Dzisiaj dwa teksty w jednym. Trochę piłki i trochę prywaty. Najpierw FC Barcelona, a potem „Stan Futbolu”. Muszę się sam pochwalić, bo któż inny to zrobi? Zapraszam!
*
To już reguła, że ilekroć Barcelona się potknie, pisze do mnie kilkaset osób. Niektórzy wbijają mi szpilki z sympatii (pozdro prezes!), inni oczywiście z mniej szlachetnych pobudek, nie brakuje też skrajnych głupków, ale taki urok internetu – i ja na ten urok się dawno temu uodporniłem. Dzisiaj postanowiłem dać wam satysfakcję i powód, byście pookładali mnie kijem – czyli napisałem właśnie o FCB. Śmiechom i chichom nie będzie końca!
Jest jasne jak słońce, że wolę, gdy Barca wygrywa niż przegrywa. Natomiast przyznam wam szczerze, że podczas meczu z Leganes przeszła mi przez głowę myśl: a może lepiej byłoby zremisować i przestać się łudzić, że trwa jakiś wyścig o mistrzostwo kraju? Ta złuda jest bowiem dość irytująca – czekasz na potknięcia, których nie ma, liczysz na odrobienie strat, które wcale nie maleją, z grubsza – tracisz czas i energię na sprawy, które od ciebie nie zależą. Przejmujesz się tabelą, zamiast po prostu oglądać mecze. Znacznie przyjemniej byłoby chodzić na spotkania ligowe, gdyby już wszystko było jasne – wtedy wybierałbym się na stadion, by oglądać te momenty maestrii, pojedyncze zagrania, dryblingi, strzały. W tym sensie nawet teraz dałoby się czerpać bardzo dużo radości z każdego meczu.
Miałem taki moment po finale Ligi Mistrzów w Berlinie, jeszcze na trybunie, w którym powiedziałem sobie: – No dobrze, to już widziałem wszystko.
W jednym sezonie byłem na wielu meczach ligi hiszpańskiej, Pucharu Króla i Ligi Mistrzów właśnie. Wszystko zdobyte, wszystko odhaczone. I ta świadomość, że więcej to się już raczej nie uda, albo uda się raz, no może dwa podczas całego mojego życia. W ten sensie jestem więc syty i nie mam jakiegoś parcia na więcej i więcej. Mam parcie na oglądanie czegoś extra, mam parcie na nasycenie się grą Messiego zanim skończy karierę, a trofea to bardzo miły, ale jednak dodatek. Jak to ostatnio w wywiadzie dla Weszło ładnie powiedział Tomek Łapiński – liczy się droga, a nie cel. Rzecz jasna, gdyby te trofea miały finalnie być, to cieszyłbym się jak głupi i kupował okazjonalne koszulki, a gdy ich nie ma – dochodzi element goryczy. Ale dla mnie, piłkarskiego estety, coraz ważniejsze bywają kosmiczne akcje, które widziałem na żywo i świadomość, że nikt mi tego nie odbierze. Zaczynam sobie bowiem uświadamiać, że życie jest za krótkie, by martwić się na zapas, skoro z łatwością można znaleźć powody do radości.
*
Oczywiście po meczu z PSG byłem wściekły, ale… bez przesady. Mam wrażenie, że porażka „Barcy” najbardziej zaskoczyła tych, którzy kibicami „Barcy” wcale nie są. Jeszcze w dniu meczu z dwiema osobami dyskutowałem na temat wyniku. Zarówno Mariuszowi Piekarskiemu, jak i Pawłowi Zarzecznemu powiedziałem: – Barcelona to przegra.
Żaden się ze mną nie zgodził, obaj spodziewali się wysokiego zwycięstwa. A potem wielkie zdziwienie.
Barcelona dzisiaj ma genialny atak, beznadziejną pomoc i całkiem niezłą, chociaż nierówną obronę. Gołym okiem widać, że problemem jest druga linia, która nie biega. Mam na myśli przede wszystkim bieganie bez piłki, pokazywanie się na pozycji, dawanie partnerom szans na zagranie. Efekt jest taki, że dzisiaj najwięcej kontaktów z piłką podczas meczu notują Mascherano i Pique, podczas gdy kilka lat temu był to Xavi. Gra piłką to głównie podania między obrońcami, a nie między pomocnikami. Bardzo rzadko udaje się na dłużej zepchnąć przeciwnika pod pole karne i tam operować futbolówką, a w meczu z Leganes – przy stanie 2:1 – problemem było nawet utrzymanie piłki i zaczekanie na końcowy gwizdek. A w takim klepaniu na zabicie czasu przecież Barcelona nie miała sobie równych.
Zarówno Pique jak i Mascherano wprowadzenie mają bardzo dobre. Umtiti znacznie gorsze i kiedy on gra zamiast Argentyńczyka, to jeszcze trudniej o płynne przeniesienie piłki pod pole karne. Francuz wyrobił sobie świetną opinię („z nim zawsze wygrywają!”), ale zrobił to w łatwych meczach. Nie jestem taki pewny, czy wciąż ustawieniem optymalnym nie jest właśnie to z Pique i Mascherano. Może wtedy Barcelona jest trochę gorsza w defensywie niż przy układzie Pique – Umtiti, ale za to znacznie lepsza w ofensywie.
Ale Umtiti – permanentnie zagrywający do bramkarza – pewnie poradziłby sobie z taśmowymi podaniami do pomocników, gdyby ci się mu pokazywali. Tak nie jest. Ci stoją, z rzadka truchtają, w zasadzie tylko Iniesta ma wyrobiony nawyk pokazania się partnerowi, czasami ruszy tyłek Rafinha.
Generalnie wygląda to tak…
Andre Gomes to póki co gigantyczna pomyłka. Nie przypominam sobie piłkarza, który irytowałby w równym stopniu. Czasami myślę sobie, że gdyby najgorszego piłkarza polskiej ligi wstawić do jedenastki Barcelony, efekt byłby właśnie mniej więcej taki. Nie wiem, co przyniesie przyszłość, może nastąpi jakaś nagła metamorfoza, ale na dziś Gomes wydaje się zawodnikiem, który nie lubi biegać i nie czuje ku temu potrzeby. Tu trucht na pięć metrów, tam trzy, potem minuta spacerowania. Zagrają mu, to odda byle komu. Na twarzy zero emocji, ani radości, ani wkurzenia. Trochę taki Adam Deja, może kojarzycie z Podbeskidzia. Bez ikry, bez życia. No, niby z młotkiem w nodze, ale jakoś nic wpaść nie chce. Kiedyś wpadnie, ale to nie zmieni faktu, że mobilność nie taka.
Publika na Camp Nou jest rozgadana, wszyscy non-stop komentują zagrania zawodników i Gomes łagodnie mówiąc nie jest ulubieńcem. „Gdzie grasz?”, „Co ty wyprawiasz”, „Podaj wreszcie do przodu”. Luis Enrique wziął go ostatnio w obronę, dziwił się gwizdom, ale cierpliwość widzów ma swoje granice. Oni regularnie widzą człowieka, który wsadza kij w szprychy i po prostu dają znać, że mają dość. Ja też mam go dość.
Reakcja Pique na zagranie Gomesa podczas meczu z PSG 🙂 pic.twitter.com/kaM9AkFHRA [@joebt18]
— Daniel Kowalewski (@Kowal__30) 20 lutego 2017
Gomes mógłby – powinien! – usiąść na ławce rezerwowych i z niej nie wstawać. Problem w tym, że wtedy wstaje Ivan Rakitić, który również od jakiegoś czasu porusza się, jakby nie chciało mu się zginać kolan. W meczu z Leganes, gdy rywal wyrównał, coś się w Chorwacie obudziło. Nagle zaczął biegać, szturmować środkiem, wbijać się między przeciwników – okazało się, że ciągle mógłby grać dobrze, ale z jakichś powodów w zdecydowanej większości meczów mu się nie chce, za to szwenda się po boisku bez wyraźnego celu.
Do tego dochodzi schyłkowy Iniesta, Busquets, który zawsze wolno biegał, ale szybko myślał, obecnie wyraźnie pod formą (poza zremisowanym 1:1 meczem z Realem). Rafinha, który wydaje się piłkarzem o niewystarczającym potencjale, kimś jednak bardziej na Villarreal niż Barcelonę. No i Denis Suarez, z Villarreal właśnie, być może to właśnie klub, w którym może błyszczeć. Doszło do tego, że dzisiaj Barcelona może tylko pomarzyć o pomocnikach, których się lekką ręką pozbyła – takich jak Fabregas i Thiago Alcantara. Obaj mieliby murowany pierwszy plac. Wystarczy napisać, że Fabregas rozegrał w tym sezonie Premier League ledwie 549 minut (co daje 6 pełnych meczów) i zanotował 7 asysty, a sześciu pomocników Barcelony (Busquets, Rakitić, Iniesta, Andre Gomes, Denis Suarez, Rafinha) 10 asyst.
10 asyst w 23 meczach, w których „Barca” strzeliła 63 gole.
Barcelona jest w niesamowitym momencie w swojej historii. Z przodu skompletowała spektakularne trio, wielu fachowców twierdzi, że to trio wszech czasów. Ma też astronomiczny, stale rosnący budżet. Głupio byłoby zmarnować ten potencjał, poprzez upieranie się przy pomocnikach tak naprawdę niegodnych uwagi. Busquets ma prawo wpaść w dołek, Iniesta ma prawo się starzeć, ale powinni być otoczeni prawdziwymi kocurami. Real Madryt ma świetną linię pomocy, potrafiącą non-stop utrzymywać piłkę na połowie przeciwnika i gdyby dołączyć do niej trio MSN, powstałby niewyobrażalny potwór.
Najbardziej walczącym zawodnikiem w drużynie jest Suarez, w zasadzie nigdy nie widziałem – na żadnym poziomie, w żadnej drużynie – piłkarza, który wykonuje tyle sprintów bez piłki. Ale co z tego, jeśli pomoc stoi? Wydaje mi się, że dzisiaj MSN potrzebuje za plecami ludzi z motorkami w dupie. Xavi był kimś, kto miał taki motorek w dupie i – jak powiedziałby Dariusz Szpakowski – „pokazywał jestem”. Verratti jest kimś, kto ma motorek w dupie. Modrić jest kimś, kto ma motorek w dupie. Potrzeba ludzi, którzy biegają nie dlatego, że akurat wymaga tego sytuacja, ale dlatego, że taki jest ich styl gry i inaczej nie potrafią. Natomiast Andre Gomes czy Ivan Rakitić to nie jest ktoś z motorkiem w dupie. Wiecie, to są tacy kolesie, którzy widząc autobus na przystanku myślą sobie „podjadę następnym”, zamiast spróbować zdążyć.
Dopóki klub ma Suareza i Messiego w okresie przydatności do spożycia, a przecież oni się starzeją, powinien zrobić wszystko, by napchać gabloty trofeami. Zamiast inwestować w poszerzenie ławki, trzeba zainwestować w giga-gwiazdę środka pola. Nie szukać kogoś, kto się ładnie rozwinie, bo problem jest taki, że może się ktoś ładnie nie rozwinąć, tylko brzydko zwinąć.
*
Podzielone są opinie co do Luisa Enrique. Nie wyrobiłem sobie zdania. Często mam wrażenie, że to trener, który nie zarządza dobrze meczem – nie jest w stanie zaskoczyć czymś przeciwnika, a zmiany służą mu jedynie do obliczania, który piłkarz ile minut w sezonie powinien zagrać. Czyli jak idzie to idzie, ale jak pojawia się problem to akurat trener nie jest kimś, kto go rozwiązuje.
Ale może to spostrzeżenie całkowicie niesprawiedliwe, bo przecież nikt z nas nie wie, co się tam tak naprawdę dzieje wewnątrz. Lista trofeów Enrique sugeruje, że nie jest to ktoś przypadkowy, wydaje się też on osobą rozsądną, wydaje się być też wystarczająco twardy dla zawodników i odporny na presję mediów. Mam tylko nadzieję, że będzie dość elastyczny, by nie upierać się przy obecnych ideach personalnych, bo to prawdopodobnie droga donikąd.
*
TERAZ DRUGA CZĘŚĆ. Jak pewnie już wiecie, program „Stan Futbolu” nie będzie emitowany w telewizji Eleven. Ponieważ ukazało się na ten temat sporo kłamstw, należą się wam wyjaśnienia. Zwłaszcza tym osobom, które pisały do mnie, że specjalnie dla „SF” wykupiły telewizyjny abonament. Trafiło się czterech takich ancymonów.
1. Nie zostałem znikąd wyrzucony, ponieważ nie byłem niczyim pracownikiem. Wzajemnie świadczyliśmy sobie usługi. Współpracę z Eleven zakończyłem ja. Owszem, początkowo – w piątek w nocy – zakończył ją Patryk Mirosławski, który obraził się za mojego tweeta, że powinni zatrudnić Tomasza Hajtę (mnie w sumie tak naprawdę wszystko jedno, kto komentuje Bundesligę, i tak jej nie oglądam). Natomiast dzień później chyba ochłonął i wykonał lekki krok w tył, tylko ja już nie byłem zainteresowany toksyczną współpracą. Ponieważ on później napisał publicznie, że nie chodziło o tweety/tweeta i że dalsza współpraca nie była możliwa, w niedzielę wrzuciłem screen z naszej ostatniej rozmowy na ten temat. Nie lubię kłamstw.
Natomiast rozmowa z piątkowej nocy wyglądała tak:
Teraz chyba mamy sprawę jasną i bez jakichkolwiek niedomówień. Ewentualne alternatywne wersję będą jedynie tworzonymi na szybko kłamstwami. A wystarczyło napisać: „obraziłem się za tweeta Stanowskiego, posprzeczaliśmy się i rozstaliśmy” i nie musiałbym niczego prostować powyższymi screenami.
2. Uważam, że w życiu należy w miarę możliwości współpracować jedynie z osobami, z którymi współpraca jest przyjemna. Szkoda czasu, zdrowia i energii na ludzi, którzy starają się za każdym razem udowodnić, że mają najdłuższego penisa we wsi i którzy mają problem z rozpoczęciem rozmowy bez użycia słów „zwalniam”, „zwolnię”, „zwolniłem”, „jak się nie podoba, to…”. Naprawdę, nie jestem na tym etapie, by znosić wszelkie zachowania, nawet wtedy gdy czyjeś ego zaczyna się unosić tak wysoko, że staje się uciążliwe dla samolotów pasażerskich. Rozumiem, że są osoby, które w takich układach tkwią – bo chcą zarabiać albo realizować się w swoim zawodzie, w porządku, to normalne. Natomiast ja nie lubię się męczyć i nie lubię jak ktoś się ze mną męczy. Wolę się pośmiać z kolegami za darmo niż pokrzywić z kimś za kasę.
3. Popełniłem błąd w ogóle wchodząc w tę współpracę. Działałem wbrew instynktowi, co zdarza mi się rzadko, ale naiwnie pomyślałem, że jak będę robił swoje to obie strony zyskają, a z niektórymi osobami tak czy siak nie będę musiał mieć kontaktu na co dzień, więc co mi szkodzi? Tweet to oczywiście był jakiś tylko pretekst, a prawdziwego powodu należy szukać w słowniku pod literą „k” (żeby było łatwiej – druga litera „o”), a także w sklepach z syfonami.
4. Ze mnie jest taki dziwak, że lubię otaczać się możliwie najlepszymi ludźmi. Nie zatrudniam na siłę słabszych od siebie, tylko po to, by błyszczeć (co zdecydowanie nie jest normą w tej branży). Kiedy przyszło do wybrania, kto będzie drugim prowadzącym program „Stan Futbolu”, od razu powiedziałem, że musi to być Mateusz Święcicki – ponieważ jest najlepszy. Znam go ze studia Orange Sport, wiem jak sobie radzi w tych formatach. Mogłem uprzeć się na kogoś gorszego, a potem czytać komentarze: „Niech wraca Stanowski!”. Ale to nie jest mój styl działania. Od razu mu powiedziałem, że zrobi to lepiej ode mnie – i wspaniale. Natomiast wyczuwam u widzów pewne niezrozumienie mojej roli. Otóż nieskromnie napiszę, że moja rola widoczna była od poniedziałku do piątku, a nie w sobotę, gdy włączono kamerę. Ten program – nieważne, kto go pokazywał (Youtube, Sport Klub, Eleven) – miał genialnych gości. Odwiedzili nas:
Zbigniew Boniek
Maciej Sawicki
Tomasz Hajto
Bogusław Leśnodorski
Michał Probierz
Marek Jóźwiak
Karol Klimczak
Jacek Magiera
Dariusz Mioduski
Maciej Wandzel
Jacek Zieliński
Radosław Matusiak
Jarosław Kołakowski
Marzena Sarapata
Krzysztof Sachs
Łukasz Wachowski
Mariusz Piekarski
Piotr Włodarczyk
Dariusz Marzec
Agnieszka Syczewska
Janusz Basałaj
Maciej Bartoszek
Czesław Michniewicz
Piotr Burlikowski
Marek Koźmiński
Marcin Komorowski
Andrzej Niedzielan
Dariusz Gęsior
Aleksandar Vuković
Michał Kopczyński
Paweł Wilkowicz
Paweł Wojtala
Leszek Ojrzyński
Tomasz Smokowski
Mateusz Borek
Michał Listkiewicz
Tomasz Listkiewicz
Michał Żewłakow
Michał Pol
Rafał Lebiedziński
Wojciech Szaniawski
Łukasz Wiśniowski
Tomasz Ćwiąkała
Piotr Koźmiński
Jakub Bednaruk
Grzegorz Szamotulski
Andrzej Grajewski
Kamil Syprzak…
…i sporo innych osób. Moim zdaniem w takim formacie chodzi o gości. Prowadząc programy, w głowie miałem głównie to, by każdemu dać się wypowiedzieć (oczywiście nie zawsze dało się sprawić, by wszyscy mówili po równo, nie zawsze też była taka potrzeba), natomiast wychodziłem z założenia, że ja nie jestem od wygłaszania złotych myśli, tylko od „przekazywania mikrofonu”. Najważniejsze więc było sprawienie, by ci ludzie dotarli na miejsce – potem to już bułka z masłem.
Nieskromnie napiszę, że jest tylko kilka osób w Polsce, które są w stanie zapewnić różnorodnych gości w sobotę o 11:00 jak w Eleven albo o 12:00 jak w Sport Klubie do programu na żywo. Nagrać z kimś wywiad do odtworzenia później – w porządku, jak będziesz chodził, to wychodzisz. Ale mieć pełny stół w każdą sobotę rano – strasznie trudna sprawa. Praktycznie wykluczeni są wszyscy zawodnicy i trenerzy, gdy trwają rozgrywki ligowe. Data problematyczna jest dla osób, które lubią w weekendy gdzieś wyjechać z rodziną albo w piątek w nocy ruszyć w miasto. Sam fakt, że nagranie jest zawsze w Warszawie, znacznie minimalizuje liczbę potencjalnych gości. Tymczasem udało się sprawić, że:
– jeśli konflikt właścicielski w Legii, to właśnie w „SF”
– jeśli w piątek Boniek wygrywa wybory w PZPN, to w sobotę jest właśnie w „SF”
– jeśli wybucha zamieszanie licencyjne z Ruchem, to w sobotę Krzysztof Sachs jest właśnie w „SF”
– jeśli w czwartek Piotr Burlikowski odchodzi z Zagłębia Lubin, to w sobotę jest właśnie w „SF”
– jeśli w czwartek kibice dziwią się dystrybucji biletów na finał PP, to w sobotę Maciej Sawicki jest właśnie w „SF”
– jeśli polscy sędziowie jadą na Euro 2016, to w sobotę Tomasz Listkiewicz jest właśnie w „SF”
– jeśli Kamil Glik przechodzi do Monaco, to w sobotę Jarosław Kołakowski jest właśnie w „SF”
– jeśli Legia zmienia trenera, to w sobotę Michał Żewłakow jest właśnie w „SF”
– jeśli wybucha dyskusja o limicie obcokrajowców, to Zbigniew Boniek i Dariusz Marzec sprzeczają się w „SF”
– jeśli trzeba nagrać odcinek sylwestrowy, to trzech trenerów (Magiera, Michniewicz, Bartoszek) siada razem w „SF”
Wierzcie mi – to jest właśnie w tym wszystkim najtrudniejsze, na to pracuje się dwadzieścia lat w zawodzie. Odpowiedni ludzie, w odpowiednim czasie wygłaszają właśnie u ciebie odpowiednie zdania. Ja nie płacę gościom za udział, w całej historii tylko dwóch wzięło zwrot kosztów dojazdu, oni przyjeżdżają, bo mnie znają albo jakoś doceniają czy minimalnie szanują. W zdecydowanej większości nie mają żadnego parcia na szkło i wolą się nudzić, niż tłuc do programu TV (często z jakiegoś odległego miejsca). Uważam, że „Stan Futbolu” jak na ograniczenia (sobota, 11:00) miał genialną obsadę i większość odcinków była bardzo na czasie. A zdarzały się też takie od czapy, do których mam wielki sentyment – np. uważam, że jeden z najlepszych programów zrobiliśmy po Euro 2016, w niby nieatrakcyjnej obsadzie (tzn. bez dużej gwiazdy) i na niby nieatrakcyjny temat, jakim jest wizerunek piłkarzy.
5. Z jednej strony byłbym ciekaw, jak Eleven sobie poradzi z takim formatem i zapraszaniem gości na dłuższą metę, jestem dziwnie przekonany, że nijak i że z programu zostanie wydmuszka. Z drugiej jeśli ktoś pisze publicznie o „zmianie szyldu i jeździe dalej”, to znaczy, że zamierza mi coś – za przeproszeniem – podpierdolić. Jeśli w sobotę o tej samej godzinie w tej samej telewizji z tego samego miejsca zostanie nadany program, który różnić się będzie tylko szyldem, to napiszę na Twitterze krótkie ogłoszonko: czy jest prawnik, który tą prostą sprawą zajmie się za darmo, a całą ewentualną wygraną wpłacamy na siepomaga.pl? Ja nie wiem, czy tak można – wziąć czyjś program i zmienić mu nazwę. Może można? Akceptuję to, że może tak. Natomiast wtedy myślę, że moje wątpliwości będzie musiał rozwiać sąd, bo skoro nie wiem, to przecież muszę się dowiedzieć. W najlepszym razie skorzysta ktoś chory, w najgorszym razie zapłacę koszty sądowe.
6. Wiecie po co ja w ogóle zrobiłem ten program? Chciałem sprawdzić, czy jestem w stanie. Sprawdziłem i wiem, że jestem. Misja wykonana. Teraz nie mam wielkiego ciśnienia, żeby go ciągnąć, chociaż absolutnie nie twierdzę, że nie będę tego robić. Minęły ledwie 2-3 dni od zamieszania, a pojawiło się kilka ofert na kontynuację. Jedna bardzo zaskakująca. Muszę to wszystko przeanalizować i jeśli wybrać, to wybrać dobrze, bo wiem, jak to idiotycznie wygląda, gdy program przerzucany jest jak worek ziemniaków. Myślę, że wrócimy, tylko nie za tydzień i nie za dwa.
7. Przeczytałem w internecie, że ja ten program… olewałem, bo więcej czasu spędzałem w Barcelonie. W tzw. drugim sezonie (czyli tym na antenie „Eleven”) wyemitowano 21 odcinków, z czego ja poprowadziłem 15. Od początku mój układ z telewizją był czytelny: wyjeżdżam do Barcelony i w tym czasie prowadzę co drugi odcinek. Odkąd wyjechałem, ukazało się 16 odcinków, z czego ja poprowadziłem 10 – a więc więcej niż co drugi. Naprawdę, jestem profesjonalistą i wiem co kiedy muszę zrobić, a czego nie muszę. Jak daję słowo to dotrzymuję.
8. Bywały sytuacje zabawne. Np. śmiać mi się chciało, gdy oburzeni widzowie (czyli wy) pisali o skandalicznym wyjściu Zarzecznego ze studia – że to brak szacunku dla mnie i dla gości, że trzeba go wyrzucić itd. Teraz zdradzę wam trochę kuchni. Akurat to było nagranie odcinka sylwestrowego, więc jak się sami domyślacie nie jechaliśmy na żywo. Nastąpiło opóźnienie w rozpoczęciu nagrania i stało się jasne, że Paweł nie będzie mógł zostać do końca, ponieważ nie zdąży dojechać do telewizji Republika, gdzie prowadzi swój autorski program. Ustaliliśmy więc, że na umówiony znak strzeli focha i wyjdzie, co w swoim uroczym stylu faktycznie zrobił. Zapewniam jednak, że goście ani przez moment nie czuli się obrażeni. W ogóle rola Pawła jest ciekawa – oczywiście były odcinki gdy był świetny i takie gdy był mniej świetny, takie gdy pomagał i przeszkadzał. Natomiast trzeba zrozumieć jedno – przy Pawle, jego zachowaniu nie tylko na antenie, ale także poza anteną, zmienia się klimat, ludzie zapominają o kamerach. Być może były odcinki, w których Paweł was drażnił, bo chcieliście posłuchać innego gościa, ale jest niewykluczone, że ten inny gość mówił ciekawie i szczerze tylko dlatego, że Paweł go trochę do tego nastroił.
9. Raz, przyznaję bez bicia, zachowaniem się jak – za przeproszeniem – pizda. Wtedy, gdy posłuchałem prośby Mirosławskiego, aby nie zapraszać Radosława Matusiaka – jako kary za to, że dwa razy na przestrzeni jakiegoś tam czasu nie dotarł do studia. Uznałem wtedy, że trzeba robić ukłony w kierunku drugiej strony, gdy współpracujemy na równych zasadach, ale z perspektywy czasu oceniam to za błąd. Radek to zresztą niebywała postać. W piątek przed feralnym programem przysłał mi z pięć SMS-ów, że będzie na pewno i żebym się o nic nie martwił, że wziął nocleg tuż obok miejsca nagrania, aby się nie spóźnić, a następnie… nie dotarł. Nie odzywał się aż do środy, gdy nagle patrzę w wideofon – Matusiak! Nawet nie wiem, jak zdobył adres. Stanął w drzwiach, wręczył wino w ramach przeprosin i wypalił: – Patrz, ja nawet jeszcze jestem w ciuchach z soboty! Tych na program!
Nie da się go nie lubić.
KRZYSZTOF STANOWSKI