Reklama

Marcin Rosłoń: – Całe życie spędziłem w rezerwie

redakcja

Autor:redakcja

16 czerwca 2011, 13:28 • 21 min czytania 0 komentarzy

Dziennikarz, piłkarz, maratończyk, trener, a za chwilę może i pisarz, albo sędzia lub menedżer. Nie sposób go zaszufladkować. Tom Hanks, jako Forrest Gump, mówił „Zawsze jak gdzieś szedłem, to biegłem”. On może powiedzieć to samo. Jest w ciągłym biegu. Na razie dobiegł do grona najlepszych komentatorów w kraju. Co ciekawe, przed każdym meczem ligi polskiej mówi do dźwiękowca na próbę: „Całe życie spędziłem w rezerwie”. Blefuje. Od kilku lat gra pierwsze skrzypce. Zresztą, przekonajcie się sami. Marcin Rosłoń – facet, który rzucił piłkę, by być dziennikarzem, a przy okazji… zdobył mistrzostwo Polski.
Mieszkasz na warszawskim Natolinie. Do siedziby Canal+ masz nieco ponad 6 kilometrów, sprawdziłem. Ile razy przebiegłeś tę trasę?
Dokładnie sześć i pół kilometra. Biegam bardzo często, ale nigdy bezpośrednio do Canal+, tylko staram się jeszcze zahaczyć o Kabaty, tak żeby tych kilometrów wyszło przynajmniej z kilkanaście. Jest jednak jeden zasadniczy problem – w redakcji nie ma prysznica. Znaczy jest jeden, ale szwankuje i jest na poziomie minus 1, więc raczej z niego nie korzystam. Ale dystans sześciu kilometrów nie robi na mnie wrażenia. Czasami nawet nie chce mi się zakładać butów, jak sobie pomyślę, że mam przebiec taki krótki odcinek (śmiech).

Marcin Rosłoń: – Całe życie spędziłem w rezerwie

To jak sobie radzisz bez prysznica? Wpadasz prosto do studia po takiej przebieżce?
Nie, nie. To by raczej nie przeszło. Na naszym piętrze jest duża toaleta, więc biorę ze sobą plecak i tam się przebieram. Staram się wybierać takie dni na bieg, kiedy mecz jest wieczorem, żeby już nie wpadać do budynku w godzinach szczytu, bo wiadomo, że tak do 17.00 życie w Canal+ toczy się jak w każdej korporacji. Dlatego przeważnie wybieram sobotę albo niedzielę. Na przykład ostatnio wracałem z Gdańska wraz z Grzegorzem Mielcarskim oraz Darkiem Motałą i wysiadłem w Legionowie, bo miałem trening 30 kilometrów do zaliczenia. Oni zabrali moje rzeczy, ja się przebrałem w pociągu i przyleciałem do Canal+ w dwie godziny i piętnaście minut.

Dobry czas.
Nie najgorszy. Mam opracowany plan pod maraton i regularnie, raz w tygodniu przebiegam dystans 35 kilometrów. Śmiesznie, bo jak ludzie się mnie pytają: „Rosół, co biegłeś? Trzydziestkę piątkę?” – to już nie robi na nich wrażenia. Ale jak Mielcar powiedział: „On z Legionowa przybiegł!” – to każdy robił wielkie oczy, bo to bardziej działa na wyobraźnię. Bieganie stało się moją pasją, w piłkę w tym w roku w ogóle nie grałem. No, może poza 14 minutami w przerwie meczu Wisły z Lechem, kiedy trochę pokopaliśmy piłę z Czarkiem Olbrychtem. Wymieniliśmy kilka pasów przy linii bocznej. Górą, dołem, potem żonglereczka. Tak rekreacyjnie.

A skąd ta pasja do biegania?
Zawsze biegłem. Miałem niezłą kondycję. Wcześniej jednak inaczej do tego podchodziłem. Nawet 20 minutowy trucht sprawiał mi ból, bo wydawało mi się to bezcelowe, bezsensu, no bo jak można biegać bez piłki? Kiedy jednak przestałem grać w piłkę, musiałem podjąć decyzję, co robić dalej. Na początku był rower, jakieś dłuższe wycieczki, aż w końcu Tomek Smokowski przebiegł maraton i stwierdziłem, że może i ja spróbuje. Zacząłem trenować, przygotowywałem się do pierwszego maratonu, ale zatęskniłem za piłką, a jak wiadomo, trening piłkarski burzy cały trening biegowy, więc jak dobiegłem do mety, to po prostu zdychałem. Powiedziałem wtedy: nigdy więcej. Ale już następnego dnia, choć nogi bolały, to włączyła się ambicja i stwierdziłem, że na pewno będę atakował dalej. No i zaczęło się.

Trochę nie wierzę w ten kategoryczny rozbrat z piłką. Koledzy nie dzwonią, nie namawiają?
Jest trochę tych zaproszeń. Niektórzy dali już sobie spokój i przestali dzwonić. Teraz, w połowie czerwca odbędzie się w Ostródzie turniej dziennikarzy. Przyjedzie dużo ekip, w mocnych składach. Polsat, Eurosport, nasza redakcja też tam będzie. Ale ja w tym czasie wyjeżdżam z żoną i córką na wakacje do Jastarni. Gdybym nie biegał, to pewnie byłbym tak zafiksowany, że do tej Ostródy znad morza i tak bym przyjechał. Ale teraz od razu podziękowałem. Oczywiście, czasami mam wielką ochotę, żeby pograć w piłkę, jednak postawiłem na bieganie. Motywuje mnie do tego chęć pobicia życiówki, perspektywa biegu w Maratonie Gór Stołowych, który w zeszłym roku zawaliłem, bo przegrałem z upałem i po 30 kilometrze zszedłem z trasy. Ponadto strasznie mnie kręci start w biegu na 112 kilometrów wokół masywu Mont Blanc. Kapitalna sprawa. Biegnie się około 30 godzin. Przynajmniej taki jest limit czasowy. I tak się zaangażowałem, że szkoda byłoby mi to zniweczyć, zaprzepaścić, przez jakąś kontuzję odniesioną na boisku. Podjąłem taką decyzję i bardzo dobrze się z tym czuję. Biegam sam, albo z kumplami. Wstaję o 5.00 rano, karmię moją córkę Marysię i o 5.30 wychodzę pobiegać do lasu. To jest mój czas. Nikt mi go nie zabiera, z nikim nie muszę się dzielić, szarpać, przepychać i wszystko mam totalnie w nosie. Sam sobie układam trening, sam poznaje swój organizm. Sprawia mi to frajdę.

Reklama

A może Twoja rezygnacja z gry w piłkę wynika z frustracji po porażce z Kosą Konstancin?
Nie, nic z tych rzeczy. Zawsze na boisku byłem nerwusem, ale w tym przypadku frustracji nie było. Wręcz przeciwnie. Byłem bardzo zadowolony, że to wszystko wypaliło i jednocześnie bardzo zmęczony, bo cały ciężar przygotowań był na mojej głowie.

Ty byłeś pomysłodawcą?
Nie, to był pomysł Darka Motały. Ja tylko to pociągnąłem dalej, mając większe przełożenie na „najważniejszych” w naszej redakcji. Andrzej Twarowski był na tak, Tomek Smokowski również i później jakoś poszło. A co do samego meczu, to wydaje mi się, że zabrakło nam Szymka. Z dwóch powodów. Po pierwsze, on nadal jest w dobrej formie, a po drugie daje pewną jakość w grze do przodu. Tego nam zabrakło. W obronie i w pomocy wyglądało to jeszcze całkiem przyzwoicie. Ale już mniejsza z tym. Było miło. Zagraliśmy z chłopakami, którzy w swoim życiu już może z nikim tak poważnym nie zagrają. Traktuje to jako fajną przygodę. Oczywiście chcieliśmy wygrać, mieliśmy swoje sytuacje, ale przerżnęliśmy. Nie ma co się nad tym rozczulać. Cieszyło mnie natomiast to, że po meczu wszyscy powiedzieli jednym głosem – za rok też gramy.

I gracie?
Chęci były. Nie wiem jednak, czy ktoś się za to zabrał formalnie. Na razie chyba nie, więc dopóki ja się nie zabiorę, to pewnie nikt tego nie zrobi (śmiech).

A jak to jest z karierami piłkarskimi wśród dziennikarzy Canal+, bo niektóre historie urosły już do miana urban legends?
No to już weryfikuję. Na pewno Czarek Olbrycht grał w Jeleniej Górze na poziomie trzeciej ligi. O ile dobrze pamiętam, to wywalczył także awans do drugiej, ale chyba już w niej nie zadebiutował. To taki typ zadziornego skrzydłowego. Nie do zajechania, nie do przepchnięcia.

„Jeździec bez głowy”?
Nie, nie, raczej z głową. Z nim się o tyle dobrze gra, że zawsze można na nim polegać. Jak i na boisku, tak i w pracy oraz w życiu. Wartościowy człowiek i zawodnik. Co do innych, to Darek Motała grał w juniorach Amiki Wronki, no i pokopał trochę w futsal. I oczywiście jest jeszcze Rafał Dębiński, który grał razem ze mną w Legii.

No właśnie, o tobie w Legii mówiono „przeciętny piłkarz o nieprzeciętnej inteligencji”. Chyba wówczas nie był to dla ciebie komplement?
Mam do siebie duży dystans, więc podchodziłem do tego z przymrużeniem oka. Zwłaszcza, że mówił to Marek Pietruszka, ówczesny prezes Legii, z którym często żartowaliśmy. To zresztą dzięki niemu trafiłem do Canal+. To on skierował mnie na rozmowę z Januszem Basałajem, do którego wcześniej zadzwonił i powiedział, że ma tu takiego dziennikarza, a zarazem zawodnika – Marcina Rosłonia. Basałaj odpowiedział: – A znam, niech do mnie zadzwoni, to się umówimy. No i poszedłem na pierwszą rozmowę i już zostałem. Uczyłem się wszystkiego od początku, a potem powoli piąłem się w redakcyjnej strukturze. A wracając jeszcze do tych słów Marka Pietruszki, to ja rzeczywiście taki byłem. Byłem przeciętnym piłkarzem. Jestem świadomy swoich umiejętności, bo po prostu są pewne bariery, których bym nie przeskoczył. Inna sprawa, że gdybym na tym etapie początkowym – kiedy wchodziłem do pierwszej drużyny Legii, kiedy była ona rozbita po Lidze Mistrzów i w kadrze miała raptem kilkunastu zawodników – dostał więcej szans jako kryjący obrońca lub defensywny pomocnik, to być może miałbym dzisiaj kilkaset występów w ekstraklasie i byłbym ikoną tego klubu, jako wychowanek, który przeszedł przez wszystkie szczeble – od drużyny trampkarzy do pierwszego zespołu. Byłbym na pewno lepszym piłkarzem, bo wszystko bazuje na ograniu, co zresztą pokazał sezon mistrzowski. Nagle Wdowczyk na mnie postawił i się okazało, że ten Rosłoń to nie takie drewno. A i Legia potrafiła wtedy wygrywać, nie traciła zbyt wielu goli. Nikt nie przyjeżdżał do Warszawy, jak po swoje.

Reklama

Miałeś 18 lat, kiedy Paweł Janas zabrał cię na obóz z pierwszą drużyną do Ustronia. Wszedłeś wtedy do szatni, a tam Pisz, Staniek, Podbrożny. Były nerwy?
Dla mnie to było ogromne przeżycie. Co prawda przed wyjazdem doznałem kontuzji kolana, bo tak gruchnąłem na lodzie, że mi całe spuchło, ale Paweł Janas zachował się kapitalnie i powiedział „niech młody się podleczy i do nas dojedzie”. Po dwóch dniach już byłem z drużyną i po krótkiej rekonwalescencji wszedłem w normalny trening. Chciałem się wtedy jak najwięcej nauczyć. Oczywiście byłem lekko speszony, bo to jest trochę tak, że bycie inteligentnym człowiekiem, nie pomaga w byciu dobrym piłkarzem. Czasami nie przeszkadza, ale innym razem może trochę pogmatwać sprawy, bo za dużo myślisz, za dużo analizujesz, za dużo się przejmujesz. Ale drużyna przyjęła mnie bardzo dobrze. Sporo mi pomógł Jacek Bednarz, który mnie ciągnął jak młodszego brata.

To był też twój pierwszy kontakt z Maciejem Skorżą.
Maciek wtedy dopiero zaczynał. Równolegle pracował bodajże w Delcie Warszawa, a w Legii pomagał, bo miał świadomość, że to może być jego trampolina do kariery. Siedzieliśmy nawet przy jednym stoliku na zgrupowaniu. Ja, Maciek i Roman Oreszczuk, który jadł po swojemu – fura ziemniaków i trzy pajdy chleba. Jak to Rosjanin. W dodatku strasznie siorbał, pijąc herbatę. A z Maćkiem, to nie było to jakieś kumplostwo. Dzisiaj mówimy sobie po imieniu, ale też zażyłości między nami nie ma.

Podobno mieliście nawet jakąś scysję, kiedy Skorża był trenerem Wisłu Kraków. O co poszło?
Drobna scysja rzeczywiście była, ale to chyba wynikało ze stresu, jaki mu wtedy towarzyszył. Sam nie wiem. To był upalny dzień i może słońce mu trochę zaszkodziło. Wisła wtedy wygrała 5:0, i jak już emocje opadły, to Maciek do mnie zadzwonił i wszystko sobie wyjaśniliśmy.

W swoim CV masz złoty medal za mistrzostwo Polski. Byłeś zaskoczony, kiedy w 2005 roku sięgnął po ciebie Dariusz Wdowczyk? W końcu już od kilku lat grałeś w piłkę pół-profesjonalnie, by nie powiedzieć – amatorsko.
Pewnie, że byłem. Przed sezonem, jak jeszcze pierwszym trenerem był Jacek Zieliński, ocierałem się o pierwszy skład. Na obozie w Austrii grałem w środku pola z Łukaszem Surmą oraz Marcinem Smolińskim i naprawdę fajnie to wyglądało. Potem przyszedł jednak mecz z Bayerem Leverkusen i moje miejsce zajął Jacek Magiera. A kiedy w trakcie sezonu Zielińskiego zastąpił Wdowczyk, wykorzystałem przerwę na reprezentację i przekonałem go do siebie w jednym ze sparingów. Zagrałem na środku obrony z Jackiem Magierą i wypadłem całkiem nieźle. Poza tym dużo krzyczałem, komunikowałem, żyłem meczem, a Wdowczyk właśnie tego wymagał. Widział, że jestem w formie, że się przykładam do treningów i na mnie postawił. Mógł mnie równie dobrze pstryknąć w nos i powiedzieć „dobra dziennikarz, wypad”. Ale dał mi szansę i za to go cenię. Zrobił coś, czego nikt inny w mojej przygodzie z piłką nigdy nie zrobił. Docenił moje umiejętności i pominął fakt, że jestem dziennikarzem, a przecież już wtedy komentowałem mecze w Canal+.

No właśnie, podczas gdy twoi koledzy z Legii dzień po meczu, lecieli do centrów handlowych, korzystając z wolnego, ty jechałeś do Grodziska Wielkopolskiego czy Wodzisławia komentować spotkanie ekstraklasy.
Zgadza się. Pamiętam nawet taką śmieszną sytuację, jeszcze za kadencji Jacka Zielińskiego, na jesieni 2004 roku. Zaproszono mnie wtedy na trening pierwszego zespołu, bo były problemy kadrowe. Wypadłem całkiem nieźle w gierce treningowej i włączono mnie do kadry na mecz z Cracovią. Zagrałem w tym spotkaniu i potem siedzieliśmy już wszyscy w szatni, w drzwiach stał prezes Walter ze ś.p. prezesem Wejchertem, wszyscy się cieszyliśmy ze zwycięstwa i nagle ktoś rzucił: „Rosół, a co jutro komentujesz?” Odpowiedziałem, że mecz Groclinu z Wisłą Kraków. Przy okazji zażartowałem, że wchodząc na antenę powiem „Z Grodziska Wielkopolskiego witają państwa: drugoligowy trener Michał Probierz i pierwszoligowy piłkarz Marcin Rosłoń”.

Podobno za premię mistrzowską z sezonu 2005/2006 sprezentowałeś żonie samochód?
Ł»ona wcześniej jeździła Oplem Tigrą, którą sama sobie dzielnie przywiozła z Niemiec za dwa i pół tysiąca euro. Jak już mieliśmy trochę więcej pieniędzy, to mogliśmy sobie pozwolić na nieco lepsze auto i stanęło na jakiejś „cytrynie”, którą przez parę następnych lat Kasia jeździła. Ale to nie były jakieś gigantyczne pieniądze. Premia była zależna od wysokości kontraktu, a ten mój był bardzo niski.

Z czasów gry w Legii zostały Ci także przyjaźnie.
No tak, szczególnie z Łukaszem Fabiańskim i Tomkiem Kiełbowiczem. Z „Kiełbikiem” zawsze dzieliliśmy pokój na zgrupowaniach. Mamy podobne charaktery, podobną mentalność i podobne podejście do pracy. Jak mieliśmy do wykonania sześć podciągnięć sztangą, to nie czekaliśmy aż trener nie będzie patrzył, żeby zrobić tylko trzy. Po prostu robiliśmy sześć, a jak się udało to i siedem.

Image and video hosting by TinyPic

A Fabian?
Łukasz jest dość specyficznym człowiekiem, jeśli chodzi o życie w grupie. On raczej nie jest duszą towarzystwa. Trzyma się z boku i jak przyszedł do Legii, to my z Kiełbikiem przypasowaliśmy mu charakterami. Przychodził do nas do pokoju, razem przesiadywaliśmy, rozmawialiśmy, czasami jakieś winko wypiliśmy. Nasze relacje były kumpelskie, z czasem zrobiły się braterskie. I tak zostało. Jak tylko przyjeżdża do Warszawy, to zawsze do nas dzwoni. Przywozi prezenty mojej Marysi i Karolinie, córce Tomka.

Często wpadasz w odwiedziny do Londynu?
Przynajmniej raz w roku. Z reguły wyjeżdżamy przed sylwestrem i zostajemy na pierwszy tydzień stycznia, bo akurat wtedy są wyprzedaże, co działa jak magnes na moją żonę (śmiech). Zawsze stacjonujemy u Fabiana, kupujemy bilety na metro, jeździmy i zwiedzamy. Chodzimy do różnych knajp, obowiązkowo na musical. Fabian jest świetnie zorientowany w nowościach kinowych.

W końcu to wy mu wymyśliliście ksywę „Bambi”.
Dokładnie. I tak zostało do dzisiaj. Teraz Fabian jest już takim „starszym – młodszym bratem”. Dojrzał, zamierza związać się z Anią, z którą spotyka się od dłuższego czasu. Ja mu mocno kibicuję. Jest w świetnym klubie, znakomicie zarządzonym. Nic, tylko grać.

A nie masz problemów z obiektywizmem, kiedy komentujesz mecze Arsenalu?
Jestem zdrowym facetem, ze zdrowym podejściem do rzeczywistości i kiedy dla przykładu komentuje mecz Arsenalu z Newcastle, w którym Andy Carroll strzela gola głową po błędzie Łukasza Fabiańskiego, to oczywiście mówię, że bramka padła po ewidentnym błędzie Fabiańskiego. Nie mam z tym problemów. Łukasz zresztą też. To są rzeczy wpisane w ten zawód. Często ze sobą rozmawiamy i o pewnych sprawach mówię mu prosto z mostu. Wiadomo, że miał trudniejsze chwile w swoim życiu. Popełnił błąd, jeden, drugi i zaczęła się nagonka. A babole wszystkim się zdarzają. Spójrzmy na Reinę i gola, którego puścił w meczu z Arsenalem. Katastrofalny błąd. Ale czy jest słabym bramkarzem? Nie, jednym z najlepszych. Wszystko rozbija się o regularne granie. Fabian siedział na ławce, w końcu wskoczył do pierwszego składu, popełnił jakiś jeden błąd, ale wszystko potem poszło do przodu i bronił bardzo dobrze. Trudno pokazać swój kunszt, jeśli bronisz raz na dwa miesiące. Było wielu mistrzów treningu, a potem przychodził mecz i wydawało Ci się, że nie znasz tego piłkarza. Psychika jest najważniejsza w zawodowej piłce, a jeżeli za nią idzie jeszcze glejt od trenera, zapewnienie, że jesteś numerem jeden, to masz komfortowe warunki do tego, żeby pokazać pełnie swoich umiejętności.

Skąd to zamiłowanie do angielskiej piłki?
Nigdy nie byłem kibicem konkretnego zespołu. Liga angielska była po prostu najbliższa mojemu charakterowi. Na początku komentowałem też mecze ligi włoskiej, a w redakcji miałem ksywkę „Koń”. Bo dobry koń, to i po błocie pociągnie. Rzucałem się – podobnie jak wcześniej Mateusz Borek – na każdą ligę, na każdy mecz, na wszystko, co było do zrobienia. Robiłem ligę francuską, hiszpańską, zaś angielska była zawsze domeną Andrzeja Twarowskiego i Rafała Nahornego. Zresztą, chętnych do skomentowania meczu Premier League nigdy nie brakowało. Wiadomo, wysoki poziom, bardzo ładne obrazki, świetna realizacja, nic się nie spóźnia, obraz rzadko się zrywa, a jak wchodzi transmisja o 13.55, to zegar odlicza 30 sekund i zawsze wychodzi o 13.55, a nie dajmy na to 56. Perfekcjonizm. W każdym calu. Natomiast co do ligi polskiej, to wiadomo – jesteś na stadionie, więcej widzisz, czujesz tę atmosferę, bo w przypadku ligi angielskiej, to widzę tyle, co telewidz i jeszcze w lewym uchu mam angielski komentarz.

I zawsze komentujesz z angielskim komentarzem w słuchawkach?
Tak, bo jest to bardzo pomocne. Na przykład możesz podsłuchać poprawną wymowę nazwisk. Wiadomo, że kiedy pierwszy raz komentujesz mecz Blackpool, to nie masz obowiązku znać wszystkich zawodników i jeszcze kraju, z którego pochodzą. Natomiast nagle musisz skojarzyć, że trójka to Crainey, który gra na lewej obronie i z czasem już to zapamiętujesz. Wchodzi ci to w krew. Na początku oczywiście był stres, ale teraz, z biegiem czasu, z każdym kolejnym meczem nabierasz doświadczenia i ze wszystkiego jesteś w stanie wybrnąć. Potrafisz się z siebie zaśmiać, nawet zrobić z siebie głupka, ale ludzie wtedy też czują, że jesteś bliżej nich. Czują, że to, co mówisz jest prawdziwe.

O Tomku Smokowskim powiedziałeś, że nauczył Cię swobody i umiejętnego wykorzystywania statystyk. A czego nauczyłeś się od innych?
Kiedy przyszedłem do redakcji, to byli w niej już dziennikarze o uznanej marce. Wniosłem oczywiście coś swojego. Coś czego ani Tomek Smokowski, ani Andrzej Twarowski czy Jacek Laskowski nie mieli, bo nie grali w piłkę na takim poziomie. Dzięki temu być może lepiej czytam grę, choć od tego przeważnie mam eksperta w postaci innego, byłego piłkarza. Ale na przykład już przy lidze angielskiej mogę się wykazać, bo Rafał Nahorny jest od ciekawostek, statystyk i tego typu rzeczy. Od każdego jednak się czegoś nauczyłem. Oni też traktowali mnie trochę jak młodszego brata. Byłem dla nich ciekawą postacią, bo jednak grałem w piłkę, choć nie na tym najwyższym poziomie, ale jednak. Każdy mi podpowiadał. Tomek Smokowski pytał po co mi tyle notatek, zaś Jacek Laskowski nauczył mnie ciszy. To jest chyba taki grzech każdego początkującego komentatora. Kiedy w słuchawkach masz ciszę, to wydaje Ci się, że to jest błąd. A w tle słychać przecież dźwięki stadionowe, każde kopnięcie piłki, doping kibiców.

A nie śmieszy Cię czasem nadmierna egzaltacja komentatorów, typu „Kotoooooorooooooowski” w wykonaniu Kołtonia?
Wiesz, to są emocje. Czasami poskromione, a czasami nie. Mnie też czasami poniesie i jak potem to odsłucham, to wydaje mi się, że przesadziłem. Ostatnio miałem ciekawe zdarzenie na Lechii. Tam jest taki ochroniarz, z którym zawsze sobie rozmawiam. Tym razem podleciał do mnie przed meczem z Polonią i mówi: Marcin, posłuchaj tego. No i odpala komórkę, a tam bodajże jakiś Silver, zrobił kawałek z moim komentarzem z meczu Lechii z Legią. To był fragment, kiedy gdańszczanie zrobili takie dwie piękne akcje. I ja tam napędzam tę akcję: „ależ to były dwa ciosy! Na takim poziomie, jakiego dawno w Polsce nie widzieliśmy…”. Jest taki krzyk, że aż ciary idą. Jeszcze wszystko elegancko zmontowane. Chciał mi przesłać to bluetooth’em, ale coś nie chciało zadziałać. Szukałem tego ostatnio w Internecie, też bezskutecznie.

(My znaleźliśmy)

Spotykasz się z docinkami, obelgami pod swoim adresem na innych stadionach, jako były legionista?
Ludzie już raczej nie patrzą na mnie przez pryzmat gry w Legii. Przecież nie masz wpływu na to, gdzie się urodzisz i dokąd zaprowadzą cię rodzice do szkoły. Ale jest trochę tak, że jak przyjeżdżasz do Krakowa, ktoś się zapyta skąd jesteś i mówisz mu, że z Warszawy, to od razu pojawia się jakiś niesmak, bariera. A być może ja bym bardzo chciał się urodzić w Krakowie, bo mają piękny Rynek, Kazimierz, najlepsze zapiekanki, albo w Poznaniu, który też bardzo lubię… Na początku może zdarzały się takie przypadki. Teraz już raczej nie. Kto się miał spiąć na mnie, ten już to zrobił. Ale na żadnym stadionie nikt mi nie dał w mordę, nie naubliżał. A jeśli już ludzie podchodzą, to raczej, żeby powiedzieć coś miłego, że są emocje, że jednak jest obiektywnie. Na boisku też mam wielu kolegów, z którymi grałem, albo po prostu ich znam, ale jeżeli popełniają błąd, to mówię, że popełnili błąd. Czasami mają do mnie o to pretensje, podobnie jeden z sędziów, z którym się kumpluję, a o którym wypowiedziałem się krytycznie na antenie. Ale jeśli wyraźnie się pomylił, to nie owijam w bawełnę. Każdy popełnia błędy. Ja jak komentuję, też je popełniam. Po prostu staram się być uczciwy.

A widzisz dużą różnicę między tym, jak kiedyś przygotowywałeś się do meczów, a tym jak robisz to teraz?
Dużej różnicy nie ma. Schemat jest ten sam. Jeśli chodzi o ligę angielską, to przygotowanie jest o tyle przyjemne, że mają perfekcyjnie opracowane statystyki. Czasami więc wystarczy zrobić CTRL+C i CTRL+V, i gotowe. Oczywiście, zawsze przygotowuje sobie wstęp, który na antenie przeważnie się trochę różni od tego, co sobie wcześniej napisałem, choć przy meczach Premier League zdarza się, że czytam go z kartki, tak żeby dobrze się wbić w początek meczu. Nie jest to dla mnie żadna ujma. Pierwsze myśli i słowa, które wypowiadasz na antenie powinny być składne, a nie zawsze jesteś w stanie wszystko spamiętać. Nigdy mi się jednak nie zdarzyło, abym poszedł na żywioł, bez przygotowania. Zawsze mam notatki. Kiedyś robiłem je ręcznie, ale teraz ze względu na córeczkę, łatwiej jest mi pisać na komputerze. W razie czego mogę szybko „zasejwować” i po problemie. Wszystko to zbieram do segregatora. Wcześniej miałem pięć takich zeszytów i w każdym robiłem notatki – wychodziło z 70, 80 komentarzy rocznie. Każdy ręcznie napisany. Trzymam to na pamiątkę. Ale od nowego sezonu znowu będę pisał ręcznie, bo teraz poszedłem trochę na łatwiznę.

Jaka jest największa obawa komentatora? Dla przykładu Tomek Smokowski w jednym z wywiadów mówił, że boi się czkawki.
Ja to czasami się boje o historie żołądkowe, jak zjem przed meczem jakieś dziwne rzeczy.

Ale nie miałeś jeszcze takiej sytuacji, że w trakcie transmisji wyłączałeś swój mikrofon, zostawiałeś współkomentatora, a sam leciałeś szukać toalety?
Na szczęście nie. Zdarzało się na przykład, że zjadłem wcześniej pół kilo czereśni i dopiero po jakimś czasie do mnie docierało, że przecież wieczorem mam mecz do skomentowania. Ale na razie obyło się bez przygód. Jeżeli chodzi o ligę angielską, to jest łatwiej, bo możesz na chwilę wyskoczyć, a Rafał Nahorny pociągnie tę transmisję. W końcu każdemu może się zdarzyć. Ale na razie nic takiego mi się nie przydarzyło. Ani zawroty głowy, ani omdlenie, czy też niespodziewana wizyta w ubikacji. Nic. Czasami tylko się boję, że kiedy jest upał, a ja się bardzo emocjonuje spotkaniem, to po wejściu na wizję będzie widać krople potu na koszuli.

Zaliczyłeś jakieś większe wpadki na antenie? Takie na miarę „Łapu Capu”?
Większych wpadek nie miałem. Zdarza mi się, jak każdemu, pomylić nazwisko piłkarza. Na przykład z Garetha Bale’a zrobiłem aktora Cristiana Bale’a. Ale wychodzę z założenia, że lepiej się do tego przyznać na antenie, niż iść w zaparte. W takich momentach Rafał Nahorny macha mi ręką, albo ja jemu i potem do tego wracamy mówiąc: och, zrobiłem z niego mistrza, kiedy on nim nie był, czy coś w ten deseń. To są tego typu błędy. Natłok meczów, programów, sprawia, że czasami mylą ci się zawodnicy. Szczególnie ich narodowości. Przez moment wydawało mi się, że Gary Taylor-Fletcher z Blackpool jest Szkotem, podczas gdy jest Anglikiem, a Szkotem jest Steven Fletcher z Wolverhampton. Ogólnie niezły kociokwik.

Są jeszcze nerwy przed wejściem do budki komentatorskiej czy to już rutyna?
Chyba większy dreszcz emocji mam przed nagraniem programu 1 na 1, niż przed meczem. Nawet trudno mi powiedzieć z czego to wynika, bo zawsze ruszamy i jest przemiła gadka, bez względu na gościa. Może jest to bardziej obawa o czynniki techniczne – że może coś nie zadziała, że coś się nie nagra. A na stanowisku komentatorskim biorę kilka głębszych oddechów na 30 sekund przed wejściem na antenę, przybijam piątkę ze współkomentatorem i jedziemy. Kiedy na przykład komentuje mecz Liverpoolu z Rafałem Nahornym, a kibice na Anfield odśpiewują „You’ll never walk alone”, mówimy naszemu dźwiękowcowi: teraz na maksa. Ale wielkiego stresu nie ma. Zrobiłem już tyle meczów, że jest to dla mnie jak pieczenie drożdżowej baby. Zawsze pięknie pachnie, ale trzeba uważać, żeby nie było zakalca. Dreszczyk jest, owszem, ale nie ma panicznego strachu.

A masz jakiś pomysł na siebie, gdyby Canal+ stracił prawa do transmisji meczów ekstraklasy?
Gdyby Canal+ powiedział: Panie Marcinie, dziękujemy, tak? Wszystko się może zdarzyć. Ale wiesz co, mam trzymiesięczne wypowiedzenie (śmiech). Jest kilka pomysłów. Kiedyś chciałem otworzyć restaurację, ale tego równolegle z moją pracą ciągnąć się nie da. Bo tam trzeba być, doglądać, pilnować. Jak już coś robię, to się w to angażuje w stu procentach. Swego czasu trenowałem drużynę Młodych Wilków w Legii, ale to też trzeba robić z pasją. Na tę chwilę nie mam jednak jasnego pomysłu. Może odnalazłbym się w roli dyrektora sportowego, rzecznika prasowego albo trenera. Kilka lat temu zrobiłem kurs sędziowski, i to w okresie tych licznych zatrzymań korupcyjnych, więc gdybym wpadł w program mentorski, to mógłbym co roku awansować o jedną klasę rozgrywkową. Może już teraz byłbym na szczeblu centralnym, ale to tylko gdybanie. Na razie ściskam mocno w garści to, co mam. W ubiegłym roku napisałem książkę o tematyce sportowej, która teraz jest w wydawnictwie. Być może Canal+ obejmie ją patronatem. Może ukaże się już w tym roku, a jak nie, to pewnie na początku przyszłego.

Autobiografia?
Na razie nie mogę powiedzieć (śmiech). Przynajmniej dopóki wszystko nie będzie formalnie dograne. Zajęło mi to z piętnaście miesięcy. Czegoś takiego jeszcze nie ma na rynku i może fajnie wypalić. Nie mówię, że będę pisarzem. Nic z tych rzeczy, bo może zostanę menedżerem piłkarskim?

Ale podobno egzamin nie dość, że trudny, to jeszcze trzeba sporo zapłacić.
To mógłbym poodkładać. Egzamin dopiero jesienią. Bardziej myślę o przygotowaniu merytorycznym, bo to rzeczywiście nie jest kaszka z mleczkiem. Pytanie tylko czy na pewno chciałbym to robić? Bo komentowanie to dla mnie najfajniejszy, po grze w piłkę, zawód na świecie. Jeszcze w tej stacji, z tymi ludźmi. Czysta przyjemność. Może gdzie indziej nie byłoby już tak kolorowo.

ROZMAWIAŁ JAKUB POLKOWSKI

Najnowsze

Niemcy

Bobel: Heynckes powiedział, że u niego zagrałbym 200 razy w Bundeslidze

Jan Mazurek
0
Bobel: Heynckes powiedział, że u niego zagrałbym 200 razy w Bundeslidze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...