Zmiana właściciela po dwóch dekadach teoretycznie musi oznaczać trzęsienie ziemi albo przynajmniej ewidentną cezurę. W Cracovii jest inaczej. Ale i jej przypadek jest w polskich warunkach szczególny. Rzadko bowiem nowy właściciel, zamiast sprzątać stajnię Augiasza, może po prostu pilnować, by niczego nie zepsuć.

Zmiana właściciela to w funkcjonowaniu każdego klubu newralgiczny i potencjalnie niebezpieczny moment. Może otworzyć złotą erę i dać zupełnie nowe możliwości. Istnieje jednak zawsze ryzyko, że klub trafi w niepowołane ręce. Nawet w najsilniejszych ligach, obracających znacznie większymi pieniędzmi, wiele historii właścicielskich kończy się katastrofami, albo przynajmniej rozczarowaniami.
W Polsce klubom tym bardziej nie jest łatwo dobrze się wydać. Zazwyczaj najlepsze, co może ich spotkać, to zmobilizowanie do transakcji któregoś z biznesmenów z lokalnego otoczenia, jak wydarzyło się przed laty w przypadku Wisły Kraków, później w Rakowie Częstochowa, a w tym roku w Widzewie Łódź czy Koronie Kielce. Nie trzeba wtedy pytać o motywację, czy zastanawiać się nad źródłami finansowania, wszak kluby trafiają w ręce osób znanych w polskim środowisku biznesowym i łatwych do prześwietlenia.
Cracovia jako papierek lakmusowy
Zagraniczne inwestycje są pod tym względem znacznie bardziej ryzykowne. Trudno na razie wskazać z przeszłości przykład udanego mariażu polskiego klubu z obcym kapitałem. Nietrudno natomiast wskazać nieudane albo choćby szemrane, jak Vanna Ly w Wiśle Kraków, czy niemieccy właściciele Korony, którzy doprowadzili ją do spadku. Nieszczęścia często wynikały z pośpiechu i desperacji. Albo transakcje przeprowadzano niestarannie, byle jak najszybciej pozbyć się balastu. Albo klub znajdował się z jakiegoś względu w na tyle trudnej sytuacji, że odstraszał poważny biznes, a przyciągał postaci o wątpliwej proweniencji, które chciały skorzystać z okazji.
Pod tym względem sprzedaż Cracovii, do której przygotowania rozpoczęły się po śmierci Janusza Filipiaka, poprzedniego właściciela, od początku 2024 roku, można było uznawać za papierek lakmusowy dla całego polskiego rynku. Jeśli takiemu klubowi nie udałoby się znaleźć atrakcyjnego zagranicznego inwestora, nie udałoby się już chyba żadnemu. I to zupełnie abstrahując od sympatii, czy antypatii, jakie ktoś wobec niej żywi. Od nowego właściciela, po dwóch dekadach działalności Filipiaka, a później jeszcze kilkunastu miesiącach organizacyjnej pracy prezesa Mateusza Dróżdża, nie trzeba wymagać usuwania kul u nogi wstrzymujących rozwój klubu. Można od razu zająć się wchodzeniem na wyższy poziom.
Ograniczenia rozwojowe
Świerczewski musiał w Częstochowie zbudować klub praktycznie od podstaw. Pod wieloma względami odniósł spektakularny sukces. Wciąż jednak, po wpompowaniu przezeń potężnych pieniędzy, widać dla Rakowa ewidentne ograniczenia rozwojowe. Nie ma stadionu ani perspektyw, że kiedyś zostanie wybudowany. Nie ma sensownej bazy treningowej i szkoleniowej. Funkcjonuje w mieście wielokrotnie mniejszym od tych, z którymi rywalizuje o najwyższe cele. W którym dodatkowo funkcjonuje cieszący się dużym zainteresowaniem klub żużlowy, ograniczający i tak węższą niż w Warszawie i Poznaniu pulę kibiców, z której potencjalnie można by czerpać. Zwłaszcza że szeroko pojęty region jest piłkarsko nasycony. Zagłębie i Górny Śląsk na południe, Łódź na północ, czy Kielce na wschód mają silne ośrodki piłkarskie z długimi tradycjami. Raków nie wszedł na pustynię, musi się rozpychać łokciami.
Pod tym względem łatwiej miał w Lublinie Zbigniew Jakubas. On zastał bowiem nowy stadion, wygłodniałą bazę kibicowską i region z niewielką konkurencją. Musiał jednak awansować o dwie ligi, zbudować struktury praktycznie od zera, po dekadach spędzonych poza najwyższą ligą i zorganizować infrastrukturę do treningów i szkolenia młodzieży. Alex Haditaghi wszystko to już w Szczecinie miał, podobnie jak silną drużynę, ale za to musiał natychmiast odciąć ogon w postaci długu pozostawionego przez poprzedniego właściciela.

Alex Haditaghi
Nic tylko działać
Dla Roberta Dobrzyckiego w Widzewie palącym tematem niemal od razu stała się budowa infrastruktury treningowej nadążającej za ambicjami Widzewa. Z kolei kupowanie Górnika Zabrze czy Śląska Wrocław wymaga dogadywania się z urzędami miejskimi, co zawsze trwa i obfituje w turbulencje.
Jagiellonii z kolei, w sensie rozwojowym, nie sprzyja geografia. Z Michała Probierza śmiano się, gdy wspominał o braku lotniska, ale teraz, gdy białostoczanie regularnie grają w europejskich pucharach, jest to realny logistyczny problem. Bliskość białoruskiej granicy i toczącej się na wschodzie wojny też nie uławia przekonywania piłkarzy z zagranicy i ich rodzin, że trafiają do bezpiecznego miejsca na ziemi.
W Cracovii tego wszystkiego nie ma. Począwszy od względnie nowego i w miarę skrojonego pod możliwości klubu stadionu w centrum miasta. Przez nowoczesny ośrodek treningowy na miarę XXI wieku (o ile oczywiście aktualny podatkowy spór z Gminą Liszki uda się jakoś rozwiązać). Lotnisko znajdujące się tuż obok nich. Atrakcyjne do życia duże miasto. Po bazę kibicowską i tradycję tak w sensie duszy klubu, jak i w sensie bardziej współczesnym: ciągłości gry w Ekstraklasie przez praktycznie dwie dekady, transferową historię sprzedażową, istnienie struktur, akademii, jednak z jakąś regularnością wypuszczającej niezłych piłkarzy, czy silnej drużyny, regularnie kręcącej się raczej w górnej części tabeli.
Comarch, przygotowując klub do sprzedaży, zadbał o wyczyszczenie długów i wraz z prezesem Dróżdżem, o wyjaśnienie sytuacji sekcji hokejowej, czy niektórych nieruchomości. I można było czekać na oferty.
Nowa era jak stara
Efektem, przynajmniej w obecnej krótkiej perspektywie, jest całkowity spokój związany ze sprawą, która przecież w wielu miejscach oznaczałaby całkowite trzęsienie ziemi i wyłanianie się zupełnie nowego porządku. Robert Platek, Amerykanin polskiego pochodzenia, przyjechał na sierpniowy mecz z Widzewem wraz z żoną, porozdawał uśmiechy i pozdrowienia, dał sobie cyknąć fotkę z drużyną, a potem pojechał, skąd przybył i – z perspektywy zewnętrznej – nic się nie zmieniło.
Prezesem pozostał ten sam człowiek, otoczony w dziale sportowym tymi samymi ludźmi, pracującymi z tym samym trenerem. Nie było konferencji prasowej, wywiadów, hucznych zapowiedzi, nowego logo na koszulkach czy świeżych twarzy w loży VIP. Jeśli ktoś akurat w dniu meczu z Widzewem był w górach bez dostępu do sieci, miał pełne prawo nie zorientować się, że coś go ominęło. Na przykład, że Comarch po dwudziestu latach stracił status większościowego akcjonariusza. Jak mówił prezes Dróżdż w ostatnim wywiadzie dla kanału Tomasza Ćwiąkały, on też, pracując w Cracovii na co dzień, nie zauważa różnicy. A gdy zgłosił właścicielowi jakieś wątpliwości, usłyszał: „It’s your decision”.

Mateusz Dróżdż
Transferowe know-how
Z jego wypowiedzi wynika, że jedynym, co nowego pojawiło się w ostatnich tygodniach, jest zwiększenie dostępu do międzynarodowego know-how. Z ramienia nowego właściciela pojawili się mocno pracujący na szczegółowych statystykach doradcy działu sportowego, analizujący szczególnie rynki francuski i angielski. To w efekcie współpracy z nimi pojawili się w Krakowie Milan Aleksić z Sunderlandu i Brahim Traore z Caen.
To nie nowy właściciel miał jednak wyłożyć na nich pieniądze. Dróżdż w rozmowie z Przemysławem Langierem mówił, że gdyby zaszła taka potrzeba, pewnie nie byłoby z tym problemu, ale klub i tak miał zabezpieczone środki na transfery. Według deklaracji prezesa Cracovia prawdopodobnie zakończy rok na plusie, a już od kilku miesięcy można ją uznać za finansowo samowystarczalną. Transferowych szaleństw ma nie być. Zamiast nich postawiono na dalszy organiczny rozwój.
To, że ludzie związani z nowym właścicielem zajmują się na razie jedynie doradztwem w sprawach transferowych, nie dziwi w świetle informacji, do których na podstawie Centralnego Rejestru Beneficjentów Rzeczywistych dotarł kibicowski portal Teraz-Pasy. Jako właściciel 80% akcji Cracovii formalnie został zgłoszony podmiot MRKT Poland należący do Tima Keecha. Na pytanie „Gazety Krakowskiej” Comarch odpowiedział, że to podmiot kontrolowany przez Platka, co – zdaniem mniejszościowego akcjonariusza – potwierdziło badanie prawne. Platek ma być również poręczającym za MRKT Poland w zawartej transakcji.
Dróżdż tłumaczył ten zabieg u Ćwiąkały względami formalnymi związanymi z amerykańskim obywatelstwem Platka. Inna sprawa, że w hipotetycznej sytuacji, w której Casa Pia, portugalski klub należący do Platka, awansowałby do europejskich pucharów równolegle z Cracovią, doszłoby do złamania regulacji UEFA i jeden z klubów mógłby zostać wyrzucony z rozgrywek. Przy obecnych zapisach takiego ryzyka nie ma.
Międzynarodowa siatka kontaktów
O ile MRKT Poland został zarejestrowany dopiero w lipcu, MRKT Insights, inna firma Keecha, trudni się od lat doradzaniem klubom w zakresie transferowego i skautingowego know-how. Dróżdż opowiadał o otrzymanym przez Cracovię dostępie do autorskiej platformy statystyczno-skautingowej używanej przez ludzi nowego właściciela. To wszystko układa się w spójny obraz klubu opartego na danych. Co zresztą także jest tylko ewolucją, a nie rewolucją, bo Jarosław Gambal, od półtora roku będący dyrektorem skautingu Cracovii, też przy rekrutacji raczej bazował na szkiełku i oku niż na własnym nosie.
Nowa rzeczywistość Cracovii oznacza więc na razie przede wszystkim silniejsze wciągnięciu klubu w międzynarodową sieć piłkarskich kontaktów. Z jednej strony Keech i jego firma, która chwali się 25 latami doświadczeń i współpracą z 30 klubami różnych europejskich szczebli. Z drugiej Platek, właściciel klubu w Portugalii, wcześniej posiadający też drużyny we Włoszech (Spezia), Danii (SonderjyskE) oraz wymieniany przy inwestycjach w Amerykański Real Salt Lake.
Firma MSD, zarządzająca majątkiem Michaela Della, z którą związany jest Platek, po pandemii pożyczała według „Guardiana” dziesiątki milionów funtów klubom takim jak Burnley, West Brom, Derby, Sunderland czy Southampton, co zresztą, zdaniem angielskich mediów, przeszkodziło w przejęciu przez Platka pakietu kontrolnego Reading FC. Wszystko to daje jednak obraz bardzo szerokich kontaktów, także osobistych, na wielu europejskich rynkach.

Robert Platek z Elżbietą Filipiak i Luką Elsnerem
Europa jako naturalny cel
Dróżdż zaznacza u Ćwiąkały, że nie ma żadnych ustaleń i wytycznych na temat tego, który z klubów Platka jest nadrzędny wobec drugiego. Obaj funkcjonują na razie jako równoległe byty, a z prezesem Casa Pia, którym jest Portugalczyk Tiago Lopes, wymienił na razie tylko kilka wiadomości.
Jeszcze w październiku Cracovia ma ogłosić nawiązanie współpracy z klubem partnerskim na Słowacji, by mocniej czerpać z atutów tamtejszego rynku. Coś wie o nich również sam Platek i jego ludzie, wszak jeden z najbardziej spektakularnych transferów, jakie udało się im dokonać podczas działalności w piłce, dotyczy… Jakuba Kiwiora, pozyskanego przez Spezię z Żyliny i sprzedanego do Arsenalu z niemal dziesięciokrotną przebitką. W przypadku Cracovii spekulowało się kiedyś o możliwym przejęciu przez Red Bulla, co się oczywiście nie wydarzyło. I tak coraz więcej wskazuje jednak, że nieformalnie i poprzez różne unie personalne, została wciągnięta do międzynarodowej sieci klubów.
W tym świetle absolutnie nie może dziwić, że w tym sezonie tak otwarcie mówią w Krakowie o celowaniu w europejskie puchary. Wszystkie sieciowe rozwiązania służą zwiększaniu ekspozycji zawodników na różnych rynkach. A nic nie pomaga w tym mocniej niż gra w Europie. Dla nowego właściciela musiał to być naturalny kolejny krok w rozwoju tego klubu. Skoro nie ma żadnych pilnych balastów, którymi trzeba się zająć, bo utrudniają rozwój, czy pozyskiwanie ciekawych zawodników, trzeba jak najszybciej zacząć budować markę i obecność klubu na międzynarodowych rynkach.
Nowa normalność
Nawet taka deklaracja właściciela nie oznaczałaby jednak wielkiej rewolucji, bo taki cel stawiano w Cracovii już w zeszłym sezonie, gdy Platka nie było jeszcze nawet na horyzoncie. Może więc okazać się, że stan, w którym nowy właściciel się nie wychyla, nie pokazuje, nie przyprowadza swoich ludzi, ale też nie sypie milionami na lewo i prawo, będzie w Cracovii nową rzeczywistością. Przynajmniej dopóki rozwój klubu, za sprawą ludzi, których zastał na miejscu, będzie się odbywał samoistnie i harmonijnie.
Za wcześnie na odpowiedzi na pytania, co się stanie, gdy coś w planie pójdzie nie tak, czyli nie uda się awansować do europejskich pucharów, transfery nie wypalą i pojawi się dziura budżetowa, którą będzie musiał załatać właściciel.
Autopilot jest dobry, ale tylko dopóki wszystko działa. Jeśli jednak nie ma powodów do wywracania wszystkiego do góry nogami, dobrze, że właściciel nie robi tego na siłę, byle tylko pokazać, że nastała jego era. Nie jesteśmy w Polsce przyzwyczajeni do tak przeprowadzanych zmian właścicielskich. Ale też niewiele było klubów, w których nowy właściciel, zamiast sprzątać stajnię Augiasza, mógłby zacząć od pilnowania, żeby niczego nie zepsuć.
Fot. Newspix