To jedna z najdziwniejszych decyzji w historii polskiej piłki, a na pewno najdziwniejsza w historii Legii Warszawa. W zasadzie rzeczywistość przerosła wyobraźnie autorów przeróżnych serii football-fiction.
Przez kilka miesięcy prezes Dariusz Mioduski opowiadał o długofalowej wizji, racjonalnym zarządzaniu, odejściu od podejmowania decyzji spontanicznie i bez gruntownej analizy, jak to bywało za poprzedników. Później – przez ostatnie kilka tygodni – opowiadał o pełnym poparciu, jakim cieszy się zarówno Jacek Magiera, jak i Michał Żewłakow, o tym, że trzeba dać szkoleniowcowi nowy kontrakt i że zwolnienie nie wchodzi w grę, bo to projekt na lata.
A potem było tak:
– W sobotę Legia przegrała ze Śląskiem Wrocław.
– Na skutek tej porażki – sam prezes tak twierdzi, więc mu wierzę – coś w nim pękło i w niedzielę postanowił wyrzucić trenera, dyrektora sportowego, skauta, trenera od przygotowania fizycznego oraz asystenta.
– W środę zaprezentowano już nowego trenera, który wcześniej nigdy nie był trenerem oraz jego kilku kolegów.
Staram się to jakoś ogarnąć.
Czy Jacka Magierę można było zwolnić? No jasne, że tak. Czy można było zwolnić Michała Żewłakowa? No jasne, że tak. Ale czy permanentnie opowiadać o wizji i rozwadze, by na skutek meczu we Wrocławiu („coś we mnie pękło”) zwolnić tyle osób, co oznacza zmiany w pierwszej drużynie, skautingu oraz akademii i przejście na system zagraniczny? Czy to jest wszystko spójne? Rozumiem, że w dzisiejszych czasach słowa „trener ma moje pełne zaufania” oznaczają mniej więcej tyle, co „idę na jedno piwo”, ale Dariusz Mioduski udziela wywiadów komu chce i kiedy chce, robi to na swoich warunkach i mówi dokładnie to, co akurat chce powiedzieć. Nie był chwytany za słówka, ciągnięty za język, przyłapywany przez natrętnych reporterów w korytarzu.
Melduje się więc na Łazienkowskiej nowy trener, dla którego będzie to pierwsza tego rodzaju praca w życiu. OK, Jacek Magiera nie był doświadczonym szkoleniowcem, ale jakimś cudem udało się znaleźć kogoś, kto o pracy z seniorami wie jeszcze mniej. Trenerem został ktoś, kto nie jest trenerem, nie zna polskiego rynku i polskich realiów.
To jest tak głupie, że albo jest głupie, albo genialne.
Spodziewałem się, że po decyzji o zwolnieniu Magiery zacznie się analizowanie rynku. Który trener jest wolny i za ile, który ma doświadczenie z pracy pod presją, a który wyciągał drużyny z tarapatów. Który radził już sobie w innych krajach, a który zdobywał mistrzostwa. Czy potrzebny jest jakiś nowy Czerczesow, czy może jakiś nowy Berg? Spodziewałem się, że ta zmiana zostanie dokładnie zaplanowana, odbędzie się podczas przerwy na mecze reprezentacji, a nie w środku tygodnia.
A tu szast-prast i Romeo z gitarą stanął pod balkonem. Romeo – muszę to podkreślić raz jeszcze – który nigdy nie był trenerem.
Czy to się może udać? Oczywiście, że… może. W polskiej lidze meldował się już trener z Malediwów i szło mu jako-tako (raz dobrze, raz źle, zależy jak wiatr zawiał), albo szkoleniowiec z trzeciej czy czwartej ligi hiszpańskiej, który daje radę. Przyjeżdżali tu piłkarze znikąd, by sobie radzić, zawodzili zawodnicy o określonej renomie, generalnie nie ma żadnej logiki, na której można się oprzeć. Patrząc pod tym względem – tak, to może się udać. Ale patrząc pod tym względem udać mogłoby się nawet powierzenie funkcji trenera Ryszardowi Petru. Może się uda, może nie.
Czy mam dobre przeczucia? No nie ukrywam, że nie. I to z wielu powodów. Na przykład zastanowiłbym się sześć razy, czy będąc prezesem, który rzadko bywa w klubie i ponad połowę roku przebywa poza Polską, chciałbym oddać tak wielką władzę grupie – zdaje się, że docelowo pięciu – Chorwatów, przez lata zbierających szlify u – hmm, kontrowersyjnego? – Zdravko Mamicia. Bo jak podajesz rękę Mamiciowi, to później liczysz, czy masz wszystkie palce. Ale przede wszystkim trudno mieć dobre przeczucia, gdy pracę trenera powierza się komuś, kto dopiero ma okazję, by się w tym zawodzie sprawdzić. Legia do tej pory nie wydawała mi się klubem, do którego przyjeżdżają obcokrajowcy, by rozpocząć przygodę szkoleniową.
Chaos bywa twórczy. Z chaosu mogą narodzić się ciekawe idee. Ale nie jestem pewien, czy na Łazienkowskiej obserwujemy chaos twórczy, czy po prostu – za przeproszeniem – totalny pierdolnik.
KRZYSZTOF STANOWSKI