Reklama

Ireneusz Mamrot czyni pocałunek śmierci przyjemnym

Norbert Skorzewski

Autor:Norbert Skorzewski

19 sierpnia 2018, 21:00 • 3 min czytania 36 komentarzy

Ireneusz Mamrot udźwignął ciężar oczekiwań, który pozostawił po sobie Michał Probierz. Potwierdził to w minionym sezonie, w którym powtórzył jego osiągnięcie, sięgając z „Jagą” po wicemistrzostwo. Drugi rok w Białymstoku ma być dla niego czasem ostatecznej weryfikacji i odpowiedzią, czy będzie w stanie utrzymać drużynę na wysokim poziomie. Na razie radzi sobie chyba nawet lepiej niż oczekiwano, co więcej nawet nie myśli wspominać o pocałunku śmierci, który w Białymstoku znają aż za dobrze.

Ireneusz Mamrot czyni pocałunek śmierci przyjemnym

– Dla polskich klubów europejskie puchary to pocałunek śmierci – zwykł mawiać Michał Probierz. Zdanie weszło do piłkarskiej klasyki, najlepiej znają je rzecz jasna na Podlasiu. Wydaje się jednak, że prędzej czy później zapomną o tego typu słowach, bo – przynajmniej na razie – trener białostoczan nic sobie z tego wątpliwej przyjemności pocałunku nie robi. Żyje, jakby go nie było. Najpierw radził sobie z nim, łącząc dobrą grę w lidze z całkiem udanymi występami w europejskich pucharach, a teraz, już po pożegnaniu z Europą, dalej punktuje. Jego drużyna dzisiaj nie przekonywała, w drugiej połowie prezentowała się wyjątkowo niemrawo, ale koniec końców sięgnęła po czwarte ligowe zwycięstwo z rzędu.

A problemów miała co niemiara. Przede wszystkim nawarstwiły się kontuzje. Jeszcze w pierwszej połowie boisko musieli opuścić Machaj i Runje, a na domiar złego tuż przed przerwą poobijał się Romanczuk. Klemenz też zaczął utykać, konkretnie w drugiej połowie, kiedy Mamrot wykorzystał już wszystkie zmiany. Generalnie te kłopoty sprawiły, że „Jaga” – w pierwszej połowie naprawdę konkretna, momentami grająca ładnie dla oka – po zmianie stron kompletnie siadła. Wcześniej jednak zdążyła wypracować sobie przewagę, w czym spora zasługa Wójcickiego. Ten na prawej stronie wyprzedził Valencię, łatwo minął Kirkesovsa i dośrodkował wprost do Savkovicia, który przywitał się z polskimi boiskami trafieniem. Szkoda tylko, że później jego obecność ograniczała się jedynie do biegania i jednej wrzutki do Pospisila. Ale co zrobił, to jego. Dzięki niemu Jagiellonia prowadziła do przerwy i tak naprawdę kontrolowała mecz, bo Piast stał się bezradny. Przynajmniej na jakiś czas. Znamienne, że najlepszą okazją trzeba ochrzcić strzał Valencii z 25.-30. metra, z którym – z małymi problemami – poradził sobie Kelemen.

Kelemen, który w drugiej połowie rzucił gliwiczanom koło ratunkowe. Po kim jak po kim, ale nie spodziewalibyśmy się, że Słowak w duszy identyfikuje się z duńskim królem przedpola i okolic – Thomasem Dahne. Tymczasem źle nastawił GPS-a i minął się z dośrodkowaniem Badii, co skrzętnie wykorzystał Dziczek. Remis.

Remis, na który Piast pracował od początku drugiej połowy. Remis, który dał mu jeszcze więcej wiatru w żagle. Oto bowiem gliwiczanom uruchomiły się motorki w tyłkach. Nagle dobrą okazję miał Papadopulos, jeszcze lepszą Valencia. Problemem przyjezdnych była jednak skuteczność, albo bardziej – dostawienie nogi, dochodzenie do strzałów, bo tego brakowało. No, może raz się udało, kiedy uderzał Dziczek, a piłkę z linii brakowej wybił Klemenz. Generalnie jednak Kelemen nawet nie miał jak zrehabilitować się za swojego babola. Valencia robił dużo wiatru, lecz w ostatecznym rozrachunku nie przynosiło to pożytku.

Reklama

I oczywiście zemściło się w samej końcówce. Romanczuk zgrał piłkę do Novikovasa, a grający dziś naprawdę dobrze Litwin mocnym strzałem zapewnił swojej drużynie kolejne trzy punkty. Jakkolwiek spojrzeć, jeżeli pocałunek śmierci faktycznie istnieje, to i tak nie zmienia faktu, że białostoczanie nie są zbyt całuśni.

[event_results 516306]

Fot. FotoPyk

Najnowsze

Ekstraklasa

Komentarze

36 komentarzy

Loading...