Reklama

Park rozrywki czy McDonalds? Na Everest w klapkach…

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

16 czerwca 2018, 20:35 • 9 min czytania 3 komentarze

W górach wysokich okres od kwietnia do końca maja to złoty czas dla branży turystycznej. Coraz wyżej próbują iść nie tylko doświadczeni alpiniści, ale także kompletni amatorzy, których na szczyt często trzeba wprowadzić niemal za rękę. Według różnych szacunków co roku pod Mount Everest (8848 m npm) wybiera się nawet 80 tysięcy osób, ale górę zdobywa tylko nieco ponad 600 szczęśliwców. Zdecydowana większość tworzy tylko sztuczny tłum i koniec końców wraca do domu z pustymi rękami. Zostawia po sobie innego rodzaju ślad – rosnącą górę śmieci.

Park rozrywki czy McDonalds? Na Everest w klapkach…

Nawet jeśli ktoś nie śledzi szczególnie uważnie ostatnich wydarzeń, to raczej nie mógł nie usłyszeć o kolejnych pożarach na wysypiskach śmieci. To całkiem sprytny pomysł na biznes – ktoś godzi się przyjąć tony śmieci z zagranicy, a potem zamiast utylizować po prostu je podpala i bierze kasę z ubezpieczenia. Potem oczywiście za kolejne grube pieniądze zgarnia kolejne tony i cyrk kręci się rok do roku. Jak to się ma do gór wysokich? Okazuje się, że problem z syfem i „Januszami biznesu” jest coraz powszechniejszy także w Himalajach.

Jeszcze kilkanaście lat temu zdobycie Everestu było traktowane jako niezwykle podniosłe wydarzenie. Koszt takiej zabawy dla zwykłego śmiertelnika wynosił często nawet 100 tysięcy dolarów, a wysoko pchali się ludzie, którzy o wspinaniu musieli mieć jakieś pojęcie. Najwyższa góra świata nie jest może najtrudniejszym do zdobycia szczytem pod względem technicznym, ale wejście tam to jednak pewne wyzwanie. Lekkomyślnych łowców przygód mogły odstraszać spektakularne wypadki, które zdarzały się nawet w cieplejszych miesiącach.

Taki scenariusz miał miejsce w maju 1996 roku. Wtedy pod wierzchołkiem podczas krótkiego okna pogodowego spotkali się uczestnicy trzech wypraw – w sumie 33 osoby. Jak na dzisiejsze standardy – w sumie nie aż tak dużo. Niby ustalono kolejność wchodzenia, ale gdy przyszło co do czego to sprawy się skomplikowały. Ostatecznie tylko 6 osób zdołało osiągnąć cel przed wyznaczoną z dużym zapasem bezpieczną godziną.Potem przyszło zapowiadane załamanie pogody, które mimo wszystko zaskoczyło zdecydowaną większość uczestników wspinaczki. Życiem tę wyprawę przypłacili Scott Fisher i Rob Hall – doświadczeni himalaiści, którzy byli organizatorami dwóch komercyjnych wypraw i szefami poważnych firm. Oprócz nich zmarło jeszcze 6 osób – w tym 47-letnia YasukoNamba, która chciała zostać najstarszą zdobywczynią Everestu w historii.

Reklama

Korki i kolejki…

To właśnie po tej wyprawie rozgorzała pierwsza poważna dyskusja o skutkach komercjalizacji wysokogórskiej wspinaczki i etycesamych przewodników. Zarzuty ciężkiego kalibru wytoczył pisarz Jon Krakauer – jeden z sześciu szczęśliwców, którym udało się zdobyć szczyt i bezpiecznie wrócić. Zarzucił on Anatolijowi Bukriejewowi – prawej ręce Fishera – że atakował Everest bez dodatkowego tlenu, co „nie było w interesie klientów jego firmy”. Wybitny himalaista odpowiedział w swojej książce. Broniły go fakty – żaden z uczestników komercyjnej wyprawy organizowanej przez jego firmę nie zginął, a heroiczna postawa samego Bukriejewa przyczyniła się do uratowania przynajmniej kilku osób. Tylko czy z dodatkowym tlenem nie mógłby przypadkiem pomóc większej liczbie poszkodowanych? Ciekawie rozwijającą się dyskusję o moralności i biznesie w górach przerwała tragiczna śmierć Kazacha na Annapurnie w grudniu 1997 roku.

Temat powrócił w 2012 roku, kiedy to zainteresowanie wejściem na Everest znów przekroczyło zdroworozsądkowe granice. Pewnego majowego dnia szczytowy atak przypuściła bezprecedensowa grupa 234 osób. Efekty łatwo sobie wyobrazić – na najwyższej górze świata zaczęły się tworzyć zwyczajne korki. „Czułem się jak w parku rozrywki” – opowiadał potem himalaista Simone Moro, który akurat rekreacyjnie chciał przejść część trasy. Robił to w starym stylu – bez tlenu, ale w obliczu takich tłumów szybko zrezygnował.

W tym samym 2012 roku pod wierzchołkiem zginęło łącznie 11 osób – najwięcej od tragicznego 1996 roku. Wyjątkowo nietypową ofiarą była Shriya Shah-Klorfine – 33-latka urodzona w Nepalu, która wróciła spełnić swoje największe marzenie. W Kanadzie zastawiła dom, bo nie udało jej się odłożyć całej wymaganej kwoty. Zatrudniła miejscowych, którzy jak się potem okazało nigdy nie doprowadzili nikogo do celu. Ba, ona sama także nie miała żadnego wysokogórskiego doświadczenia. 19 maja 2012 roku oprócz niej pod szczytem na zawsze zostały jeszcze trzy inne osoby, choć tym razem nie było żadnego załamania pogody – po prostu wszyscy zdecydowali się na atak zbyt późno i nie mieli odpowiednich umiejętności.

https://twitter.com/jimfingerz/status/329235176590811136

O skali szaleństwa najlepiej świadczą liczby. Według „National Geographic” w 1990 roku tylko 18 procent wypraw planujących atak szczytowy kończyło się sukcesem. W 2012 roku ten wskaźnik wynosił już 56 procent. W tym samym okresie bardzo wymowne zdjęcie zrobił Ralf Dujmovits– udało mu się uchwycić w kadrze wyjątkowy „korek” – ponad 100 osób (!) stojących cierpliwie w kolejce. Doświadczony niemiecki himalaista był jednym z tych, którzy apelowali do władz Nepalu o ograniczenie procederu. Wśród postulatów pojawił się niegłupi pomysł, by górę mogły atakować tylko osoby, które już wcześniej zdobyły jakiś ośmiotysięcznik lub nieco niższy wierzchołek.

Reklama

„Z czasem zdałem sobie sprawę, że to bez sensu. Nic się nie zmieni. Rząd Nepalu zarabia na Evereście. Tak jak Saudyjczycy sprzedają ropę, tak oni próbują ludziom sprzedać tę górę. Najważniejsze, by zrozumieli to w końcu sami wspinacze” – stwierdził Dujmovits. Obecnie za zdobycie pozwolenie wejścia na Dach Świata płaci się od 10 tysięcy do 100 tysięcy dolarów – wszystko zależy od firmy i gwarantowanego przez nią zakresu wsparcia. Zasada jest prosta – im większy chcesz mieć komfort, tym więcej płacisz.

Komercjalizacja wspinaczki wysokogórskiej jest faktem – dziś na Everest wchodzą różnej maści świry i nawet dzieci. Najmłodszy zdobywca miał 13 lat, najstarszy ponad 80. Ostatnio po raz kolejny okazało się, że ten masyw można zdobyć nawet bez nóg. Tej wyjątkowej sztuki dokonał 69-letni Chińczyk Xia Boyu, który pierwszy raz spróbował ataku w 1975 roku. Wtedy miał jeszcze obie nogi, ale stracił je na skutek odmrożeń, których nabawił się podczas tej wyprawie. Wcale go to nie zniechęciło – wręcz przeciwnie! W 2018 roku spróbował po raz piąty i wreszcie mu się udało – 43 lata po pierwszej próbie!

McDonaldyzacja Everestu

Boyu nie był wcale pierwszą osobą po amputacji kończyn, która weszła na Everest – wcześniej dokonał tego Mark Inglis. Wejście Chińczyka było jednak wyjątkowe nie tylko za sprawą jego osobistych zmagań z górą – kilka miesięcy wcześniej nepalskie władze wprowadziły pewne ograniczenia, które mogą wydawać się trochę absurdalne. Atakowania szczytu oficjalnie zabroniono… niewidomym i osobom po amputacjach. W marcu przepis uchylił jednak nepalski Sąd Najwyższy. Uznano, że w takich sytuacjach nikogo nie można dyskryminować. Łatwo sobie wyobrazić co to oznacza w praktyce – Everest nadal będzie dostępny dla każdego, kto tylko może sobie pozwolić na taki wydatek.

Graham Hoyland – doświadczony wspinacz i autor książek o górach wysokich – nadał temu zjawisku nazwę. Według niego wejście na najwyższy masyw świata nie jest dziś już tym samym mistycznym przeżyciem co kiedyś. „Atak przypuszczają osoby, które nie potrafią nawet korzystać z lin i raków! Prędzej czy później skończy się to jakąś tragedią. Doświadczenie wchodzenia na Everest można dziś porównać z wizytą w McDonalds– każdy może sobie na to pozwolić” – twierdzi.

Adam Bielecki – pierwszy zimowy zdobywca dwóch ośmiotysięczników: „Są też możliwości, by być tam samemu. Wystarczy wybrać się na Mount Everest w zimie. Można też jechać na ścianę Khangshung, gdzie były tylko 3 czy 4 próby wejścia na szczyt. Jednych kręci lekka wspinaczka alpejska, a innych dotarcie na szczyt z tlenem i asystentami, którzy rozbiją za niego namiot i zaniosą na górę plecak. Wierzę, że w górach jest miejsce dla wszystkich i każdy ma prawo przeżywać je na swój sposób” – stwierdził uczestnik niedawnej zimowej wyprawy na K2 w rozmowie z „Dziennikiem”.

Nawet jeśli cytowany wcześniej Hoyland faktycznie nieco przesadza, to pewne podobieństwa widać na pierwszy rzut oka. Życie pod szczytem z roku na rok coraz bardziej rozkwita. W 2017 roku w bazie pod Everestem (5380 m npm) wystąpił jeden z najbardziej znanych brytyjskich DJ-ów – Paul Oakenfold. Nie chodziło o sport ani o ekologię – chciał po prostu zorganizować imprezę najwyżej jak tylko można. Trzeba przyznać, że to ciekawy pomysł – zwłaszcza, że Everest jest przecież swego rodzaju cmentarzem. W różnych miejscach masywu spoczywa ponad 200 ciał, ale jak widać nie dla wszystkich stanowi to przeszkodę.

https://twitter.com/xavierkatana/status/811300565712011264

Najwyższa góra świata przyciąga też największych świrów świata. W 2007 roku odporny na mróz śmiałek z Holandii zaatakował w stylu znanym z tatrzańskich szlaków – w klapkach i samych szortach. Doszedł do wysokości 7400 metrów, ale musiał zrezygnować z powodu kontuzji stopy. Rok wcześniej Everest zdobył pewien Nepalczyk, który przez 3 minuty stał na Dachu Świata stał kompletnie nagi, bo chciał pobić rekord Guinnessa. Szczyt był miejscem, gdzie ludzie brali ślub, a pasjonaci golfa wystrzeliwali stamtąd piłki.

W McDonalds wszyscy – gdy już zjedzą i popiją – czasem zostawiają za sobą tacę pełną śmieci. W górach wysokich jest niestety podobnie. Skala problemu rośnie z roku na roku, choć pojawiają się pomysły, by z tym walczyć. W 2012 roku z ośmiu ton śmieci przywiezionych ze stoków stworzono instalację artystyczną, która miała uwrażliwić wszystkich na to zjawisko. Dwa lata później władze Nepalu zobowiązały każdego wracającego z wyprawy na Everest do powrotu z przynajmniej ośmioma kilogramami śmieci. W praktyce łatwo było ten zapis obejść, ale nie trzeba było się nawet specjalnie wysilać – gdy ktoś wracał bez dodatkowego bagażu, to dostawał symboliczną grzywnę, którą można było wliczyć w cenę podróży.

Do akcji znów musieli się zabrać tubylcy. W ostatnich tygodniach Szerpowie zebrali ponad 90 ton odpadów, a kolejne 9 ton zgarnęła 30-osobowa grupa z Chin. Tak naprawdę nie mają wyjścia, bo spora część miejscowej ludności pije wodę z górskich strumieni, która coraz częściej za sprawą śmieci i odchodówjest zanieczyszczona. Na wysokości obozu II (6600 m npm) problemem są wszechobecne ekskrementy– i to do tego stopnia, że czasami nie ma gdzie rozbić namiotu. Niektóre ujęcia wręcz porażają – gdyby nie widoki w tle to można by odnieść wrażenie, że fotografia przedstawia wysypisko śmieci gdzieś pod Radomiem.

Władze Nepalu stale unowocześniają szlak – obecnie po drodze można znaleźć 16 punktów składowania odpadów, 46 koszy na śmieci i 3 toalety. Miejscowa ludność naprawdę żyje z gór. Szerpowie – którzy pełnią rolę tragarzy i przewodników – rocznie za wykonywanie czarnej roboty mogą zarobić około 5 tysięcy dolarów. Mało? To i tak prawie 10 razy tyle ile wynoszą przeciętne zarobki w Nepalu! Rekordzista – Kami Rita Sherpa – był na szczycie 22 razy.

W 2014 roku w lawinie zginęło 16 Szerpów, a niskie odszkodowania doprowadziły pozostałych do strajku. W sumie górę zdobyło wtedy zaledwie 106 osób. Rok później potężne trzęsienie ziemi sprawiło, że na szczyt nie wszedł nikt – taka sytuacja miała miejsce pierwszy raz od 41 lat. W kolejnych latach wszystko wróciło do normy – widok z Dachu Świata mogło podziwiać znów ponad 600 osób rocznie. Wszystko wskazuje na to, że impreza pod Everestem będzie trwaćnadal – oczywiście dopóki znowu nie zbuntuje się natura lub miejscowa ludność.

KACPER BARTOSIAK

Fot. NewsPix

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

3 komentarze

Loading...