Max Verstappen nie był dziś w najlepszej pozycji, żeby wygrać Grand Prix Belgii. Ale mimo tego to zrobił, i to z niebywałą wręcz łatwością. Holender postawił kolejny krok w kierunku obrony mistrzowskiego tytułu. Dzisiejszych zawodów najlepiej wspominać nie będzie natomiast Lewis Hamilton, który wypadł z rywalizacji… już na pierwszym okrążeniu.
Brytyjczyk może winić tylko i wyłącznie siebie. Wjechał pod bolid Fernando Alonso i w skutek kolizji wypadł poza tor. – Ta, co za idiota. […] Mieliśmy megastart, ale ten gość wie, jak jeździć tylko, kiedy jest na pierwszym miejscu – mówił przez radio wściekły kierowca Alpine. Nie ma co – te słowa antyfanom Hamiltona zdecydowanie przypadły do gustu.
Siedmiokrotny mistrz świata zatem zanotował najgorszy start z możliwych. Ale nie on jedyny. Bo Nicholas Latifi z Williamsa stracił kontrolę nad pojazdem i wjechał w Valtterego Bottasa z Alfa Romeo F1 Team ORLEN. Ten pierwszy akurat niedługo później jechał dalej, ale Fin, który dzisiaj obchodzi 33. urodziny, już nie. Można zatem powiedzieć – to było wyjątkowo nieudane Grand Prix dla dwójki Hamilton-Bottas, która przez lata jeździła razem w zespole Mercedesa.
Max nie pozostawił wątpliwości
Narzekać na co nie miał natomiast Max Verstappen, który błyskawicznie piął się w klasyfikacji niedzielnego wyścigu, odrabiając to, co stracił w kwalifikacjach (był w nich najszybszy, ale otrzymał karę za wymianę silnika). Zdecydowanie gorzej wystartował natomiast Sergio Perez, który spadł z drugiej pozycji na piątą. Inna sprawa, że nie musieliśmy długo czekać na to, żeby obaj kierowcy Red Bulla awansowali na czołowe pozycje.
Dość powiedzieć, że Max prowadził już od 12. okrążenia (zaznaczmy: startował z… czternastego pola!). A potem tylko powiększał przewagę, deklasując resztę stawki. Holenderscy kibice, którzy tłumnie przyjechali do Belgii, nie mogli czuć się rozczarowani. Ich ulubieniec był dzisiaj znakomity. A po zakończeniu rywalizacji porównał swój bolid do rakiety. No i słusznie.
Nikt dzisiaj nie mógł postraszyć Red Bulla, również kierowcy Ferrari. Carlos Sainz Jr zamienił pole position na trzecie miejsce na koniec wyścigu (przegrał jeszcze z Perezem). Leclerc natomiast finiszował szósty. To nie był zły wynik, jak na to, jakie problemy napotkał. Co mamy na myśli? Do jego silnika dostała się zrywka z kasku jednego z kierowców, przez co musiał wcześnie zjechać na pit-stop, a potem odrabiać straty z końca stawki.
Koniec końców osoby decyzyjne we włoskim zespole znowu dały jednak do pieca. Otóż tuż przed końcem rywalizacji Monakijczyk został ściągnięty do boksu, żeby powalczyć o najszybsze okrążenie w wyścigu. Nikt w Ferrari nie wpadł jednak na to, że jego przewaga nad Fernando Alonso jest na tyle mała, że ten może go wyprzedzić. I wiecie co? Dokładnie tak się stało. Charles Hiszpana co prawda ostatecznie pokonał, ale przez to wszystko nie zanotował najlepszego kółka. A potem został jeszcze ukarany (minus 5 sekund) za przekroczenie prędkości w pit-lane (o… 1 kilometr na godzinę). I spadł z piątej na szóstą pozycję, za Fernando Alonso właśnie.
Tytuł tuż tuż?
Holender wygrał po raz dwudziesty dziewiąty w karierze i po raz dziewiąty w 2022 roku. Na koncie ma już 284 punktów, czyli niemal 100 więcej od Pereza oraz Leclerca (który w klasyfikacji generalnej zleciał na trzecie miejsce). Do końca sezonu zostało niby sporo, bo osiem wyścigów, ale trudno nie odnieść wrażenia, że Max jest po prostu niezagrożony. Ciekawiej zapowiada się natomiast walka o podium klasyfikacji generalnej. Bo apetyt na nie może mieć zarówno wspomniana dwójka, jak i Carlos Sainz, George Russell oraz Lewis Hamilton.
Kolejne Grand Prix Formuły 1 już za tydzień. Kierowcy najszybszej serii wyścigowej świata zameldują się w Holandii.
Fot. Newspix.pl