Reklama

Oszukać przeznaczenie. Historie prawdziwe z jednym wspólnym mianownikiem.

redakcja

Autor:redakcja

12 lutego 2012, 00:05 • 14 min czytania 0 komentarzy

Każdy z nich jako dziecko miał jedno marzenie – zostać piłkarzem. Codziennie ubierać koszulkę swojego klubu, zarabiać miliony i być oklaskiwanym przez kibiców. Podporządkowywali temu wszystko – codzienne treningi, wyrzeczenia, bóle po kontuzjach. I gdy szło już pięknie, usłyszeli wiadomość, która wstrząsnęła ich życiem. Skórzana piłka nagle zeszła na drugi plan, a ranking priorytetów przewrócił się do góry nogami. W jednym momencie ich marzenia legły w gruzach, a życie zamieniło się w walkę. Już nie chodziło o to, by strzelać gole albo ograć przeciwnika. Przez jakiś czas cel był jeden: przeżyć.
Słynny Bill Shankly to nie tylko legenda Liverpoolu, ale też człowiek, którego niektórzy fani kojarzą głównie ze zdań o piłce, życiu i śmierci. „Niektórzy ludzie uważają, że piłka nożna jest sprawą życia lub śmierci. Jestem bardzo rozczarowany takim podejściem. Mogę zapewnić, iż jest o wiele, wiele ważniejsza” – dla zagorzałych kibiców mogą być to słowa piękne, choć dla niektórych piłkarzy już niekoniecznie. Na przykład dla takich, którzy ponad pół życia spędzili na boisku, aby dowiedzieć się, że to koniec. Z dnia na dzień. Okazało się, że coś idzie niezgodnie z planem. Nowotwór, wypadek, atak serca. Jedna chwila, kilka słów lekarza i scenariusz do „Jestem legendą” zamieniał się w „Oszukać przeznaczenie”. Chwile, w których kibice zapominają o klubowych barwach na rzecz zdrowego rozsądku. Chwile, w których z drogi znikają róże, a pojawia się męka. Dni, tygodnie, miesiące – wszystkie mijają po to by je przeżyć, a dopiero później na horyzoncie może pojawić się coś więcej.
 
Historii Erica Abidala nie ma sensu przytaczać, bo zna ją każdy. Nowotwór w marcu, a uniesiony Puchar Ligi Mistrzów w maju każe oddać zawodnikowi respekt i pogratulować medycynie. Abidal wie, że miał szczęście, dzięki któremu strach szybko zamienił się w blizny, które pokazał na okładce jednego z magazynów.
 
Image and video hosting by TinyPic
 
Ale tego szczęścia, które miał obrońca Barcelony, nie starczyło dla wszystkich. Przykładów nie trzeba szukać daleko, wystarczy zajrzeć do obozu największego rywala i cofnąć się o trzy lata. Ruben De la Red jeszcze w kwietniu zapowiadał, że powalczy o miejsce w składzie Realu Madryt, w czerwcu zdobywał mistrzostwo Europy, a w październiku po raz ostatni zagrał w profesjonalnym meczu. Podczas pucharowego spotkania z Realem Unión 23-letni wówczas pomocnik upadł na ziemię i nie reagował na żadne bodźce. Początkowo mówiło się o chwilowym obniżeniu ciśnienia tętniczego, następnie o sezonie pauzy. Skończyło się na konferencji prasowej ponad dwa lata po całym zdarzeniu i oficjalnym ogłoszeniu informacji, która dla nikogo nie była zaskoczeniem. -Jestem bardzo wdzięczny wszystkim ludziom, którzy wspierali mnie odkąd zemdlałem. Na próżno walczyłem o powrót, lekarze nakazali mi przestać. Zawsze marzyłem o zostaniu piłkarzem w największym klubie na świecie. Real Madryt patrzył jak dorastałem, dołączyłem tutaj mając dziesięć lat, dzisiaj klub patrzy jak odchodzę. Teraz pragnę zostać trenerem. Mogę mieć chore serce, ale ono nadal bije dla Madridismo – oznajmił ze łzami w oczach wychowanek Realu, który został w klubie w charakterze pracownika. Początkowo miał dołączyć do sztabu Jose Mourinho, jednak ostatecznie został drugim trenerem Juvenilu A, czyli jednej z młodzieżowych drużyn „Królewskich”.
 

 
Podobnie jak Hiszpan, swoje dni chwały dość krótko przeżywał francuski napastnik Steve Savidan. Jego historia jest o tyle ciekawa, że w reprezentacji zadebiutował w wieku trzydziestu lat, choć mając ich dwadzieścia trzy grał w piłkę amatorsko i dorabiał raz jako śmieciarz, raz jako kelner. Jego pierwsze podejście do drugiej ligi okazało się na tyle nieudolne, że grając dla Beauvais uzyskał bilans 24/0, co zaowocowało powrotem na niższe szczeble i z czasem transferem do Valenciennes, w którym wypłynął na szerokie wody, bo nagle opanował sztukę strzelania goli. Zgarniał kolejno tytuły króla strzelców trzeciej i drugiej ligi, a na najwyższym szczeblu jego trafienia zapewniały drużynie z północnej Francji ligowy byt. Kolejny sezon to czternaście bramek dla SM Caen i zdawało się, że w wieku 31 lat osiągnie swój klubowy szczyt, przechodząc do AS Monaco. Nic bardziej mylnego – testy medyczne jasno pokazały, że jeżeli Savidan chce jeszcze pożyć, musi skończyć z zawodowym graniem w piłkę. Inaczej serce może nie wytrzymać…
 
Póki co, „Savigol” jest ostatnim piłkarzem, którego karierę zastopowała francuska czarna seria. W 2005 roku z futbolem musiał skończyć Dagui Bakari, w 2007 Johan Radet, a w 2009 właśnie on. Listę mógłby uzupełnić jeszcze Lilian Thuram, ale ten w ostateczności zarzekał się, że badania jednak nic nie wykryły, a karierę kończy z powodów rodzinnych. Niech mu zatem będzie.
 
Na szczęście nie wszyscy musieli skończyć jak De la Red czy Savidan. Spora grupa zawodników może stanąć w jednym szeregu z Abidalem i pochwalić się, że mimo przeciwności losu nadal mogą robić to co kochają. Niewiele brakowało, a Arjen Robben nie biegałby dziś po boiskach Bundesligi, lecz zostałby zapamiętany jako niesamowicie utalentowany junior, który już w wieku szesnastu lat grał w Eredivisie. Wprawdzie i dziś dość często zdarza się, że pomocnik Bayernu Monachium nie jest w odpowiedniej kondycji zdrowotnej by uprawiać sport, ale kilka lat temu i tak pewnie oddałby wiele, aby mieć świadomość tego, że jego kariera nie tylko nie legnie w gruzach, ale i życie nie skończy się z dwójką z przodu. Mając niespełna dwadzieścia lat, Robben jako zawodnik PSV usłyszał wyrok: rak jąder. – Wyczułem coś dziwnego, więc zaniepokojony poszedłem do lekarza, który mnie zbadał i powiedział, że konieczna jest jak najszybsza operacja. Byłem przerażony – opowiadał po latach holenderski pomocnik, dodając, że wówczas futbol przestał być dla niego ważny. W tamtej chwili żył całkiem innymi wartościami: – W dodatku po operacji musiałem kilka dni czekać, bo lekarze podejrzewali, że nowotwór jest złośliwy. Te dni były największym koszmarem w moim życiu – zarzekał się, pamiętając towarzyszącą mu ulgę, gdy dowiedział się, że złośliwy był jedynie los. Wówczas podobnie jak Abidal, Robben wrócił na końcówkę sezonu i latem podpisał kontrakt z Chelsea.
 
Image and video hosting by TinyPic
 
Są jednak i tacy, którzy na okładkach gazet lądują później z innych powodów niż Abidal. Na przykład taki Craig Moore – jemu wystarczyło tylko półtora roku, by mówiono o nim z dwóch różnych powodów, i co ważne, obu raczej pozasportowych. Pierwszy raz zaczęto o nim pisać, gdy jeszcze jako piłkarz dowiedział się o tym, że cierpi na raka jąder. Wówczas już sześć tygodni po operacji wrócił na boisko, a kilkanaście miesięcy później wokół jego osoby znów pojawił się szum. Powód? Więzienie w Dubaju. – Nie rozmawiałam z nim, bo albo wyłączył telefon, albo zgubił go w celi. Całe szczęście, że już wyszedł. Nie sądzę bowiem, żeby więzienie, jakiekolwiek, a zwłaszcza w Emiratach Arabskich, było atrakcyjnym miejscem – stwierdziła zdezorientowana żona zawodnika, która była ostatnią deską ratunku w poszukiwaniu świeżych informacji przez media. Okazało się, że i tak wiedziała więcej od nich, bo te dopiero po czasie dowiedziały się o co ten cały hałas. Mianowicie Moore pozwolił sobie na spożywanie alkoholu w miejscu publicznym, co w krajach arabskich jest zabronione przez prawo. Jakby tego było mało, wstawiony wdał się w kłótnię z policjantem. Całej sytuacji nie mogli nadziwić się znajomi zawodnika, którzy zaznaczali, że Moore powinien doskonale odnajdywać się w tamtejszych realiach, bo przebywał tam w sprawie interesów. Na tym nie koniec dziwactw – kilka miesięcy wcześniej zakończył karierę równo z odpadnięciem reprezentacji Australii z afrykańskiego mundialu, choć bez klubu pozostawał od marca. Do RPA pojechał za zasługi.
 
Identyczne schorzenie dopadło też świeżo upieczonego trenera Villarrealu, José Francisco Molinę. On miał 32 lata, kiedy poinformował o tym, że cierpi na raka jąder. Jego pauza trwała znacznie dłużej niż w przypadku Robbena czy Abidala, bo około dziesięciu miesięcy. Początkowo nic nie zwiastowało happy endu, jako że operacja wycięcia guza nie przyniosła spodziewanych efektów i potrzebna była chemioterapia. Gdy zdawało się, że o powrocie do gry będzie mógł pomarzyć, oficjalna strona Deportivo poinformowała o tym, że bramkarz wraca do treningów. – W wyniku rozmowy między prezesem klubu Augusto Cesarem Lendoiro, Jose Moliną i lekarzami, prezes poinformował, że piłkarz ten 20 stycznia włączy się do zajęć z drużyną – napisano w specjalnym oświadczeniu na początku 2003 roku. Zresztą Molina może podać sobie rękę z Ljubosławem Penewem, z którym łączy go niemal wszystko: obaj wygrali z tą samą chorobą, obaj grali w Hiszpanii i obaj stosunkowo niedawno dostali robotę. Molina objął pierwszą drużynę Villarrealu, a Penew w listopadzie został selekcjonerem reprezentacji Bułgarii.
 
Kończąc temat raka jąder trzeba wspomnieć o największym kozaku, nawet mimo, że nie był piłkarzem. Amerykański pływak Eric Shanteau stwierdził, że odkłada operację, bo chce pojechać na Igrzyska Olimpijskie do Pekinu. – Pomyślałem sobie, że to niemożliwe, że to nie dzieje się naprawdę. Ł»e nie ma szans, żeby to zdarzyło mi się teraz. Walczysz o wyjazd, a nagle spada na ciebie taka ogromna bomba. Gdybym się nie zakwalifikował, decyzja byłaby prosta – idę na operację. Ale mam już kwalifikację, jestem w zespole, więc miałem trudny wybór – opowiadał przed wyjazdem. Jak powiedział, tak zrobił. Pojechał do Pekinu i awansował do półfinału, w którym uzyskał dziesiąty czas. Kilka dni później wrócił do kraju i w Atlancie poddał się operacji.
 
Historie niezwykłych zwycięstw nad chorobą nie kończą się tylko na powrotach po nowotworze. Całkiem niedawno świat obiegły dwie historie z zawodnikami mającymi defekty górnych kończyn, a jedna z nich nawet ma swoje źródło w Polsce. Dwa lata temu dość głośno zrobiło się o Bartłomieju Kędzierskim, który grał na zapleczu polskiej Ekstraklasy mimo tego, że ma jedną rękę. – Ten chłopak prowadzi każdego dnia heroiczny bój o to, aby zostać piłkarzem – mówił o nim Adam Nawałka, wówczas jego klubowy trener. O skali talentu chłopaka świadczył nie tylko fakt, że nieźle sobie radził bez ręki, ale i wiek w którym grał w pierwszej drużynie GKS-u Katowice – siedemnaście lat. Jego temat szybko podchwyciły ogólnopolskie media i od tamtej pory robiło się o nim coraz ciszej, choć Michał Globisz zdążył powołać go jeszcze do reprezentacji U-18. – Moja ręka kończy się tuż poniżej łokcia. Nie miałem żadnego wypadku, po prostu tak już się urodziłem – prostował przeróżne historie sam zainteresowany, który w lipcu przeniósł się do… trzecioligowej Janiny Libiąż. Podobnie jak Kędzierski, swój czas miał też Alex Sanchez, napastnik Realu Saragossa. W listopadzie 2009 roku stał się pierwszym w historii ligi hiszpańskiej piłkarzem bez dłoni, który zagrał na najwyższym szczeblu rozgrywek. I nie, nie dostał minuty przeciwko Xerez, a piętnaście przeciw Valencii. To sprawiło, że nie musiał pokazywać umiejętności piłkarskich, by zaczęto o nim mówić w całej Europie. 20-letni wówczas student prawa przeszedł dość ciekawą drogę, bo jak szybko się pojawił, tak szybko zniknął. Charakterystyczny piłkarz rezerw dostał szansę w trzech meczach i pół roku temu oddano go do trzecioligowego CD Teruel. – Nie mam palców, ale nie brakuje mi ramienia, dlatego nie mam problemów z równowagą. Od dziecka byłem przyzwyczajony do robienia wszystkiego jedną ręką i robiłem to, co chciałem. To nie była dla mnie żadna przeszkoda. Gdyby postawili mnie na bramce, byłbym doskonały – opowiadał po debiucie z przymrużeniem oka rozpromieniony „jednoręki”, bo tak ochrzciły go hiszpańskie media.
 
Image and video hosting by TinyPic
 
Jednak na razie tym najlepszym spośród „jednorękich” pozostaje mało znany, a raczej zapomniany Hector Castro. Nie ma się co dziwić, że mało znany, skoro w piłkę grał stosunkowo dawno – bo w latach 30. ubiegłego wieku. „El Divino Manco”, jak go nazywano, mając trzynaście lat stracił rękę podczas pracy. Mogło się zdawać, że piła łańcuchowa załatwiła sprawę, ale nic z tego; takie rzeczy nawet nie w pierwszej połowie ubiegłego stulecia. Lista sukcesów Castro nie kończy się na samej grze, bo jego osiągnięcia wielu zawodników wzięłoby w ciemno nawet dziś. Złoty medal podczas Igrzysk Olimpijskich w 1928 roku, dwa tytuły mistrza Ameryki Południowej z Urugwajem (1926, 1935), czołowy strzelec ligi urugwajskiej po dziś dzień. Ale to i tak nie wszystko. Mówimy o człowieku, który strzelał gole nie tylko w finałach mistrzostw świata, ale i w… finale. Tak, to on jest tym Castro od ostatniego gola w wygranym przez Urugwaj 4:2 finale z Argentyną w 1930 roku.
 

 
Niecodzienne historie zdrowotne dosięgały piłkarzy nawet w dalekiej przeszłości. Znana bowiem jest historia Kaki, który w wieku osiemnastu lat skakał do basenu tak niefortunnie, że stracił czucie w nogach (ostatecznie dość szybko doszedł do siebie), ale opowieść Emmanuela Adebayora już niekoniecznie. Otóż były napastnik Realu Madryt do czwartego roku życia poruszał się na wózku inwalidzkim, a w poszukiwaniu pomocy jego matka zjeździła większość afrykańskich krajów. Efektów nie było nigdy. Jeździła, prosiła, szukała, ale nikt nie potrafił jej pomóc. Jak opowiadał Adebayor, ostatnią szansą była modlitwa: – Otrzymaliśmy obietnicę wstawienniczej modlitwy. Wszystko zaczęło się w niedzielę o północy i miało trwać tydzień. Gdy nadeszła sobota i nic się nie zmieniało, matka wybuchła płaczem – opowiadał jednej z gazet. Wszystko zmieniało się w niedzielę, kiedy to do świątyni wpadła piłka, a jedyną osobą, która się po nią ruszyła był właśnie mały Emmanuel. Po prostu wstał, jak gdyby nigdy nic. Wstał i poszedł po piłkę. – Wstał i zaczął płakać. Bardzo chciał wziąć piłkę. W końcu podbiegł do niej i mocno ją chwycił. Byłam przestraszona, bo nigdy nie widziałam go chodzącego – wspomina matka piłkarza i dodaje: – Wtedy już wiedziałam, że jest stworzony do bycia piłkarzem. Wszyscy mówili wówczas: „Twój syn chodzi dzięki piłce nożnej. To na pewno dlatego, że ma futbol we krwi”.
 
Od tych wszystkich przypadków znacznie różni się Tim Howard. On ze swoją chorobą zna się niemal tak dobrze jak z lustrzanym odbiciem, bo towarzyszy mu ona od dawna, choć nigdy nie zagrażała życiu ani karierze. Jeżeli zauważycie kiedyś, że bramkarz Evertonu wykonuje dziwne ruchy, nadmiernie mruga, albo kilka razy powtarza tę samą czynność, nie bierzcie go za wariata lub ćpuna. To tylko zespół Tourette’a, u Howarda występujący w lekkiej formie. Objawia się on przez tiki nerwowe, w jego przypadku właśnie poprzez częste mruganie. Sam piłkarz bagatelizuje całą sprawę: – Wiele osób dotkniętych tą przypadłością mówi o sobie, że cierpi na tę chorobę. Ja nie czuję się w ten sposób. To jest część mojego życia, nie przeszkadza mi ani w funkcjonowaniu na boisku, ani poza nim – mówił. To, co nie przeszkadzało jemu, było problemem dla angielskich mediów, które zaznaczając u niego występowanie Tourette’a, starały się wzbudzić sensację. Takie nagłówki jak „Chory na Tourette’a transferowym celem MU” albo „Manchester sięgnie po niepełnosprawnego bramkarza?” mówią same za siebie. Po jednym ze słabszych meczów „The Sun” posunął się do tego stopnia, że nazwał go „zombie” i w usta wsadził słowa „Biorę leki, które mnie ogłupiają”. – To kompletne bzdury, bo ja nie biorę żadnych tabletek – szybko ripostował Howard. Dziś wszyscy rozumieją, że Amerykanin nie jest żadnym wariatem, a dolegliwość nie przeszkadza mu być czołowym bramkarzem całej Premier League. – Tiki to takie przekleństwo i staram się z tym walczyć. Bywają raz dobre, a raz złe dni, ale myślę że byłbym w stanie nauczać ludzi, którzy chcą się czegoś dowiedzieć o tej chorobie, która i tak za bardzo nie wpływa na moją grę. Dzięki mojej pozycji i chorobie mogę dodawać otuchy innym ludziom, którzy cierpią na zespół Tourette’a. Bóg może wykorzystywać także moje słabości i wady, by zrobić z nich coś wielkiego. Działa nawet przez moją przypadłość – wyznał w 2010 roku były bramkarz Manchesteru United. Alex Ferguson ogólnie ma oko do bramkarzy ze schorzeniami, bo ostatnio w obieg poszła informacja, że David de Gea będzie musiał przejść operację wzroku.
 
Dziś o powrót na boisko walczą Darren Fletcher, Antonio Cassano, czy Miki Roque. Ten ostatni przed rokiem dowiedział się, że cierpi na złośliwy nowotwór miednicy i jego powrót na boisko oddala się z każdym upływającym miesiącem. Ale są i tacy, którzy nie mieli możliwości powrotu, bo przegrali tę walkę bardzo szybko. Miklós Fehér i Marc-Vivien Foé zmarli nagle, już na murawie. Kameruńczyk umierał na oczach żony i dwójki dzieci, którzy oglądali mecz z trybun. Antonio Puerta zasłabł na boisku i w szatni, przechodząc łącznie pięć zawałów serca. Dziś jego zdjęcia mają głównie dwa kolory lub przepasane są czarną wstęgą. To właśnie jego twarz na koszulce miał Sergio Ramos, gdy świętował mistrzostwo Europy…
 
Image and video hosting by TinyPic
 
…podobnie jak Andrés Iniesta, który zadedykował zwycięskiego gola w finale mistrzostw świata byłemu kapitanowi Espanyolu Barcelona Daniemu Jarque, zmarłemu na zawał serca podczas przygotowań do sezonu 2009/2010. Ten wówczas rozmawiał z dziewczyną przez telefon, która w pewnym momencie usłyszała tylko huk upadającej komórki. Potem była cisza…
 
Image and video hosting by TinyPic
Dani Jarque: Zawsze z nami
 
Los dwóch Hiszpanów podzielił Krzysztof Nowak, któremu choroba przedwcześnie zakończyła najpierw karierę, potem egzystencję. W wieku 26 lat dopadło go ALS, prowadzące do zaniku mięśni. Leczenie nie przyniosło żadnego skutku i cztery lata później były reprezentant Polski zmarł. Podobny los spotkał Jakuba Ławeckiego, o którego sytuacji szerzej można przeczytać TUTAJ. Kilka miesięcy po tym artykule Ławecki na zaproszenie Tomasza Jasiny wyszedł ze szpitala skomentować mecz Motoru Lublin ze Stalą Stalowa Wola i jak się okazało, była to jego ostatnia przygoda z piłką nożną.

Ł»eby nie kończyć tak pesymistycznie wątku piłkarskiego, trzeba wspomnieć o jeszcze jednym przypadku. W końcu niebawem wraca Ekstraklasa, a do niej Marcin Budziński. Czytania nie ma dużo, więc zainteresowanych odsyłamy TUTAJ

Na koniec zostawiamy hokej i dwie historie. Pierwsza, godna przeczytania, TUTAJ, a druga, na poprawę humoru, do obejrzenia. W tym przypadku odsyłamy do dostępnego w internecie fragmentu o Brendanie Laroux z amerykańskiej komedii „Wiadomości bez cenzury”. Całość celowo naciągnięta, ale morał z wiarą, pracą i hartem ducha już niekoniecznie. Spytajcie tych, którym się udało.
 
KRYSTIAN GRADOWSKI

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...