Wydawało się, że skoro Lech Poznań do Słupska pojechał składem odpicowanym jak fury z „Pimp my ride!”, że skoro wygrywał do przerwy 2:0, to po prostu odhaczy zwycięstwo i nie pozostawi pola do dyskusji. Nie doceniliśmy jednak maszyny trenera Nielsa Frederiksena…

Jeden rabin powie, że Lecha Poznań od kompromitacji dzieliło kilkadziesiąt centymetrów. Tyle, ile przesądziło o tym, że wyrównujący gol dla Gryfa Słupsk nie został uznany z powodu spalonego. Drugi rabin się nie zgodzi i stwierdzi, że występ przeciwko czwartoligowcowi spełnia wszelkie znamiona kompromitacji. Czy się pomyli, skoro mowa o meczu, w którym mistrz Polski:
- stracił gola po rajdzie napastnika przez pół boiska, bo obaj stoperzy złamali linię spalonego;
- strzelił samobója na remis na pięć minut przed końcem gry i uratowało go tylko to, że rywal niepotrzebnie w ogóle atakował piłkę;
- pędził na pustą bramkę i miał trzecią sztukę podaną na tacy, ale na własne życzenie spalił i gola anulowano?
Przyznacie, że to wybitna kombinacja niefortunnych zdarzeń, które nie sprawią, że Poznań będzie spał spokojnie, ze świadomością, że klęska na Gibraltarze została wewnętrznie rozpracowana, przepracowana i nic takiego już się nie wydarzy.
𝐂𝐎 𝐙𝐀 𝐏𝐄𝐂𝐇 𝐆𝐑𝐘𝐅𝐀❗
Gol samobójczy Lecha Poznań w samej końcówce meczu, euforia na trybunach… ale sędzia nie uznaje gola. pic.twitter.com/AnHLyixRtl
— TVP SPORT (@sport_tvppl) October 30, 2025
Puchar Polski. Lech Poznań wygrał z Gryfem Słupsk, ale nie uniknął kompromitacji
Wiadomo, że rzecz jasna Lech Poznań ostatecznie gra dalej. Że strzelił dwa gole, zawiązał kilka ładnych akcji, wykreował parę niezłych sytuacji. Tylko nikt nie będzie bił braw mistrzom Polski za oczywistości. Można podejrzewać, że aplauzu nie byłoby i wtedy, gdyby Bartosz Mrozek jednak zachował czyste konto. Natomiast mimo wszystko wyglądałoby to lepiej, zwłaszcza że dotychczas Lech Poznań zagrał na zero z tyłu z:
- Legią Warszawa,
- Bruk-Bet Termaliką Nieciecza,
- GKS-em Katowice,
- Breidablikiem (ale tylko raz!).
Mamy za sobą ponad dwadzieścia spotkań w sezonie. Naprawdę nie wystarczy, że Joel Pereira na raty pokona bramkarza, który po meczu wraca do pracy (tym razem serio, nie jak na Gibraltarze – golkiper Gryfa przyznał, że przed i po meczu ma dyżur w robocie). Ani to, że Antoni Kozubal ładnie przyśpieszy grę, Pablo Rodriguez wypuści piłkę w uliczkę i gola strzeli Filip Jagiełło. W takim meczu nie możesz dać rywalowi cienia wątpliwości, tymczasem Lech zostawił spore pole do popisu. Naprawdę może się cieszyć, że przeciwnik nie pomyślał i na własne życzenie spalił, bo zacząłby się niezły sralnik.
Zresztą, nawet w kontekście tych spalonych, mieliśmy do czynienia z sytuacją, która nie przyniesie piłkarzom Lecha glorii i chwały. Wiadomo, że Sammy Dudek jest młody, ale wypada wiedzieć, że skoro miał przed sobą pustą bramkę i obrońcę, to linię spalonego wyznacza piłka. I, co za tym idzie, że zagranie jej do biegnącego lekko przed sobą Gisliego Thordarsona to nawet gorsza decyzja niż strzał sprzed szesnastki i pudło.
Sammy Dudek chyba se zapomniał o istnieniu spalonego albo że nie ma bramkarza #GRYLPO pic.twitter.com/Jkx6qe4M4G
— Krzysztof (@Kartofleee) October 30, 2025
Lech Poznań na własne życzenie sprawił, że po jego występie w Pucharze Polski w głowie zostaną nam właśnie takie migawki.
Gryf Słupsk – Lech Poznań 1:2 (0:2)
- 0:1 – Filip Jagiełło 19′
- 0:2 – Joel Pereira 33′
- 1:2 – Damian Wojda 54′
fot. Newspix