni Stokowca gubili rezon. Podobnie zresztą było w przypadku przyjezdnych, którzy starali się rywalom odgryzać.

Jednak koniec końców to właśnie biało-zieloni wyszli na prowadzenie. Dośrodkowanie Filipa Mladenovicia – podrasowane potężnym rykoszetem – opadło wprost w pole bramkowe, na głowę Artura Sobiecha, który w bezpośrednim pojedynku totalnie zdominował fizycznie Zorana Arsenicia. Piłka była na tyle niewygodna, że Damian Węglarz nie miał szans na skuteczną interwencję – ani po strzale napastnika Lechii, ani jeszcze wcześniej, gdy futbolówka dopiero opadała na głowę snajpera. Tutaj robotę musiał zrobić obrońca, ale po prostu przegrał pozycję.

Reklama

Niedługo potem Lechia miała zresztą kolejnego gola – Sobiech ze stoickim spokojem położył bramkarza i wpakował piłkę do pustej bramki, ale był na spalonym.

No i co mogła zrobić drużyna Piotra Stokowca, mając przed sobą zamroczonego przeciwnika? Jasne, że nie poszukała szybkiego nokautu, tylko schowała się za podwójną gardą i postanowiła wygrać walkę – kontynuując terminologię pięściarską – na punkty, zamiast przez KO. Ekipa z Białegostoku wykorzystała zachowawczą postawę przeciwników, żeby otrząsnąć się po nokdaunie i samemu przejść do ofensywy. Końcową fazę pierwszej połowy zdominowali już goście, a swoją przewagę spuentowali nawet przepiękną bramką Tomasa Prikryla, który bez litości wykorzystał katastrofalny wykop piłki w wykonaniu Jarosława Kubickiego i załadował futbolówkę do siatki w wielkim stylu. Niestety dla białostoczan – po długiej konsultacji z VAR-em, sędzia Mariusz Złotek anulował gola.

Czy słusznie? Naprawdę trudno powiedzieć. Jedno jest pewne – Dusan Kuciak nie miał żadnych szans na skuteczną interwencję przy tak soczystym uderzeniu. Ale z drugiej strony – rzeczywiście, Ivan Runje był w tym momencie na spalonym i można to zgodnie z literą przepisów podciągnąć pod wpływ na interwencję bramkarza. Trudna, niejednoznaczna sytuacja. Kibice Jagiellonii przeżyli zresztą za jednym zamachem podwójne rozczarowanie, bo mogli jeszcze żyć przez chwilę nadzieją, że sędzia Złotek, toczący się jak wóz z węglem w stronę stanowiska VAR, jednak tam nie dotruchta i gol siłą rzeczy zostanie uznany.

Kontrowersji sędziowskich było zresztą więcej – ręka Nalepy, podepchnięty w polu karnym Gajos. Wydaje się jednak, że ze wszystkich trudnych sytuacji arbiter koniec końców wyszedł obronną ręką.

Nieuznany gol nie podciął jednak skrzydeł gościom. Jako się rzekło, w drugiej połowie Jagiellonia zdominowała Lechią. Co prawda gospodarze gola strzelili sobie w zasadzie sami – najpierw Flavio Paixao wsadził na konia Filipa Mladenovicia swoim nieprecyzyjnym podaniem, potem Serb nieodpowiedzialnie nabił rywala, aż wreszcie piłka spadła na nogę Ognjena Mudrińskiego, który wpakował ją do siatki, ku wściekłości świetnie dziś dysponowanych Nalepy i Augustyna. Jednak bramka należała się przyjezdnym jak psu buda – dominowali, kreowali zamieszanie pod bramką Kuciaka, a Lechia praktycznie nie odpowiadała żadnymi groźnymi kontratakami. Dała się zepchnąć i liczyła po prostu na przetrwanie. No i się przeliczyła.

Reklama

Z jednej strony trzeba zganić Lechię za zbyt zachowawczą grę po wyjściu na prowadzenie. Z drugiej – według Jose Mourinho są takie mecze, gdy dobrze zorganizowana drużyna – w tym przypadku chodziło o jego Chelsea – może się bronić nie przez 90, ale przez 900 minut, a i tak wiadomo, że naciskający przeciwnik niczego nie strzeli. Dzisiaj też trochę tak było – Jaga niby cisnęła, fajnie, ale Nalepa z Augustynem większość tych ataków gasili z łatwością. Jagiellonia oddała 14 strzałów, tylko 2 celne. O utracie punktów zadecydowała nonszalancja Paixao i chaotyczne zachowanie Mladenovicia, a zatem akurat tych zawodników, od których należy wymagać wynikającej z doświadczenia ostrożności.

Nie mogą dziwić pomeczowe słowa Piotra Stokowca, który w programie „Ekstraklasa po godzinach” powiedział: – Z jednej strony nie przegraliśmy, ale druga połowa pokazała, że trochę marazmu się do naszej drużyny wkradło.

screencapture-207-154-235-120-mecz-216-2019-08-12-20_52_23

fot. 400mm.pl

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...