Reklama

Seans obowiązkowy: polski piłkarzu, obejrzyj finał US Open i zastanów się nad sobą…

redakcja

Autor:redakcja

13 września 2011, 02:20 • 5 min czytania 0 komentarzy

Polskim piłkarzom powinno się obowiązkowo puścić finał US Open – żeby zobaczyli, co to znaczy być sportowcem i by przez chwilę zastanowili się nad sobą. Pod jednym względem ten sezon ekstraklasy jest rekordowy – pod względem liczby zawodników, których łapią skurcze. Nigdy wcześniej nie widzieliśmy na boiskach aż takiego pobojowiska jak w tym roku. Wszyscy wszystkich naciągają, co kilka minut ktoś pada i prosi o litość. A już symbolem stanu fizycznego naszych piłkarzy stał się Porębski z Jagiellonii, który po 60 minutach truchtania padł jak długi.
Novak Djoković i Rafael Nadal stworzyli KOSMICZNE widowisko. Owszem, po 4 godzinach walki obaj już byli fizycznymi wrakami, bo Serba bolały plecy, a Hiszpan nie był w stanie biegać z powodu problemów z nogą. Ale to, co działo się wcześniej było bardziej wyniszczające niż walka z Witalijem Kliczką. Obaj biegali w tempie dla naszych ligowców nieosiągalnym, wykonali niemożliwą liczbę sprintów i dochodzili do piłek, które wydawały się całkowicie poza zasięgiem. System Amisco stosowany przez kluby Ekstraklasy prawdopodobnie by się zawiesił albo zgłosił błąd. Tak, w tym jednym tenisowym meczu obaj zawodnicy wykonali więcej startów do piłki niż polscy ligowcy w ciągu rundy. Jednego gema grali przez dwadzieścia minut i to było dwadzieścia minut nieprzerwanego, obustronnego ataku.

Seans obowiązkowy: polski piłkarzu, obejrzyj finał US Open i zastanów się nad sobą…

Ciekło z nich, ledwie łapali oddech. Ale stali i walczyli. Ha, walczyli! To nie była walka, to był tenisowy koncert życzeń.

A u nas co chwilę piłka w aut i okrzyk: – Pomocy! Ratunku! Nie mogę już grać!

Grzegorz Baran z Bełchatowa w 85 minucie meczu toczącego się w sennym tempie dostał takich skurczów, że zespół musiał kończyć w dziesiątkę…

Jeśli piłkarze naszej ligi sądzą, że są przygotowani do zawodu, niech obejrzą finał US Open i zobaczą, gdzie dopiero powinien być kres fizycznych możliwości sportowca. Niech przekonają się, jak bardzo można przeciągnąć granicę, po przekroczeniu której nie można już z siebie nic dać. Djoković walczył z bólem, zachowując perfekcję, a Nadal podkręcał tempo, podkręcał, wydawało się, że wygra, ale chyba przeholował.

Reklama

Pamiętacie niedawną konferencję prasową, podczas której złapał go taki skurcz, że aż osunął się z krzesła?

Otóż nigdy nie widzieliśmy polskiego piłkarza, którego po meczu łapałyby skurcze i który nie byłby w stanie iść na dyskotekę. Ich zawsze ta przypadłość łapie w trakcie spotkań – nigdy po. Oczywiście, że inna jest specyfika tenisa i piłki nożnej, ale poziom zaangażowania Nadala oraz Djokovicia pokazuje nam, jak wiele powinno się od profesjonalnych sportowców wymagać. Mianowicie – powinno się wymagać przełamywania barier. Krańcowego zmęczenia.

A na pewno wymagać można czegoś więcej niż okrzyków „ałaaa” i padania na murawę, gdy zegar wybija 60 albo 75 minutę. W Anglii nie padają, w Hiszpanii nie padają, w Niemczech nie padają. A u nas? U nas w końcówkach nie wstają. Mamy sezon skurczów. Jeden wielki ligowy skurcz. Gdybyśmy oglądali tylko polską ekstraklasę, pomyślelibyśmy, że to całkowicie normalne.

Podjaraliśmy się tym finałem US Open jak dzieciaki, bo zobaczyliśmy nie tylko obustronną wirtuozerię pod względem technicznym (tego można było się przecież spodziewać, gdy gra dwóch najlepszych tenisistów świata), ale też chęć zwycięstwa, jaką trudno na co dzień zaobserwować. Ile razy w 90 minucie meczu polskie ligi mieliście wrażenie, że ci piłkarze dali z siebie absolutne maksimum i że za moment padną z wycieńczenia? Oni padają, ale z niedotrenowania, a nie z wycieńczenia. Nadal mógłby w takim tempie obskoczyć całą kolejkę. W piątek pobiegałby między naszymi zawodnikami przez 180 minut, w sobotę przez 270, w niedzielę przez 180 i w poniedziałek przez 90. Dałby radę – na sto procent!

Panowie, wiemy, że to czytacie. Znajdźcie nagranie finału US Open i podumajcie chwilę (nie mylić z dymaniem) – ile jeszcze macie w sobie rezerw…

Reklama

Polecamy też książkę „Snajper” – właśnie skończyliśmy czytać. Ł»ołnierz najbardziej elitarnych amerykańskich jednostek specjalnych, Howard Wasdin (brał udział w misji w Somalii, znanej z filmu „Helikopter w ogniu”), opisuje treningi, przez jakie musiał przejść, by w ogóle dostać się do SEAL Team. Samych treningów nie będziemy tu opisywać, za to zacytujemy fragment dotyczący stanu tych żołnierzy, gdy je zakończyli:

Położyłem się i zasnąłem. Inni obserwowali nas podczas snu, żeby sprawdzać, czy nie połkniemy własnego języka, nie udławimy się śliną albo najzwyczajniej nie przestaniemy oddychać z wycieńczenia.

Następnego dnia przekręciłem się na drugi bok na swojej górnej koi i zeskoczyłem na dół, jak to miałem w zwyczaju, ale nogi odmówiły posłuszeństwa. Przywaliłem twarzą w podłogę, rozkrwawiłem sobie nos i wargę. Próbowałem zamówić rozmowę z Laurą, aby powiedzieć jej, że przebrnąłem przez hell week, lecz gdy zgłosiła się telefonistka, nie byłem w stanie wydusić słowa. Głos wrócił mi dopiero po kilku godzinach.

Na wyżerkę zabrali nas vanem. Ludzie pomogli nam wysiąść. Wydawało się, że gdy tak kuśtykamy do stołówki, wszystkie oczy zwrócone są na nas.

Jasne, że nie można przeginać i że sport to nie wojsko, ale niech sobie niektórzy zawodnicy przypomną ten fragment, gdy znowu zaczną narzekać, że w czasie obozu przygotowawczego trener zbytnio dał im w kość. Niech w końcu zapomną o pojęciu świeżości – ani Nadal nie był świeży, ani Djoković, i ci żołnierze też nie. Ale wszyscy byli za to znakomicie wytrenowani.

Jednostka SEAL miała hasło: jedyny łatwy dzień był wczoraj.

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...