Peszko w pierwszym składzie, hasający po skrzydle, podczas gdy Kuba tylko się przygląda. Umówmy się: to wielce prawdopodobny scenariusz na mecz kadry z Irlandią, bo to “Peszkina” większość przymierza do wyjściowej jedenastki, podczas gdy Błaszczykowski, wiadomo, zostanie w kapciach. Tak się złożyło, że ów scenariusz do pewnego stopnia korespondował z dzisiejszym meczem Dortmundu i Kolonii, który był interesującym testem dla Sławka (za rywali miał Reusa i Schmelzera, graczy przecież nieprzypadkowych), ale i chętnie przyjrzeliśmy się aktualnej formie byłego kapitana kadry. Wnioski?
Szczerze mówiąc, początek Peszko miał fatalny. Strata jedna, druga, niedokładne podania, a już gdy Kagawa odebrał mu piłkę pod polem karnym BVB, pomyśleliśmy, że to koniec. Spalił się i tyle. Ale im dalej w las, tym było lepiej. Mecz się rozkręcał i rozkręcał się też Sławek. Ale nie będziemy was czarować – porywających rajdów w ofensywie za wielu nie było. Taki zdarzył się tylko raz, choć przyznamy, wyglądał całkiem efektownie. Schmelzer został w blokach, a szybkość Peszki zrobiła różnicę, dzięki czemu dał on początek jednej z groźniejszych kontr Kolonii (śmiało mogła paść z tego bramka, Deyverson po podaniu Ujaha wyszedł sam na sam). To jednak jednorazowy przebłysk, fakty są bowiem takie, że Polak z przodu często był zagubiony.
Ale na grze z przodu rola dzisiejszego skrzydłowego się nie kończy i trzeba powiedzieć, “Peszkin” naprawdę nieźle wyglądał w obronie. Zanotował więcej odbiorów niż Olkowski. Był autentycznym wsparciem dla defensorów. Trzymał dyscyplinę taktyczną, ale i walczył ostro, nikomu nie odpuszczał. Jeśli mielibyśmy wybierać między kryjącym na radar Rybusem (na podstawie jego niedawnego meczu z CSKA), a walczącym jak dzik Sławkiem, który chętnie włoży głowę między nogi rywala byle zatrzymać akcję, to chyba skłanialibyśmy się ku graczowi Kolonii. Szczególnie, jeśli włączyć go do pary z Olkowskim, bo widać, że panowie dobrze się rozumieją, chętnie ze sobą grają, zarówno z przodu jak i w tyłach potrafiąc się asekurować. Wychodzi im ta współpraca, to widać gołym okiem.
Co u Błaszczykowskiego? Dostał dziś pół godziny. Za wiele nie poszalał, jak i cała Borussia był trzymany na dystans. Zerwał się w gruncie rzeczy raz, a co ciekawe, po stronie Polaków, bo wymieniał się pozycjami z Reusem. Zabrał Olkowskiego na karuzelę, wpadł w pole karne mijając jeszcze jednego rywala – zapachniało starym, dobrym Kubą, który wychodził na finał Ligi Mistrzów w pierwszym składzie i na takim poziomie potrafił się wyróżniać. Tych dobrych momentów było jednak trochę za mało, by już obwieszczać triumfalny powrót Błaszczykowskiego do formy. Czekamy dalej.
Źródło grafik: Squawka.com