Piątkowa prasa zapewnia sporo ciekawej lektury. Warto rzucić okiem.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Jakub Kwiatkowski przed losowaniem grup eliminacji Euro 2024.
Czy po losowaniu od razu wiadomo, kiedy, gdzie i z kim gramy?
FIFA i UEFA odeszły od negocjacji w eliminacjach EURO 2016. Oczywiście są założenia, kto z kim nie może grać – teraz to będzie Ukraina z Białorusią. Wszystkie zmienne są wprowadzane do komputerów i dość szybko pojawia się kalendarz. Od niego nie ma już żadnych odstępstw. O wszystkim decyduje maszyna. Przed losowaniem UEFA pyta każdą federację o preferencje dotyczące kalendarza z uwagi np. na święto państwowe albo inną okoliczność. My poprosiliśmy, by w jednym z czerwcowych terminów na pewno grać na wyjeździe, bo operator Stadionu Narodowego negocjuje koncert z gwiazdą muzyki. Ale to tylko jeden termin.
(…) Z kim zagramy w drodze na EURO 2024?
Ja bym chciał, żebyśmy zmierzyli się z tymi, z którymi dawno nie rywalizowaliśmy. Czyli z drugiego koszyka – Finlandia, z trzeciego – Norwegia, z czwartego – Bułgaria, a potem Malta i Liechtenstein. W teorii byłoby łatwo. Ale grupy w składzie Polska, Francja, Norwegia, Turcja, Słowacja to jednak wolałbym uniknąć.
W Jagiellonii wyszli naprzeciw zapotrzebowaniu na rynku i odważnie posyłają na ekstraklasowe boiska coraz więcej 17-latków. A w kolejce czekają następni.
– Zagraniczne kluby buszujące na zakupach w PKO BP Ekstraklasie płacą za potencjał, a nie gotowych zawodników – przytomnie zauważa Łukasz Masłowski, dyrektor sportowy Jagiellonii. A skoro chcą potencjału – podumali w Białymstoku – to my im ten potencjał pokażemy.
Zaglądamy na listę najdrożej sprzedanych piłkarzy w historii klubu. Na pierwszym miejscu 21-letni Patryk Klimala (4 mln euro, Celtic), za nim 18-letni Bartłomiej Drągowski (2,5 mln, Fiorentina), 21-letni Karol Świderski (2,5 mln, PAOK) i będący w tym samym wieku Grzegorz Sandomierski (1,9 mln, KRC Genk). Wszystkich w momencie transferowania z Białegostoku łączy młody wiek. Żaden z tych, na których Jagiellonia obłowiła się najmocniej, w momencie rozpoczęcia życia na emigracji nie przekroczył 21. roku życia.
Letnie okno transferowe było drugim, w którym Masłowski udzielał się w Jagiellonii. O ile zimą musiał reagować doraźnie, to później dostał kilka miesięcy na przygotowanie transferów. Dziś można ocenić, że najważniejsi okazali się nie ci, którzy przyszli, ale ci, którzy zostali – Jesus Imaz, któremu w czerwcu wygasł kontrakt i podpisał nowy, oraz Marc Gual, któremu skończyło się wypożyczenie, a jednak udało się z powrotem zgłosić go w Jagiellonii. Jaga remontowała kadrę i pozbyła się kilku piłkarzy przesiadujących głównie na ławce. – Doszliśmy do wniosku, że lepiej zapłacić lepsze kontrakty dwóm, trzem wiodącym zawodnikom, jak na przykład Imazowi. W rezerwie za to mieć graczy z naszej akademii, których możemy rozwijać i promować niż trzymać tam przeciętnych piłkarzy bez potencjału na sprzedaż. Chcemy, żeby w kadrze od pozycji dwunastej w górę, czyli zaraz za pierwszą jedenastką, przeważała polska młodzież – klaruje Masłowski.
Makana Baku przekonuje, że warunki w Legii są nawet lepsze od tych, które często spotyka się w Niemczech.
(…) Gra w Warcie i Legii to dwie różne rzeczy?
Tutaj wszystko wygląda lepiej, choć oczywiście nie chcę okazywać braku szacunku poznaniakom. Legia gwarantuje fenomenalne warunki do treningów, których często nie ma nawet w Niemczech. Poziom jest wyższy, a co za tym idzie, również oczekiwania. Nie czuję presji, chcę czerpać przyjemność z piłki i się nie stresować.
(…) Kiedy wracał pan do Polski, nie pojawiła się oferta z Lecha?
Nie, ale pod koniec przygody z Wartą otrzymałem propozycję. Nie była dla mnie interesująca. Chciałem poznać nową kulturę, zmienić otoczenie oraz zyskać nowe doświadczenia, dlatego wybrałem Goeztepe.
Co pan sądzi o polskiej lidze?
Nie jest łatwa. Tym bardziej, kiedy występujesz w Legii. Z każdym rywalem gra się trudno, bo wszyscy są podwójnie zmotywowani. Nie spodziewałem się, że będzie to aż tak widoczne. Występuję w najlepszym polskim klubie, więc wszystkie mecze chcemy wygrywać, ale każdy przeciwnik robi co może, aby przeszkodzić. Każda kolejka to spore wyzwanie. Staramy się dominować, ale stać nas na więcej. Ciężko pracujemy, więc od teraz w każdym spotkaniu powinniśmy prezentować się lepiej.
Rozmowa z prezesem Radomiaka, Sławomirem Stempniewskim.
Gotowy stadion najpierw ma mieć dziewięć tysięcy miejsc, a docelowo – 15 tysięcy. Liczycie, że będziecie zarabiać na meczach? Na mecz Legii musi przyjść 18 tys. fanów, by klub wyszedł na plus.
W tej chwili gramy na mniejszym obiekcie, przy ulicy Narutowicza. Bilety rozprowadza radomski MOSiR i na razie wszystko się jakoś spina. Frekwencja to ważny czynnik, wpływający na budżet i liczymy w przyszłości na większe przychody. W tej chwili nie jest żadną tajemnicą, że nasz budżet należy do najniższych w ekstraklasie. Musimy starannie przemyśleć każdy zakup, nie możemy szaleć. Jeśli to się poprawi dzięki frekwencji na nowym obiekcie, na pewno będzie nas stać na lepszych piłkarzy.
Jak pan oceni grę i wyniki Radomiaka? Są lepsze, niż pan oczekiwał przed rozpoczęciem obecnego sezonu?
Oczekiwania w klubie zawsze są wysokie. Jakość zawodników jest w Radomiaku bardzo duża, natomiast piłka nożna uczy pokory. Szczególnie ekstraklasa, która jest ciekawa, powiedziałbym nawet, że fascynująca, bo każdy może tutaj wygrać, ale i przegrać z każdym i nigdy nie wiadomo, co się zadzieje w meczu. Zdarzały się w tym sezonie pojedyncze spotkania, które były słabe w naszym wykonaniu, ale jakość graczy jest na tyle wysoka, że jestem spokojny o rezultaty. Trzeba po prostu spokojnie robić swoją robotę i czekać na efekty.
Pierwszej wizyty na stadionie Widzewa Mateusz Żyro nie wspomina najlepiej. Kolejne były dla niego już znacznie bardziej udane. Środkowy obrońca RTS nie ma wątpliwości, że transfer do łódzkiego klubu był dobrym krokiem w karierze.
O mediach społecznościowych i presji, jaką tworzą
Odpuściłem sobie to. Każdy jest tylko człowiekiem i choćby miał nie wiem jak mocną psychikę, kiedy czyta wszystkie komentarze, to na pewno coś w głowie zostaje. Gdy byłem młodszy, używałem Twittera i przeglądając go, widziałem mnóstwo tekstów pisanych przez różnych dziennikarzy, nawet tych najbardziej opiniotwórczych, gdzie wydarzenia były przedstawione w taki sposób, by wzbudzić sensację, a nie oddać prawdę. Od środka sprawa wyglądała zupełnie inaczej, a tekst był tak sformatowany, by prezentował ją w innym świetle. Bardzo mnie to denerwowało, wręcz wkurzało. Dlatego doszedłem do wniosku, że dla higieny umysłu przestanę zaglądać do mediów społecznościowych i skupię się na czymś innym. Robię tak od kilku lat i nie żałuję.
O powodach transferu do RTS
Miałem drobne obawy, dlatego przed podjęciem decyzji poważnie rozmawiałem z trenerem i władzami klubu. Nie chciałem trafić do zespołu, który będzie się rozpaczliwie bronił przed spadkiem. Wtedy gra się znacznie trudniej i nie zawsze sprawia to przyjemność. Dlatego wizja szkoleniowca była dla mnie bardzo ważna. Trener Janusz Niedźwiedź wysłał mi wideo, na którym mogłem zobaczyć, czego będzie ode mnie oczekiwał, jakie będą moje zadania. Potem długo i rzeczowo rozmawialiśmy o roli na boisku, jaką dla mnie widzi. Odbyliśmy dobrą, merytoryczną dyskusję na argumenty. No i jeszcze plusem jest wiek trenera i jego ambicje. Nie wyznacza sobie najniższego celu, ale mierzy wyżej i to jest fajne.
Konrad Forenc jako bramkarz Korony Kielce wraca do Lubina, w którym spędził wiele lat.
Proszę nawet nie próbować mówić, że jest to dla pana taki sam mecz jak każdy inny…
W Zagłębiu byłem przez 12 lat, dlatego przy okazji takiego powrotu muszą być dodatkowe myśli. Latem ubiegłego roku, mając wciąż ważny kontrakt, poprosiłem o rozwiązanie umowy za porozumieniem stron. Nie chciałem dłużej tracić czasu na bycie rezerwowym. Sportowo robiłem wszystko, co do mnie należało, dawałem z siebie na treningach 120 procent, a jednak widziałem, że to nie wystarczy, by grać. W całym sezonie nie wystąpiłem w ani jednym ligowym meczu. Jako 29-letni bramkarz postanowiłem zrobić radykalną zmianę. Gdybym nie miał ambicji, powiedziałbym sobie: dobra, mam kontrakt, więc poczekam jeszcze i zobaczę, co się będzie działo.
Nikt pana nie wypychał z Zagłębia?
Wręcz przeciwnie. Wydaje mi się nawet, że gdy zaproponowałem rozwiązanie kontraktu, niektórzy w klubie myśleli, że podejmuje jakąś grę, że żartuję. Nie żartowałem. Rozstaliśmy się w zgodzie i poszedłem do Korony z przekonaniem, że tam będę mógł się realizować, a przy okazji pomogę nowej drużynie.
Plan był dość ryzykowny.
To prawda, bo zwłaszcza w pierwszoligowych rozgrywkach nigdy nic do końca nie wiadomo. A ja uwierzyłem, że już za rok z Koroną awansujemy i wrócę na mecz do Lubina jako bramkarz ekstraklasowej drużyny. Ktoś powie: zrobił krok w tył albo krok niżej, lecz ja zupełnie inaczej na to patrzyłem. Trzeba sobie stawiać odważne wyzwania. Losy awansu ważyły się do ostatnich sekund dogrywki barażowego meczu.
To, co przeżyliśmy w maju w starciu z Chrobrym Głogów (3:2), jest niesamowite. Huśtawka nastrojów i emocji w czasie spotkania, świadomość, że w ciągu kilkudziesięciu sekund mogą się rozstrzygnąć na plus albo na minus losy naszego awansu, są trudne do wyrażenia. Człowiek razem z drużyną maksymalnie angażuje się w walkę przez cały sezon, a na koniec okazuje się, że decydujący jest nie tylko jeden mecz, co sekundy meczu. Po ostatnim gwizdku poczułem wielką ulgę i radość.
Rozmowa z nowym trenerem Lechii Gdańsk, Marcinem Kaczmarkiem.
JAKUB TREĆ, PRZEMYSŁAW OLSZEWIK: Kiedy otrzymał pan pierwszą propozycję pracy w Lechii? Kiedy do tego doszło i w jakich okolicznościach?
MARCIN KACZMAREK: To była niedziela. Byłem z psem na spacerze i kiedy wróciłem do domu, miałem nieodebrane połączenia. Nie wiedziałem od kogo, potem oddzwoniłem. Okazało się, że dzwonił prezes Paweł Żelem i dostałem zaproszenie na rozmowę.
Mówił pan, że nie zastanawiał się długo nad przyjęciem tej oferty, ale czy mimo wszystko nie była dla pana zaskoczeniem? Pewnie w przeszłości było znacznie więcej dogodnych momentów na sięgnięcie po Marcina Kaczmarka.
W świecie piłki nigdy nic nie wiadomo. Ta sytuacja także jest przykładem tego, że musimy być gotowi na różne scenariusze. Byłem zaskoczony tą propozycją. Nie ukrywam, że nie spodziewałem się jej w tym momencie. Z drugiej strony jestem trenerem zawodowym od wielu lat. Miałem długą przerwę w tej profesji, najdłuższą w karierze, bo trwała ponad dwa lata. Nie zastanawiałem się długo nie tylko z tego względu, że chodziło o Lechię i nie chciałbym jej odmówić w trudnym momencie, choć to także był ważny czynnik. Również dlatego, że chcąc dalej pracować w zawodzie, nie mogłem odrzucić oferty z Ekstraklasy.
Brakowało panu „zapachu” piłkarskiej szatni?
Jednak dwa lata to długo. Był moment, w którym nie brakowało, bo po odejściu z Widzewa potrzebowałem resetu. Bardzo mi to było potrzebne, miałem za sobą praktycznie 16 lat intensywnej pracy. Przerwy były niezbyt długie, wszędzie pracowałem raczej długodystansowo. W Lechii prawie trzy lata, w Olimpii Grudziądz cztery, w Wiśle Płock pięć. Przerwa była mi potrzebna dla zdrowia. Natomiast im dłużej ta przerwa trwała, tym oczywiście tak, brakowało mi szatni. Tego się z siebie nie wyrzuci, a piłka jest moją pasją od dziecka.
“Chwila z…” Pavolem Stano. Ciekawy wywiad.
Pewność siebie, pana i drużyny, spadała, gdy nie wygraliście w lidze czterech meczów z rzędu?
Ludzie zaczęli mówić, że przeżywamy kryzys, a nie było w tym grama prawdy. Widziałem, że na treningach zespół pracuje nawet lepiej niż wcześniej. Widziałem, że w mikrocyklu wyglądamy naprawdę dobrze, a podczas meczów stwarzaliśmy sytuacje. Cały czas podkreślam, że nie jesteśmy w żadnym dołku. Mamy swoją jakość. Jeszcze nie na tyle dużą, by każdego przeciwnika zdominować, ale z każdym możemy wygrać. Tyle że mecze są na styku, co oznacza, że z każdym możemy też przegrać. Ważne, że widzę, jaki postęp robią piłkarze, najbardziej cieszy mnie, gdy obserwuję go także u starszych graczy. Dlatego wiem, że możemy nie wygrać kolejnych trzech spotkań, ale wciąż będę miał przekonanie, że idziemy w dobrą stronę. Ten zespół się buduje. Rotujemy, chcemy doprowadzić do tego, że ta drużyna będzie grała tak samo, nawet jak na boisku nie będzie trzech podstawowych graczy. Jestem przeciwny popadaniu ze skrajności w skrajność.
W Polsce to częste. Gdy przez pierwszych sześć kolejek byliście niepokonani i prowadziliście w tabeli, obwieszczono was rewelacją sezonu. Po kolejnych czterech spotkaniach – drużyną w kryzysie.
Dlaczego ktoś, kto uważa, że zespół, który w ostatnich latach miał ogromny problem na wyjazdach, prawie nie przywoził z nich punktów, powinien teraz, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wygrywać każde spotkanie na murawie rywala? Ostatnio trzy razy graliśmy na obcych stadionach, oprócz jednej połowy prezentowaliśmy się dobrze i mogliśmy zdobyć co najmniej o trzy punkty więcej. A gdyby tak było, bylibyśmy liderem, mając dwa punkty przewagi. Ja patrzę na to spokojnie. Gdy nam się wiodło, nie mówiłem: „Idziemy na mistrza, nie da się nas pokonać”. Robimy wszystko, by nie grać przypadkowej piłki i się rozwijać. Konsekwencja jest najważniejsza.
Jak utrzymać koncentrację, dobre przygotowanie mentalne u zawodnika, który przechodzi tak ogromny dramat osobisty, jak Jakub Rzeźniczak, który stracił dziecko?
Jestem otwarty na rozmowę z piłkarzami, z Kubą mam na tyle dobre relacje, że czasem nawet nie musimy rozmawiać, bym wiedział, jak pomóc. Respektuję jego wybory, to, o czym chce mówić, a co woli zachować dla siebie. Chciałem pokazywać mu inny aspekt życia, sprawdzić, by przychodząc do klubu, mógł się oderwać. To działało, dobrze prezentował się podczas treningów. Im intensywniej musiał pracować, tym mniej czasu zostawało na rozmyślanie. Jak na tym motocyklu, kiedy musisz być całkowicie skoncentrowany na jeździe. Robimy wszystko, by w treningu było tak samo.
Ile czasu w ciągu dnia jest pan w pełni zaangażowany w pracę?
Większość. Nawet gdy jestem z rodziną, gadamy o zawodnikach, podejściu do nich, o sytuacjach w zespole. Mam w domu trzy dziewczyny, ale zarówno żona, jak i córki są bardzo zaangażowane w piłkę. Chodzą na nasze mecze, wspierały mnie jako zawodnika i teraz jako trenera. Wiedzą o moich piłkarzach dużo więcej niż oni sami by przypuszczali. Pokazują mi czasem inną perspektywę. Warto słuchać.
Bramkarz, który z wielkim Milanem święcił triumfy w latach 90., specjalnie dla „PS”. – Instynktownie kojarzę Polskę z Janem Tomaszewskim – mówi Sebastiano Rossi.
Kto pana zdaniem wygra sobotni mecz? Milan czy Juventus?
Milan. To mówi moje serce, ale nie tylko. Jestem przekonany, że Rossoneri są faworytami tego spotkania też pod względem sportowym. Ich futbol bazuje na wyższej intensywności niż ten, który pokazuje Stara Dama. Ponadto mediolański zespół rzadko traci skupienie podczas meczu i broni się bardzo dobrze.
Między słupkami zagra Ciprian Tatarusanu, ponieważ podstawowy bramkarz Mike Maignan doznał kontuzji. Jaka jest pana opinia dotycząca francuskiego nieobecnego zawodnika?
Bardzo mi się podoba jego gra. Przekazuje spokój. Jest golkiperem, który broni: ratuje wynik i ma wpływ na mecz. Odgrywanie tej roli to najważniejsza umiejętność. Choć generalnie nie ufam za bardzo bramkarzom, którzy… bardzo dobrze grają nogami. Oczywiście to ważne, aby grać nogami, ale w tym przypadku ta cecha musi być drugorzędna.
A co myśli pan o zawodniku, który stoi między słupkami Juventusu?
O Wojciechu Szczęsnym? W Polsce od zawsze szkolą się golkiperzy, którzy udowadniają, że mogą rywalizować na światowym poziomie.
Instynktownie kojarzę Polskę z Janem Tomaszewskim, występującym, kiedy ja byłem mały. Był skutecznym bramkarzem.
SPORT
Rozmowa z byłym piłkarzem m.in. Zagłębia Sosnowiec i Górnika Zabrze, Tomaszem Łuczywkiem.
Na przeciwległym biegunie znajduje się Lechia Gdańsk, która zagra w Krakowie. Faworytem pojedynku są „Pasy”. O ekipie z Wybrzeża można dziś mówić, że to główny kandydat do spadku?
– Nie pasuje mi Lechia na dnie tabeli. W ostatnim meczu z Pogonią drużyna trenera Marcina Kaczmarka miała naprawdę fajne momenty i uważam, że ten niezwykle doświadczony zespół powinien złapać rytm i zacząć punktować. Może właśnie mecz z Cracovią będzie takim pojedynkiem na przełamanie? Cracovia gra nieźle, ale na pewno to nie jest tak, że Lechia jest tam skazana na porażkę. Osobiście w tym meczu postawiłbym X2.
Skoro jesteśmy przy typach, na kogo wskazałby Tomasz Łuczywek w konfrontacji dwóch klubów, w których pracował? We Wrocławiu wygra Śląsk czy Górnik?
– Skłaniałbym się ku remisowi (śmiech). Poważnie rzecz biorąc, z racji tego, że na tę chwilę osiadłem we Wrocławiu i obserwuję Śląsk na co dzień, uważam, że mecz sąsiadów w tabeli zapowiada się na wyrównany bój. Oba zespoły mają coś do udowodnienia. Śląsk gra u siebie w kartkę, ostatnio uległ Warcie i na pewno teraz będzie chciał się odegrać. Górnik także przegrał w ostatniej kolejce z innym zespołem z Dolnego Śląska, z drużyną Zagłębia Lubin, i też jest podrażniony. Jako kibic życzyłbym sobie takich emocji, jakich byliśmy świadkami w minionym sezonie, gdy we Wrocławiu Górnik wygrał 4:3. Myślę, że piłkarze Śląska też ten pojedynek pamiętają i będą chcieli tym razem się odegrać. Wygrana którejś ze stron sprawi, że rywal zostanie bliżej strefy spadkowej. Mimo wszystko myślę, że dojdzie w tym meczu do podziału punktów.
Bogdan Zając dołączy do Radosława Sobolewskiego w Wiśle Kraków prosto z… fotela lidera V ligi małopolskiej. Czas na nowe rozdanie.
– Każdy trener ma prawo układać sztab wedle własnego uznania – stwierdził szkoleniowiec „Białej gwiazdy”. – Na mój wniosek z klubem pożegnali się trenerzy Tomasz Mazurkiewicz i Damian Salwin, którym z tego miejsca bardzo dziękuję za pracę. Dołączył do nas Bogdan Zając, bo jest to szkoleniowiec, którego bardzo cenię i chyba nie muszę zbyt wiele mówić o jego warsztacie, bo wszyscy wiemy, jakie doświadczenie posiada. Jest to człowiek, który będzie mnie wspierał i będzie mi pomagał. Musiałem zrobić rozeznanie, jak zostanie odebrany w środowisku, bo szanuję kibiców Wisły i nie chciałem żadnych niedomówień. Jestem zwolennikiem rozbudowanego działu sportowego, który jest wsparciem pierwszego trenera. Był to jeden z moich warunków, by przyjąć ofertę pierwszego szkoleniowca, bo doba ma 24 godziny i ja osobiście nie byłbym w stanie wziąć na siebie dodatkowych obowiązków niezwiązanych z prowadzeniem drużyny – wyjaśnił „Sobol”.
FAKT
Michał Kopczyński o pożegnaniu z Legią. Teraz zagra z nią jako piłkarz Warty.
– Nie mam żalu o to, jak pożegnała się ze mną Legia. W klubie nastąpiło wiele zmian, przestałem mieścić się w wizji osób zarządzających drużyną. Musiałem się z tym pogodzić. Mógłbym pewnie trochę żałować, że nie pograłem w Legii dłużej. Z drugiej strony dzięki temu trafiłem w inne miejsca, poznałem nowych ludzi, rozwinąłem się. Nie narzekam na to, jak potoczyła się moja droga – zapewnia w rozmowie z Faktem Kopczyński.
Sobotni mecz będzie dla niego trzeci przeciwko Legii. W czerwcu 2020 r. w barwach Arki Gdynia przegrał przy Łazienkowskiej aż 1:5. W lutym tego roku, już z Wartą, wygrał 1:0.
Prezes Jarosław Mroczek o wyboistej drodze prowadzącej do powstania nowego stadionu Pogoni Szczecin.
Czy w czasie wielu lat starań i budowy miał pan jakiś moment zwątpienia?
Tak, ale wierzyłem, że dopóki mam coś do powiedzenia, choćby ze względu na stanowisko, dopóty będę walczył. No i udało się. Myślę, że od pewnego momentu to już nie była walka, tylko żmudna praca. Trudne było przekonanie miasta, dlatego że to są duże pieniądze.
To czym w końcu przekonał pan ratusz?
Może swoim uporem? Jak to mówią, wyrzucali drzwiami, a ja wchodziłem oknem.
Stadion na 20 tysięcy miejsc zobowiązuje. Żeby go regularnie wypełniać, Pogoń musi nie tylko punktować, ale i grać bardzo efektownie.
Dla mnie oczywiste jest, że im lepsza będzie gra, tym wyższa frekwencja. Próbowano mnie przekonać, że ludzie będą przychodzili dla samego nowego stadionu. To prawda, ale przez krótki czas. Potem stadion stanie się rzeczą normalną. Jeżeli efekt sportowy będzie dobry, to będziemy mieli kibiców.
SUPER EXPRESS
Tomasz Frankowski o hiszpańskim duecie z Jagiellonii.
Frankowski docenia hiszpański duet asów Jagiellonii: – Imaz to inteligentny zawodnik i do tego elegancko porusza się po boisku – zaznacza były reprezentant Polski. –Wykonuje tylko to, co musi. Już kiedyś mówiłem, że to najlepszy piłkarz w ekstraklasie. Nie utrzymał tej dyspozycji w kolejnych sezonach, aby być numerem 1. Ale start w tym sezonie ma wyśmienity. Gual dość łatwo wkomponował się do ekstraklasy. Ma niekonwencjonalny drybling. Odnosi się wrażenie, że zaraz straci piłkę, ale to tylko pozory, bo on ma nad nią kontrolę. Przypomina mi pod tym względem dryblingi w stylu Pawła Kryszałowicza – zauważa.
Michał Listkiewicz dzięki losowaniom poznał Sophię Loren.
– Losowanie to także wydarzenie towarzyskie. Dla mnie wielką sprawą była możliwość wypicia piwa z Aleksem Fergusonem czy z Bobbym Robsonem. Dzięki losowaniom poznałem wiele legend: Alfredo di Stefano, Ferenca Puskasa, Giovanniego Trapattoniego. Ba, na tych uroczystościach pojawiały się również gwiazdy spoza środowiska futbolowego, lubującego się w zapraszaniu celebrytów. Kiedyś siedziałem obok Bonda, Jamesa Bonda! Tak, gościem jednego z losowań był Roger Moore! Przy okazji innego losowania poznałem też Sophię Loren – wspomina Michał Listkiewicz.
Fot.