Arabska grupa inwestycyjna – ta sama, która rewolucjonizuje właśnie Newcastle i może wprowadzić je na salony światowej piłki – wchodząca do Śląska Wrocław brzmiała jak wizja… bajeczna. I wygląda na to, że faktycznie jest bajką. Bajeczką. Memem, który będziemy wspominać z podobnym uśmiechem, co kilku innych zagranicznych inwestorów, którzy mieli wysypać ogromne miliony na polski futbol, ale jakoś tak tego nie zrobili.
Historia niedoszłych zbawców z wielkim kapitałem jest całkiem długa i ma swoje mocne korzenie. W ostatnim czasie mogliśmy pośmiać się na przykład z Senegalczyków, którym zabrakło pieniędzy na zakup Korony Kielce (jakkolwiek to brzmi), ale jednocześnie twierdzili, że polski klub stanie się obiektem kultu w tamtejszej społeczności. Prawdziwą legendą jest kambodżański krezus Vanna Ly, który działając do spółki ze Szwedem Matsem Hartlingiem w niewyjaśnionych okolicznościach przepadł po obiedzie w restauracji „u Babci Maliny”. „Mózgiem” całej tej szalonej operacji był wtedy Adam Pietrowski.
I teraz powraca na scenę.
Już nie w tak mocnym stylu. Dyskretnie. Po cichu. Chcąc zostać niezauważonym. Ale jednak powraca.
Okazuje się, że to właśnie Pietrowski stoi za tą całą operacją Arabów, którzy zaraz uczynią Wrocław krainą mlekiem i miodem płynącą. Przypomnijmy cały koncept, opisany przez „Gazetę Wrocławską”: saudyjski fudusz Public Investment Fund ma być żywo zainteresowany po pierwsze – wybudowaniem we Wrocławiu fabryki samochodów elektrycznych, po drugie – przejęciem klubu piłkarskiego. Bogaci Arabowie wybierali podobno spośród kilku lokalizacji w Unii Europejskiej, ale to Wrocław okazał się najatrakcyjniejszy. Wkrótce mają przylecieć, rozejrzeć się, pogadać, poznać, coś zaproponować.
19 lutego Arabowie mieli wysłać do prezydenta Wrocławia dokument, w którym przedstawiają swoje plany, a wśród nich jest właśnie przejęcie – no, tak napisali w tym dokumencie, serio – „Wroclaw Soccer Klub”. W liście powołują się na Muhammada ibn Salmana, czyli następcę tronu. Spółką, która ma odpowiadać za całe przedsięwzięcie, jest LEC Light Electric Car.
I tu dochodzimy do sedna.
Patrzymy, kto zasiada w jej zarządzie…
Jest, wylazł. Jak żyw – ten sam Adam Pietrowski, który zafundował Wiśle Kraków Vannę Ly, Mattsa Hartlinga i szalone podróże EasyJetem. Zasiada on w dwuosobowym zarządzie spółki wraz z Mohammadem Alim Iskandranim.
– Załatwiłem inwestorów dla Wisły Kraków, żeby uratować klub. Pracowałem nad tym od dłuższego czasu, a teraz w zamian dostałem propozycję objęcia posady dyrektora sportowego klubu – mówił pod koniec 2019 roku na Weszło Pietrowski. To właśnie on był pośrednikiem pomiędzy Wisłą Kraków (upadającą) a kambodżańskimi krezusami (niezbyt poważnymi). Był człowiekiem na linii frontu. Brylującym w mediach i chętnie opowiadający o tym, jak Wisła Kraków zostanie za chwilę uratowana.
Grunt do wszelkich machlojek był dość wdzięczny – to czas, w którym wyszło na jaw, jak kibice okradali „Białą Gwiazdę” i wręcz wyzerowali jej konto na bieżące ruchy. Jedyne, co miał krakowski klub, to długi i społeczność. Pod znakiem zapytania znalazło się wszystko. Dalsza przyszłość Wisły, ale i ta bieżąca – piłkarze nie dostawali pieniędzy, chcieli rozwiązywać kontrakty, niewielkie były szanse na otrzymanie licencji. Ktoś, kto chciał wziąć to wszystko na siebie, jawił się jako zbawca. Kilku osobom zabrakło czujności przed tym, w ręce jakich ananasów oddaje się klub. Zresztą początkowo kambodżańsko-luksembursko-szwedzki biznes uchodził w Krakowie za niewiarygodny i pomógł mu głównie nóż na gardle, jaki pojawił się przy Reymonta.
Pietrowski działał wcześniej na rynku piłkarskim jako agent. Wytransferował kilku zawodników do Niemiec współpracując z Dariuszem Stachowiakiem. – Ly Vanna jest członkiem rodziny królewskiej z Kambodży. Mieszka w Szwajcarii i posiada francuski paszport. Poza tym ma udziały w „Manchester City Group”, a także w 10 innych klubach na całym świecie. New York City, Slavia Praga, Yokohama FC, Vitoria Guimaraes, kluby brazylijskie i argentyńskie. Więcej nie jestem w stanie sobie teraz przypomnieć – opowiadał w mediach. Prowadził też nieoficjalne rozmowy z trenerami i generalnie – pracownikami klubu, czując się już jego menedżerem. Kiedy dziennikarze mówili mu „nie no, to śmierdzi na kilometr”, pełnił rolę gościa, który odpowiada „co ty, wszystko jest sztywniutko”. Swoją twarzą uwiarygadniał cały biznes.
Jak słyszymy we Wrocławiu – z takimi ludźmi jak Pietrowski nikt nie będzie nawet siadał do rozmów, a całą historyjkę o arabskim kapitale należy potraktować z bardzo dużym przymrużeniem oka. Samego Pietrowskiego należy jednak docenić za determinację. Spalił sobie nazwisko tak, jak mało kto. A jednak znów spróbował. Nie zraził się. Nie załamał rąk. Działa.
Panie Adamie – duża sprawa. Bardzo szanujemy taką postawę i prosimy nie przestawać. Polska piłka potrzebuje wyrazistych postaci, a foldery z memami same się nie zapełnią.
WIĘCEJ O ŚLĄSKU WROCŁAW:
Fot. Newspix.pl