Jeszcze nie zdążyła wyjść z wózka, a już była obecna na stadionie żużlowym i oswajała się z rykiem silnika i specyficznym zapachem toru. Piłkę nożną tylko podglądała, z czasem przesiąknęła ją jednak od stóp do głów i dziś przepytuje regularnie ligowców przy meczach Ekstraklasy. Choć pracuje przed kamerą, prywatnie… robi wszystko, by tylko nie być na świeczniku. Co żużlowcy mają wspólnego z Górnikiem Łęczna? Czy rozmówki w przerwie mają w ogóle sens? Czy kobieta-reporter może sobie pozwolić na więcej i dlaczego wysyłana jest głównie do smutnych rozmów? Zapraszam na wywiad z najlepszą polską reporterką sportową, Darią Kabałą-Malarz.
Odnalazłabyś się w tłumaczeniu aktów notarialnych i umów na sprzedaż pięciu hektarów działki?
Pewnie bym się odnalazła, ale nie dałoby mi to tyle radości, co praca, którą wykonuję. Potrzebuję, by coś się działo, potrzebuję ludzi, z którymi pracuję, potrzebuję – mówiąc wprost – żywej roboty, a nie biurka i sterty książek. W CANAL+ zaczęłam pracować na drugim roku studiów i już wtedy wiedziałam, że będę szła w tym kierunku, studia szybko przestały mnie kręcić. W zasadzie to właśnie one zmotywowały mnie do podjęcia tej pracy. Lingwistyka stosowana to bardziej szkółka, w której musisz uczyć się z dnia na dzień. To nie jest tak, że jak masz zajęcia X we wtorek, to masz tydzień, by się przygotować do kolejnych zajęć X. Było to dla mnie męczące sportowo. Przez ilość pracy na uczelni kompletnie nie miałam czasu na to, by się wybrać na stadion pokibicować ukochanej Polonii Bydgoszcz. To mnie tak denerwowało i odbierało energię, że postanowiłam sobie, że znajdę zajęcie, w którym będę mieć kontakt ze sportem, może nawet od kuchni.
W wieku piętnastu lat zapytana o to kim będziesz w przyszłości nie odpowiedziałabyś, że dziennikarką.
Nie, nie byłam określona. Była to branża, która zawsze bardzo mnie kręciła. Gdy jako dziecko zostawałam sama w domu udawałam, że jestem korespondentem Wiadomości. Gdy po liceum zastanawiałam się nad tym, co dalej, wyjątkowo zdroworozsądkowo zadecydowałam, że dziennikarstwo mogę uprawiać w każdej chwili, a gdy będę chciała robić coś związanego z językami, muszę mieć papier. Z rozsądku wybrałam lingwistykę, a życie powiedziało mi “a właśnie, że nie, jednak mikrofon, telewizor, kamera”. I bardzo dobrze, że tak się stało.
Czym przekonałaś do siebie w Canal+?
To były jeszcze czasy, gdy wysyłało się list motywacyjny, życiorys, o ile ktoś na drugim roku studiów może mieć jakiś życiorys. Trafiły one na biurko Jacka Okieńczyca, który dopiero co przejął stery w sporcie w CANAL+. Wydało mu się to ciekawe, że chce przyjść dziewczyna, która interesuje się żużlem i mówi w języku obcym, więc może pomóc przy magazynie. Wtedy CANAL+ robił takie godzinne magazyny żużlowe, które trzeba było tłumaczyć z angielskiego. Im pasowało coś nowego, ja mogłam obserwować telewizję bez presji, bo pracowałam sobie w stercie taśm. Po chwili dostałam możliwość popracowania głosem, wszystko traktowałam jako jedną wielką przygodę. Ktoś wpadł w końcu na pomysł: a czemu by z niej nie zrobić reporterki?
Zobaczymy, co się stanie.
Wszystko zrodziło się z ciekawości szefów. A że się polubiliśmy z kamerą – tak już zostało.
Jak wyglądał okres przejściowy w telewizji? Trochę czasu trzeba było w niej spędzić zanim się stanęło przed kamerą.
To jak z każdą inną pracą – gdy robisz coś, o czym nie masz pojęcia, każdy dzień jest odkrywaniem. Wtedy nie było jeszcze u nas szczegółowego systemu szkolenia ludzi, schematu wprowadzania ich. Po prostu rzucało się na głęboką wodę. Bardzo szybko zaczęłam pracować w reporterce żużlowej, ale zupełnie nie było planu, bym robiła reporterkę piłkarską. Trafiłam tam niespodziewanie. Gdy w niedzielę byłam w Norwegii na żużlu dostałam informację, że jadę na mecz w piątek. Nie miałam żadnego przyuczenia. W dodatku był to całkiem ważny mecz piłkarski, więc doszła dodatkowa presja. Co, miałam wrócić z Norwegii, spojrzeć w grafik i powiedzieć, że tego nie zrobię? No nie. Potraktowałam to jako wyzwanie. Było to pewnie mniej poukładane, niż się wszystkim wydaje. Jedyne próby kamerowe miałam przed pierwszym wyjazdem na żużel. Śp. Robert Rymanowicz, który obok Jacka wprowadzał mnie w świat redakcji, udawał Nickiego Pedersena. Nagraliśmy jedną próbę kamerową pod budynkiem redakcji i tyle. Potem pojechałam od razu w teren.
Pamiętasz swoją pierwszą transmisję?
Oglądałam ją kiedyś po paru latach. Po tym seansie musiałam odpocząć od siebie. Zawsze to jest straszne, gdy oglądasz swoje pierwsze wystąpienia. Pamiętam jak zadzwonił do mnie Jacek Okieńczyc po tej pierwszej transmisji i powiedział:
– Wszystko jest dobrze, ale dlaczego ty się nie uśmiechasz? To przecież nie jesteś ty. Na co dzień cały czas się chichrasz!
A ja nie miałam wtedy pojęcia, co to uśmiech. Byłam tak spięta, jakbym grała najważniejszy mecz w swoim życiu. Stres, olbrzymi to stres. Choćbyś próbował się jak najwięcej, gdy stajesz i po raz pierwszy słyszysz odliczanie do wejścia live – i zdajesz sobie sprawę, że nie ma opcji, by w razie błędu się poprawić – to ogromna porcja nerwów. Ale to nakręca. Chcesz jeszcze raz, jeszcze raz, jeszcze.
Chcesz powiedzieć, że live ma w sobie coś z hazardu?
Nie wiem, to podwyższony poziom adrenaliny. Coś, co sprawia, że wchodzimy na inne obroty, na poziom, na który normalnie w życiu nie wchodzimy nigdy. Mózg pracuje o wiele szybciej niż zazwyczaj. Człowiek lubi skrajne emocje a praca w telewizji je daje, dlatego to wciąga. Cały czas chcesz zrobić to lepiej. Osobiście strasznie się wkurzam za każdym razem, gdy coś pójdzie nie po mojej myśli. Dużo mnie to kosztuje i muszę to ze sobą przerobić, choć generalnie z czasem mam dużo więcej dystansu do pracy i życia. Co ważne – ja w ogóle nie jestem zafiksowana na swoją pracę, nie mam świra. Uwielbiam żużel czy piłkę, pracę, ale ona nigdy nie była najważniejsza, a od pięciu lat – odkąd mamy bliźniaki – nie ma na to najmniejszych szans. Jestem zwyczajną osobą, która ma swoje życie. A do pracy po prostu chodzę. Piłki w moim domu i tak jest o dwa razy za dużo.
Tobie w ogóle zdarzają się jeszcze błędy? Z czego jesteś niezadowolona?
Taki wielbłąd-wielbłąd, o którym mówi się w pytaniu o największą wpadkę, które zawsze pada, chyba dopiero przede mną. Najbardziej mnie denerwuje, gdy mam przygotowane bardzo fajne pytanie – trudne czy śmieszne – ale moja głowa pracuje trochę gorzej niż zwykle lub do ucha mówi mi zbyt wiele osób, wytrąca tę myśl i przygotowanego pytania nie zadam. A mam na to tylko jedną szansę, za dwie minuty będzie już za późno. Jak mogłam dopuścić do tego, że mój łeb zapomniał o tym, co sobie przygotowałam?! Jestem wtedy na siebie autentycznie wściekła i przerabiam to, niestety, głównie ze sobą. Nie dzielę się tym zazwyczaj z Arkiem, gdyż jego sprawy wydają mi się ważniejsze niż moje. I to tak mnie podgryza aż do następnej transmisji.
Wywodzisz się z żużla. Trochę trywializuję, ale zawsze zastanawiało mnie, co jest ciekawego w jeżdżeniu facetów w kółko.
Jako dziecko byłam już w wózku stawiana na wirażu. Jestem jedynaczką, tata był zawsze wielkim kibicem żużlowym, mama po prostu się interesowała. Chodziliśmy razem na stadion. Żużel ma to do siebie, że gdy ktoś obejrzy go ze stadionu – mimo że nigdy wcześniej nie był kibicem żużla – jest bardzo duża szansa, że już zostanie. Za dzieciaka wciągały mnie gwiazdy żużla, ten ryk, zapach, to takie oderwanie od rzeczywistości, bo żużel zaprzecza wielu regułom. Im jestem starsza, tym częściej się na niego wkurzam, tak jak wkurzam się na niego od wczoraj, wiadomo z jakiego względu (rozmawiamy w poniedziałek – JB). Żużel jest tak prosty i zarazem tak skomplikowany. Pomijam już nawet to, że na motocykl żużlowy wsiadają tylko wariaci, ale spójrz na mojego męża – po prostu lubię wariatów. Trzeba być naprawdę sfisiowanym, żeby uprawiać ten sport. Bo jest tak trudny, tak niebezpieczny, jest takim wielkim poświęceniem, że chyba to mnie wciąga. Spójrzmy na motocykle – są żenująco proste, na palcach jednej ręki liczysz części składowe, a patrz jak trudno to poskładać. Cały czas trwa wojna technologiczna, w zasadzie nie wiadomo, kto wygrywa. Raz ktoś testuje coś nowego, ale zanim skończy, wchodzi coś następnego. Jeden widzi, że u kogoś coś działa, a do niego nie pasuje i tak naprawdę traci czas. To trochę uprawianie sportu po omacku.
To, że żużlowcy są z założenia pieprznięci, przekłada się na wywiady?
Nie wiem, czy to w ogóle ma przełożenie.
Wydawałoby się, że to kopalnia historii.
No tak, ale przy żużlu przez lata praktycznie nie było mediów, przez co żużlowcy są trochę niewychowani medialnie. Z jednej strony są trochę zamknięci, z drugiej… trochę nie mają ogłady. Co pomyślą, to powiedzą. Nam to się podoba, bo czasem padnie coś, co nie powinno paść. Są – powiedziałabym – bardziej żywi.
Nie mówią sobie w przerwie paru męskich słów.
Mają swoje frazesy, ale jest tego mniej. Historie i opowieści w wywiadach z żużlowcami pojawiają się głównie wtedy, gdy żużlowcy mówią już pas. Żużel cały czas jest na etapie uczenia się kontaktu ze światem, uczenia sprzedawania się, co może brzydko brzmi, ale jest potrzebne.
To chyba trochę tak jak z klubami pokroju Górnika Łęczna czy Podbeskidzia Bielsko-Biała w Ekstraklasie. Samo to, że do nich pojedziesz sprawia, że czują się docenieni i często robi ci to materiał.
Tak, przy jakichś większych formach to widzę. Raz, że potrzebujesz dużo mniej telefonów, by się umówić i wbić w terminy, a przecież u żużlowców kalendarze są straszne, bo jeżdżą kilka lig w tygodniu. Trudniej się umówić z piłkarzem, który ma jeden mecz i ma z góry ustalony plan tygodnia. Przyjęcie przez rodzinę czy znajomych też jest często bardziej naturalne.
Zdarzały ci się nieprzyjemne sytuacje z racji tego, że kojarzysz się z Polonią Bydgoszcz?
Zdarzały, zdarzały. Były te ulubione cycuszki.
Klasyk na YouTube.
Przy okazji pracy na stadionie Zawiszy nasłuchałam się o sobie sporo. Gdy ktoś mnie mijał, potrafił rzucić coś chamskiego.
Obraźliwie?
Obraźliwie, ale nie żałuj mnie, dobrze sobie z tym radzę. Gdy Zawisza pojawiał się w Ekstraklasie wiedziałam, że to może mnie spotkać. Z drugiej strony wiedziałam, że ktoś rzucający w moją stronę obelgę jest mocny tylko w gębie i nie podniesie na mnie ręki, więc często odpowiadałam.
Tym samym czy próbowałaś spokojnie tłumaczyć?
Jak ktoś mówi do ciebie językiem trochę innym niż posługujesz się na co dzień, czasami wchodzisz w jego rejestr. Jak ktoś mnie nazywał bardzo źle, to mówiłam “walcie się, Polonia to dla mnie żużel”. A że ktoś zakładał od razu, że ja nie lubię Zawiszy – to totalna głupota. W ogóle tego nie kumam. Oczywiście, że jestem związana z Polonią, nigdy się tego nie wyprę. Natomiast w Polonii zawsze, ale to zawsze interesowała mnie tylko sekcja żużlowa i nic więcej.
Czujesz, że w tej pracy dobijasz sufitu? Przeprowadzasz rozmówki, ale gdy popatrzysz na nie w szerszej perspektywie, choćbyś robiła je najlepiej na świecie, nigdy nie wymyślisz tu prochu, nie zrobisz niczego przełomowego.
I ja się na to nie denerwuję. Wielokrotnie robiąc rozmowę na meczu mam deja vu. Ono się musiało kiedyś pojawić, bo rzecz się dzieje od 15 lat. Tak to już jest. Gdybym chodziła do biura, miałabym to uczucie codziennie, a tutaj po prostu raz na jakiś czas mam wrażenie, że ten mecz już się zdarzył i ta rozmowa po meczu też już gdzieś miała miejsce. Nie chcę wymyślać kwadratowych jaj, bo to nie ma żadnego sensu. Jadąc na mecz – uwaga, polecę piłkarzem – chcę dać z siebie wszystko, bo każdy kolejny mecz jest ważny. Naprawdę – myślę tylko o tym, by zrobić rozmowę, z której coś wyniknie. Zwykle staram się rozmawiać jak z człowiekiem, a nie sportowcem, to moja zasada. Tak na marginesie, zawsze drażni mnie, gdy ktoś mi pisze sms-a, że fajnie wyglądałam. Od razu robię się czerwona ze złości. Nie zapamiętał z rozmowy ani pół zdania?! A czy ocieram się o sufit? Możliwe. Jak mi dadzą jakieś większe zajęcie niż praca na polskim stadionie – to mi dadzą, czasem to oddech od meczowej roboty pod tytułem “dwuminutowy wywiad”. Umówmy się, to jest nic, czasem jadę na mecz tylko dla sześciu minut na antenie.
Sześć minut w tygodniu – najlżejsza robota świata.
Hola, hola, ja tych meczów w tygodniu czasem mam cztery.
24 minuty. No nieźle.
Doliczmy do tego mecz ze wstępem, którym jest 20-minutowa rozmowa…
Prawie godzina. Przepracowanie!
Szaleństwo. Mecz z wstępem to zupełnie inny rodzaj pracy – niby to też wywiad, ale wywiad trwający dwie minuty a dwadzieścia to zupełnie inna historia. Zawsze występuje niebezpieczeństwo, że trafi się gość, który będzie chciał mówić “tak”, “nie”, “nie wiem”. Co za tym idzie, jadąc na taką robotę musisz poświęcić tematowi dużo więcej czasu. To odświeża. Jak się zaczyna sezon żużlowy i nakłada mi się z piłką, to cały czas skaczę i przestawiam się jakbym miała w głowie tory. To pozwala mi nie czuć tego “no co tu więcej mogę zrobić, chyba się nie rozwinę”. Nigdy zresztą nie miałam takiego uczucia. Rzadko nam, reporterom, udaje się jeździć na Ligę Mistrzów, to wszystko traktuję jak bonus. Gdy mogę pojechać do Dortmundu i zrobić po takim meczu 10 wywiadów – to dla mfnie nagroda za rok pracy.
Dlaczego zadałem to pytanie: wydaje się, że reporter ma naturalną drogę od rozmówek do komentowania. Ty jesteś zdecydowaną przeciwniczką kobiet za mikrofonem.
Tak, jestem bardzo konserwatywna w tej kwestii. Po prostu pasuje mi mężczyzna za mikrofonem, koniec, kropka. Ktoś powie: jak to, nie dasz kobiecie szansy, od razu ją odrzucasz? Nie zjesz, bo nie lubisz, a nie spróbowałaś? No tak. Komentatorem powinien być mężczyzna z racji siły głosu, innego temperamentu w głosie. Po co ulepszać coś, co jest dobre?
Możesz więcej jako kobieta-reporter? Krzysztof Marciniak mówił w wywiadzie na Weszło, że gdy trzeba przeprowadzić trudną rozmowę, prosi cię byś to ty poszła.
Zgadzam się, troszeczkę więcej możemy. Przez lata nie miałam takiego poczucia, ale faktycznie trudniej nam odmówić. A gdy już nam się nie odmówi, chłopcy mają większą barierę, by się na nas zdenerwować. To daje nam tylko czynnik kobiecy, który dostałyśmy za darmo. Wiesz, że jak mu skrobniesz piętę, to on nie odwróci się i ci nie odwinie, najpierw cię ostrzeże. Zwykle tak jest, że koledzy wolą oddać smutnego rozmówcę nam.
Pasuje ci to?
Zwykle da się z niego więcej wyciągnąć, jeśli jest na to czas. To na pewno trudniejsza rozmowa, bo myślisz jak podejść rozmówcę, ale by go nie ugryźć, bo przecież przed chwilą już go pogryźli. Wesołemu dajesz mikrofon i “to ty mów”, samo idzie. Raz na jakiś czas oczywiście lubię wesołą rozmowę, ale ci weseli zwykle odwołują się do tego, co było na boisku czy torze i nic więcej. Ci smutni są w stanie popłynąć dalej.
Którego piłkarza najbardziej cenisz jako rozmówcę?
Ostatnio rzadko mam okazję z nim rozmawiać, też pewnie dlatego, że jego drużyna często wygrywa, ale zawsze lubiłam rozmawiać z Arkiem Głowackim.
Wiedziałem, że go wymienisz.
W ogóle lubię z nim rozmawiać, nie tylko przed kamerą, ma bardzo ciekawe poczucie humoru. Do trudnych rozmów jest idealny, bo się ich nie boi.
Moim zdaniem ma bardzo daleko posuniętą autocenzurę i dużo na tym traci medialnie. Gdyby chciał być po karierze ekspertem, byłby najlepszy w tym kraju, jestem przekonany.
Tak, to możliwe. Przyjął zupełnie inną postawę. Jest w mediach tyle, ile musi, nie więcej.
Których rozmówców omijasz z daleka? Przez lata za testera reporterów uchodzi trener Probierz.
Nie unikam go, ale wyzwanie to bardzo mało powiedziane o rozmowie z Michałem. Lubię z nim rozmawiać, ale jak ma zły nastrój – żeby nie było, znamy się wiele lat, poza kamerą potrafimy porozmawiać o czymś więcej, jaka jest dzisiaj aura – to stając z nim przed kamerą czuję strach. Pobudzający typ rozmówcy, u niektórych to pewnie pobudzenie bliskie paraliżu. Czy ja kogoś omijam? Chyba niechętnych. Jak wiem, że ktoś musi walczyć ze sobą, by stanąć koło mnie i porozmawiać – to ja już nie chcę tej rozmowy. Nic na siłę. Gdy jakiemuś piłkarzowi zdarzyło się odmówić mi kilka razy w krótkim odstępie czasu, dla mnie już go nie ma w sensie rozmów. Będę go oglądać, ale nie będę próbować brać przed kamerę.
Co zwykle piłkarze mówią, gdy odmawiają?
Zwykle nie podają argumentów. Nie, bo nie. Albo muszą szybko schodzić do szatni, bo coś się stało z kolanem, ale wiadomo, że to często historia wymyślona na szybko. Nie oczekuję żadnego wyjaśnienia. Czasami “nie, bo nie” wynika z tego, że spieprzyłem, a czasami z tego, że nie lubię mediów, niepotrzebna mi kamera.
W którym klubie jest najwięcej niechętnych?
W Wiśle Kraków zdarzyło mi się nieraz przy złym wyniku, że trzeba szybko kogoś łapać, bo zaraz może być ciężko. Jak nie idzie, to niechętna do rozmów jest Legia. Nie wiem, czy to związane z tą presją, że zawsze muszą być pierwsi, ale gdy jest pod górkę, wszyscy chojracy znikają. Ciśnienie jest chyba za duże, by jeszcze opowiadać o nim przed kamerą. Generalnie trudno o rozmowę w dużych klubach, którym powinie się noga. Jesteśmy kolejnym stresującym elementem w tej i tak stresującej już sytuacji. Są też takie zespoły, które zwyczajnie wychodzą z założenia “mamy telewizję gdzieś”.
Co robisz w momencie, gdy wszyscy ci odmawiają?
W 43. minucie wybieram sobie jedną osobę. Jeśli mi ona odmówi, mam opcję B. Jeśli opcja B też mi ucieknie, biorę tego, kto mi zostaje na boisku, kto się pierwszy nawinie. Z tunelu już przecież nikogo nie wyciągnę. Proszę każdego i na szybko przemodelowuję swoją rozmowę, w zasadzie wymyślam ją na poczekaniu.
A propos rozmówek w przerwie – zapomnij na moment, że jesteś reporterką CANAL+ – one mają w ogóle sens?
Czasem mają, czasem nie. Czasem są podłe, tak dla nas, jak i dla widza. Ja je lubię. Czasami dla tego podstawionego mikrofonu i trzydziestu sekund warto to robić. Ktoś w ferworze, będąc jeszcze na boisku, powie coś, co jest istotne dla was po drugiej stronie telewizora. To nie są rozmowy, z których zawsze coś wynika, bo one są generalnie najtrudniejsze dla piłkarzy. Ale myślę, że warto. Bardzo fajnie, że przy meczach dnia udaje nam się robić te wywiady dosłownie z murawy, gdy jako reporterzy wpadamy na murawę i bierzemy piłkarza.
Ja mam mieszane uczucia, czasem wychodzi z tego ganianie za piłkarzami. Robi się niezręcznie, gdy piłkarz podchodzi pod tunel i w pół wypowiedzi chce iść już do szatni.
Bez sensu – uważam – że niektórzy idą. Ja się zatrzymuję na murawie i według mnie powinno się zatrzymywać. Z dwoma rozmowami na zastawce jest ten problem, że drugi piłkarz musi czekać, zawsze trochę ostygnie. Gdy to rozmówca z zespołu, któremu nie poszło, denerwuje się jeszcze bardziej, bo dla niego każda sekunda jest jak trzy minuty, a czeka na wywiad, który będzie trwał 45 sekund.
Czyli chodzi wyłącznie o oszczędność czasu piłkarzy.
Tak. Wydaje mi się, że to też z zyskiem dla widza. Piłkarz nie ma poczucia, że kradniemy mu przerwę. Schodząc do szatni poświęca nam dosłownie 40 sekund. Dzięki temu poczuciu często powie coś ciekawszego i idzie sobie wolny. Staraliśmy się już od dawna ułatwić piłkarzom robotę. Chcemy coś od nich usłyszeć, ale zróbmy to tak, żeby im było wygodnie. Dla mnie te rozmowy fleszowe są bardzo fajne. I zobaczysz, że widz i piłkarz się do nich przyzwyczają. Jeśli można o jakiejś rozmowie powiedzieć, że jest na gorąco, to ta jest bardzo na gorąco.
Kto jest najlepszy bramkarzem ligi?
Arkadiusz Malarz.
Drugim?
Też Malarz.
Robię ci test na obiektywność, bo wydaje mi się, że twoja praca w jakiejś mierze polega na umiejętnym gryzieniu się w język. Siłą rzeczy musisz wiedzieć więcej o szatni Legii niż każdy inny dziennikarz, funkcjonujesz w niej w sposób prywatny, spotykasz się z piłkarzami w zupełnie innych sytuacjach.
Nie spotykam się, chyba że raz do roku na wigilii.
To wiesz o szatni z opowieści Arka.
Wiem dużo więcej o tym, co się dzieje w innych szatniach niż w tej, w której funkcjonuje mój mąż. Tak było zawsze w każdym klubie.
Nie wierzę.
Naprawdę. Jestem przekonana, że o prywatnych sprawach kilku innych szatni wiem znacznie więcej. Nie dlatego, że próbuję się czegoś o nich do wiedzieć. Po prostu: jak funkcjonujesz w tym środowisku, to gadasz. Stajesz z rezerwowym, który nie musi się specjalnie przygotowywać do meczu:
– Co tam? A u tego co? A u tamtego?
I tak to się naturalnie kręci. Z Arkiem nigdy nie mam takich rozmów. Szatnia to jego świątynia i on z tej szatni nic nie wynosi. W ogóle nie przypominam sobie sytuacji, by sam z siebie wpadł na pomysł opowiedzenia mi czegoś. Jak ja nie spytam o to czy – powiedzmy – chłopcy Miro Radovicia, bo też ma bliźniaki, grają w piłkę, to bym nigdy o tym nie wiedziała. Jedyną prywatną sprawą z jego wszystkich szatni, którą opowiedział mi sam z siebie, było to, że jeden z jego kolegów z Grecji miał problem, gdy jego żona zachorowała na nowotwór. Potrzebował po prostu mojej pomocy i dlatego to powiedział. Szatnia jest zamknięta i mi bardzo to odpowiada.
Takie sobie ustaliliście zasady?
Naturalnie to wyszło. Dla mnie to komfort i dla niego to jest komfort. On wie, że nigdy mi niczego nie sprzedał i naprawdę tak było. Jak się na światło dzienne wychodziło coś większego, to nigdy nie dowiadywałam się od niego, a z mediów. Taka niepisana zasada: mnie to nie interesuje, ty mi o tym nie opowiadasz. Co w szatni to w szatni. Byłoby mi trudniej pracować z zespołem, o którym wiem więcej niż powinnam. Po co mi ta wiedza? Nie czuję, by mi była potrzebna. Wystarczy mi wiedza na poziomie “Kuchy się żeni w święta”.
Na imprezach klubowych funkcjonujesz na zasadzie “jej za dużo nie można powiedzieć” czy piłkarze mają do ciebie zaufanie?
Nie wiem, jak jestem traktowana, bo… pewnie jedna ręka wystarczyłaby mi do wyliczenia imprez klubowych, na których byłam w ostatnich dziesięciu latach. Byłam, gdy GKS Bełchatów awansował do Ekstraklasy, byłam na spotkaniu wigilijnym Legii, byłam na zakończeniu sezonu. Nie bywam, nie spotykam się, ja znam piłkarzy Legii tak samo jak inni reporterzy z mojej firmy. Mam może tylko większe możliwości, gdy czegoś potrzeba załatwić z klubu, przez Arka po prostu łatwiej mi dojść do kogoś, z kim nie mam na co dzień kontaktu. Ale to tyle.
Dlaczego tak późno pojawiliście się razem przed kamerą?
Późno to było?
Końcówka czasów Bełchatowa.
Możliwe, zawsze była taka umowa między mną a kolegami i koleżankami, że jak mecz wskaże na to, że powinniśmy porozmawiać z Arkiem, to tę rozmowę zrobi ten drugi reporter. Tak się jakoś udawało, aż w końcu nastąpił ten mecz. Pamiętam, że pracowałam z Adamem Westfalem. Niektórzy nasi reporterzy lubią przykleić się do jednego zespołu od początku do końca. To był bodaj mecz GKS Bełchatów – Górnik Łęczna. Górnik miał Adaś, mi był przypisany GKS. Ohydne spotkanie, 0:0.
– I co teraz?
– No to weź z kimś pogadaj z GKS-u, skoro ja już mam Łęczną.
– Ale z kim?
– Chyba z kapitanami trzeba.
– OK.
Po chwili doszło do mnie, kto jest kapitanem. Kurna, ale no jak?!
– Gadaj, przecież ty masz Bełchatów.
No dobra, to zrobię to. I tak doszło do pierwszej rozmowy, nic nie było zaplanowane. Gdyby mecz się inaczej ułożył, pewnie tej pierwszej rozmowy by nie było. Wydawało mi się bardziej naturalne, że inni rozmawiają z moim mężem. Nie paliłam się do tego.
Dlaczego tak właściwie? Przecież to bardzo fajne ubarwienie.
Moi przełożeni też tak myślą, dlatego pracuję przy meczach drużyny, w której gra mój mąż. Gdy wracał z Grecji byłam przekonana, że powiedzą “przy meczach GKS-u Bełchatów nie pracujesz”. Żeby nie było, żeby nie gadali, żeby nikt nie szukał przywiązania do jakichś barw. Okazało się, że jest zupełnie inaczej, moim przełożonym wydaje się, że to atrakcyjne dla widza. “Pracują przy jednym produkcie, ale przy dwóch stronach barykady, zobaczmy jak im pójdzie”. Starałam się, by tego kontaktu oko w oko przed kamerą nie mieć. Wydaje mi się, że ta rozmowa jest mniej naturalna niż z każdym innym.
Mniej?
Oczywiście. Naturalna byłaby, gdybym stając naprzeciwko niego rozmawiała z nim tak jak na co dzień. Nigdy nie zwracam się do niego per Arek, co muszę zrobić w wywiadzie. Nie powiem przecież “ty, kotek”, a to byłaby naturalna rozmowa.
Jest w tym trochę aktorstwa, zgoda.
Nasze rozmowy są tak nienaturalne, że po pierwszym naszym wywiadzie w telewizji po prostu podałam mu rękę. On się czuł naturalnie i pożegnał mnie buziakiem. Gdy jesteśmy razem nie podsumowujemy meczu tym językiem, nasze rozmowy wyglądają zupełnie inaczej. Bardzo dużo rozmawiamy o piłce, o grze Arka. Interesuje go moje zdanie i lubi go posłuchać, bo wobec siebie i wobec Arka bywam bardzo krytyczna. Nie mogłabym go przed kamerą zjechać tak, jak robię to w domu, gdy mam na celu wyostrzenie pewnych rzeczy po to, by zwrócił na nie uwagę, a nie po to, żeby powiedzieć mu jak wszystko jest beznadziejne. Powiedzenie czegoś takiego w telewizji byłoby zrobieniem mu krzywdy. Od razu ktoś wstałby i powiedział: “fiu, fiu, ale go zmasakrowała”.
Rozmawiasz z mężem też o jego wypowiedziach medialnych?
Zdarza nam się. Może nie tyle rozmawiam, co jestem pytana. On udziela wywiadu, który dostaje do autoryzacji, to mi go pokazuje. Nie pamiętam, by wypuścił taki wywiad bez mojego przeczytania. Zawsze zależy mu, bym oceniła, czy to, co powiedział, jest prawdziwe. Rozmów w stylu “źle wypadasz przed kamerą, za dużo yyy, musisz poćwiczyć” nie mamy.
Pytam, bo mam dwa punkty zaczepienia. Pierwszy – ostry wywiad po Łęcznej w końcówce ery Hasiego. Jako reporterka chyba musisz docenić rozmówcę, sporo mięsa było w tej rozmowie.
Byłam wtedy w Szwecji na żużlu i szybko doszły mnie echa. Trudno mi ocenić to z pozycji reportera, bo wiem, jak ważny to był moment dla Arka jako człowieka. On był strasznie zmęczony tym, jak im nie idzie, jak wszystko jest pod górę. Strasznie, ale to strasznie. Miał olbrzymią potrzebę tego, by coś nimi wstrząsnęło tak, by od jutra przestawiły się tryby i nagle zaczęło grać. Gdy powiedział, co powiedział, złożyłam sobie sytuację w całość i próbowałam sobie wyobrazić, jak się czuł. Później zadzwonił do mnie z pytaniem:
– Przesadziłem?
– Nie, dobrze, że to zrobiłeś. Czasem trzeba być egoistą i zrobiłeś to dla siebie. Potrzebowałeś wyrzucić to z siebie i się oczyścić.
Oczywiście, oglądają to dzieci, także nasze, kilka słów nie powinno paść. Natomiast wiedząc jak trudny był to moment dla niego – nic strasznego się nie stało. Nie popełnił zbrodni. Jeśli ma to pomóc – OK. Za co go wtedy pochwaliłam to to, że dawno nie widziałam go w kontakcie z mediami tak naturalnego. Był sobą przez duże “s”. Jedna z niewielu sytuacji w jego życiu, gdy nie czuł kamery.
Druga sytuacja – twój mąż chyba nie potrafi przyznać się, że popełnił błąd. Po Ajaksie nawet o tym szerzej napisaliśmy.
I on uważa, że go skrzywdziliście. Znam tego człowieka kilka lat i powiem ci szczerze, że jakbym miała wyciągnąć statystykę, czy on częściej się przyznaje do błędu czy częściej go wypiera, to powiedziałabym wręcz, że częściej przyznaje się nawet do błędu, którego nie popełnił. Jeśli ja jestem samokrytyczna wobec siebie, to on jest połączeniem mnie i wszystkich najbardziej samokrytycznych osób, które znasz.
To wszystko fajnie brzmi, a potem Arek wychodzi do mediów i mówi, że nie da pożywki hejterom i do błędu się nie przyzna.
Jeśli ci hejterzy mówią o błędzie, który dla niego nie jest błędem, to się nie przyzna. On jest w stanie nawet doszukiwać się błędu w sytuacji, w której dziesięciu trenerów powiedziało mu “pogięło cię? Gdzie ty tam widzisz błąd?!”. Jest nawet za bardzo samokrytyczny. Potrafi rozkładać na czynniki pierwsze tyle razy nieudany wykop, że – przysięgam – czasem w domu mam odruch wymiotny. Ale przy tym strasznie się gotuje, jak mu ktoś próbuje wmówić błąd. Jeśli mówimy o sytuacji z Ajaksu, to przeanalizował ją ze swoimi trenerami i z kilkoma byłymi trenerami i żaden z nich nie powiedział mu, że mógł zrobić coś inaczej. Gdy w międzyczasie dział się ten cały hejt i mówiło się, że “Malarz przegrał ten mecz”, to powiem ci szczerze, że szlag go trafiał. Bo nikt poza publicznością nie powiedział mu, że popełnił błąd. Bolało go to, po prostu.
Moim zdaniem wieszanie na nim psów po tym meczu jest absurdalne, ale przy tej akcji dało się lepiej zachować i nie rozumiem, czemu nie można tego przyznać. Pamiętam też inną sytuację – gdy poza polem karnym Arek zbił piłkę ręką i próbował wszystkim wmówić, że tylko zasłaniał twarz, a celowość była w tym ewidentna.
To jego zasłanianie się było rzeczywiście zabawne. Twierdził, że jest w stanie zasłonić się przed tą piłką. No co? Nie byłam nigdy na boisku w takiej sytuacji, więc nie wiem.
Powoli zmierzając do puenty: słabą karierę robicie, jeśli przyłożyć was do Majdana i Rozenek. Tak po prostu odpuszczacie atrakcje w stylu “Tańca z gwiazdami”?!
My się nie nadajemy do takiego życia. Może Arkowi odwali i zacznie szukać skarbów i diamentów? Dla niego praca ma generalnie mega znaczenie, ale całą równowagę łapie w domu. Gdyby miał stale obcować z kamerami skierowanymi w jego stronę, to by go chyba zabiło. Potrzebuje spokoju i braku obserwacji, a ta praca powoduje, że naprawdę często jest pod lupą. Ja też zresztą jestem typem, który zdecydowanie woli się w fartuszku przy kuchni. To mi daje najwięcej radości w życiu, a nie błyski.
Kompletnie nie pasujecie charakterologicznie do swojej roboty.
Prywatnie jestem bardzo wstydliwym człowiekiem. Nie lubię, gdy na mnie skupia się uwaga. Arek sobie chyba lepiej z tym radzi, ale to też nie jest zwierze medialne. Naprawdę, najlepiej czuję się w dresiku z mopem, piecząca ciasto i opiekująca się dziećmi. Błysk w ich oczach daje mi więcej radości niż flesze, a kuchenny fartuszek więcej komfortu niż balowa suknia. Od bywania wolę bycie, najlepiej bycie sobą. Taki już nudny ze mnie typ. Do pracy chodzę przed kamerę, ale gdyby mnie kamery miały śledzić jeszcze w prywatnym życiu, czułabym się z tym fatalnie.
Rozmawiał JAKUB BIAŁEK
Fot. FotoPyK