Reklama

PRASA. Milik: Można mnie zaliczyć do reprezentacyjnej starszyzny

redakcja

Autor:redakcja

12 listopada 2021, 09:22 • 13 min czytania 6 komentarzy

W dzisiejszej prasie oczywiście dominują teksty dotyczące meczu Polski z Andorą. Są m.in. opowieści najbliższych Karola Linettego i rozmowa z Arkadiuszem Milikiem. Z innych frontów warto rzucić okiem na tekst o Marku Papszunie. 

PRASA. Milik: Można mnie zaliczyć do reprezentacyjnej starszyzny

PRZEGLĄD SPORTOWY

Dziś Polacy mają zapewnić sobie awans do barażów – mecz z Andorą ma już zacząć przygotowywać ich do tych spotkań.

Raj podatkowy, miejsce, gdzie można zrobić bardzo tanie zakupy, a które do lat 70. ubiegłego wieku było biednym krajem pasterskim, w którym mężczyźni żyją średnio 80, a kobiety 84 lata – to jedne z pierwszych informacji, jakie można znaleźć w internecie na temat Andory, państewka o liczbie ludności na poziomie Siedlec (zaledwie 78 tys. mieszkańców). Po przekroczeniu granicy widać, że ludzie przyjeżdżają to głównie na narty – to najwyżej położona stolica w Europie, którą z wszystkich stron otaczają góry. Ale by pograć w piłkę? Po to tylko na chwilę. Jak Biało-Czerwoni, którzy przybyli tu w czwartek po południu, by szybko załatwić sprawę: wygrać (najlepiej wysoko) i zapewnić sobie miejsce w barażach do mistrzostw świata. Brzmi prosto? Paulo Sousa ostrzega, by tak nie myśleć. – Spodziewam się podobnej Andory jak w marcu, ale dużo bardziej agresywnej, bo tak zazwyczaj grają u siebie. To dobrze zorganizowany zespół, piłkarze grają blisko siebie, cały czas współpracują. Starają się uprzykrzać grę rywalom twardą grą i faulami, ale jesteśmy na to przygotowani – zapewnia.

Podobnego zdania jest Kamil Glik. – Spodziewamy się Andory grającej agresywnie, z poświęceniem. Nie będzie łatwo, widzieliśmy to już w Warszawie, ale przyjechaliśmy tu ze świadomością naszej jakości i zamiarem, by osiągnąć cel minimum na te eliminacje – zapowiada obrońca Benevento, który wraz z pozostałymi pragnie na tej sztucznej murawie zrobić decydujący krok ku barażom.

Reklama

Arkadiusz Milik o swoim powrocie do reprezentacji i nie tylko.

Nowe twarze pojawiły się także w ataku. Rywalizacja o miejsce w składzie potrafi nakręcać pozytywnie czy lepiej jest, jak jest się pewnym swego?

W piłce nigdy nie ma do końca pewnej sytuacji. To tak przewrotny sport, że jednego dnia jesteś w pierwszej jedenastce i strzelasz gole, a następnego nagle cię nie ma. Piłka uczy niesamowitej pokory. Uważam, że nie ma czegoś takiego, że ktoś jest pierwszym wyborem trenera. Koniec końców, jeśli nie pracujesz ciężko, jeśli nie jesteś przygotowany na to, żeby być cały czas gotowym, a zarazem się rozwijać, to w pewnym momencie ktoś cię dogoni albo przeskoczy. To normalne i naturalne.

Do zdrowia oprócz ciebie wrócił Krzysztof Piątek, w międzyczasie rozwinęli się Karol Świderski i – kontuzjowany obecnie – Adam Buksa. To najsilniejszy atak za twoich czasów w kadrze?

Myślę, że ciężko może być mi znaleźć lepszy atak, więc wydaje mi się, że tak. Zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę, jakie statystyki w kadrze mają obecni napastnicy.

Hierarchia w ataku zmieniła się pod twoją nieobecność?

Nie przyjechałem tutaj z jakimiś oczekiwaniami w stylu, że muszę grać od początku czy wystąpić w obu meczach. Podchodzę do tego na spokojnie. Niezależnie od tego, czy zagram pięć, 10 czy 90 minut, to będę zadowolony. Już moja obecność tutaj jest dla mnie wielkim plusem, zwłaszcza że po 3-4 miesiącach przerwy i bez okresu przygotowawczego od razu zacząłem grać. Wiadomo, że ułatwi mi to jak najszybszy powrót. Czuję też po swoim organizmie, że z tygodnia na tydzień wyglądam coraz lepiej. Będzie jeszcze lepiej, potrzebuję tylko czasu i spokoju.

Wspominałeś o starej gwardii. Arkadiusz Milik już się do niej zalicza?

Mam 27 lat, niedługo 28, w kadrze jestem już prawie 10 lat, więc pewnie można zaliczyć mnie do starszyzny…

Reklama

Droga Matty’ego Casha do polskiej kadry wiodła przez stratę miejsca w akademii, pracę w sklepie i zmianę pozycji.

Urodził się w położonym pod Londynem Slough, a karierę zaczął w oddalonym o 25 kilometrów Wycombe Wanderers, ale gdy miał 14 lat, klub rozwiązał akademię. Chłopak trafił do FAB Academy. To takie miejsce dla nastolatków skreślonych w profesjonalnych klubach prowadzone przez państwo. Jest jednym z trzech tego typu ośrodków w Anglii, gdzie uczęszczają sportowcy uprawiający różne dyscypliny. Młodzi piłkarze rano trenowali, a popołudniami chodzili do szkoły. Cash nie wykazywał talentów na tym drugim polu i trenował dwa razy dziennie. – Bycie niezbyt zdolnym pomogło mi dojść tu, gdzie jestem – śmiał się w wywiadzie dla „Daily Mail” po podpisaniu kontraktu z Aston Villą.

– Matthew niesamowicie się rozwinął. Pierwszy klub, do którego go wysłałem, wziął go po tygodniu testów – wspominał Nas Bashir, trener i twórca akademii. Tym klubem okazał się Nottingham Forest. Cash trafił tam jako 17-latek, gdy pracował też w sklepie z zabawkami. – Najgorsze były pistolety, musiałem je codziennie nosić w tę i z powrotem, to na półki, to do magazynu – wspominał pracę we wspomnianym wywiadzie.

Nie marzył o Premier League. – Wydawało mi się to nierealne. Wiedziałem, że mam szansę grać w piłkę, ale raczej w Conference, może League Two (odpowiednio piąty i czwarty poziom – przyp.red. ) – wspominał.

Przed Mattym Cashem jeszcze kilku innych graczy urodzonych w Anglii zgłaszało akces gry dla Polski.

W listopadzie 2004 roku w angielskich mediach gruchnęła wieść: Andy Johnson chce grać w polskiej kadrze! W tamtym momencie brzmiało to więcej niż sensacyjnie, bo piłkarz rozgrywał sezon życia – został wybrany na najlepszego gracza października w Premier League, na liście strzelców był drugi z dziewięcioma golami, ustępował tylko gwieździe Arsenalu Thierry’emu Henry’emu. – Andy jest dumny z polskiego pochodzenia. Gdyby dostał powołanie od reprezentacji Polski i Anglii, miałby duży dylemat, kogo wybrać – obwieścił na łamach „Daily Mail” Anthony McFarlane, agent napastnika. Ewentualna gra dla biało-czerwonych barw była możliwa, ponieważ dziadek zawodnika, Brunon Wałdowski, był Polakiem i wyemigrował do Wielkiej Brytanii podczas II wojny światowej.

PZPN postanowił działać. Ówczesny prezes PZPN Michał Listkiewicz skontaktował się z agentem napastnika Crystal Palace, a ten podtrzymał deklarację, że Johnson jest zainteresowany występowaniem z orzełkiem na piersi. Listkiewicz dopytał jeszcze nieufnie , czy przypadkiem nie jest to gra, mająca na celu wywarcie presji na federacji angielskiej, by powołała najlepszego wówczas angielskiego strzelca w Premier League. McFarlane kategorycznie zaprzeczył i zapewnił, że jego klient za chwilę będzie starał się o dopełnienie wszelkich formalności związanych z otrzymaniem polskiego paszportu. Czas jednak leciał, a nic takiego nie nastąpiło. To nie przeszkadzało agentowi Johnsona podsycać zainteresowanie sprawą, wypuszczając do mediów informację, że Andy wynajął już nauczyciela języka polskiego. Sprawy się przeciągały i w lutym 2005 roku, a więc trzy miesiące po wywołaniu całego zamieszania, Johnson już biegał w stroju reprezentacji Anglii. Sven Göran Eriksson powołał gracza i dał zadebiutować w towarzyskim meczu z Holandią. W marcu tego roku, przy okazji meczu Anglia – Polska na Wembley gazeta „The Times” zrobiła wywiad z Johnsonem i zapytała go o tamtą sprawę. – Byłem bliski gry dla Polski. Jestem w jednej czwartej Polakiem. Moja mama nazywa się Wałdowska. Bardzo często mówiła mi i moim braciom, że mamy rodzinę w Polsce, w Krakowie. Byłem z tego dumy – stwierdził i dodał: – To było szalone. Brzmiało dość surrealistycznie, że miałbym zostać powołany do reprezentacji Polski. Miałem zamiar się zadeklarować, ale wtedy do stołu dosiedli się Anglicy. Nie wiem, czy dlatego, że Polacy się mną interesowali, ale zgaduję, że tak.

Brat dojrzał do kadry, ale kadra też dojrzała do Karola – mówi siostra pomocnika Torino.

Sylwia wie, że warto spełniać marzenia. Nie tylko swoje. Kiedy skończyła szkołę średnią, poszła pracować w hurtowni za 1300 zł miesięcznie. Dla 19-latki były to duże, ale co najważniejsze – pierwsze zarobione pieniądze. Stwierdziła, że przeznaczy je na pragnienie brata, który w szkole mógł tylko patrzeć i zazdrościć kolegom, którzy grali w oryginalnych butach. Co wiele razy dawali mu odczuć. – Dostaniesz takie korki, o jakich marzysz – stwierdziła, kiedy przyjechała po niego do internatu. Miała w pamięci, jak podczas niedawnego turnieju Coca Cola Cup pękły mu ukochane korki. 15-latek zakleił dziurę taśmą, wygrał. – Ale wiesz, że takie, o jakich ja marzę, to kosztują tysiaka? – Karol nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał.

Wiedziała, jednak niczego nie zmieniło. Pojechali do sklepu, wybrał, dostał. Sylwii z wypłaty zostało 300 zł: za 100 zatankowała samochód, za 200 poszła się napić, świętując nie tylko pierwszą wypłatę, ale przede wszystkim tak duży wydatek. – Karol wtedy powiedział: „pamiętaj, że to wszystko do ciebie wróci”. I wiem, że to prawda – wspomina siostra 38-krotnego reprezentanta. Zanim jednak doszli do tego momentu, przeszli trudną drogę. Stąpał po niej przede wszystkim utalentowany pomocnik, ale cały czas kroczyła z nim rodzina, która nie zwątpiła, że nieśmiały chłopak może stać się tym, którego nazwisko widnieje na koszulkach kibiców.

– Te wszystkie lata były trudne: i dla niego, i dla nas. Dlaczego? To pytanie trzeba byłoby zadać selekcjonerom – Elżbieta Linetty, mama pomocnika Torino najlepiej wie, jak wiele przeszedł jej syn, by zajść tak wysoko. I nie ma wcale na myśli kariery klubowej: ta przebiega zdecydowanie lepiej niż reprezentacyjna, choć ponad siedem lat temu wydawało się, że rozpędza się na obu frontach. „Jak Karolek stał się Karolem” – tak zatytułowana została relacja w Przeglądzie Sportowym z pierwszego meczu Linettego w drużynie narodowej. Był to rok 2014 roku, otwierały się przed nim wrota kadry, do której wszedł z przytupem – rozpoczął od strzelonego gola w meczu z Norwegią (3:0). Mijały jednak lata, a on nie był w stanie postawić tego drugiego, znaczącego kroku.

Koledzy z boiska wspominają, że jako piłkarz był rozbójnikiem, ale nie brutalem. Uczniom gimnazjum pokazywał, jak gra się w rugby i baseball, a młode piłkarki doprowadził do świetnego miejsca. W historii fascynowali go królowie i przywódcy rządzący silną ręką. Dziś Marek Papszun osiąga sukcesy z Rakowem Częstochowa, a o zatrudnieniu go marzy właściciel Legii Warszawa.

(…) Wojtłowski lekko kręci głową, gdy koledzy chwalą Papszuna. – Proszę, nie róbmy mu tylko i wyłącznie laurki – mówi. I zaczyna opisywać, jak on przez lata postrzegał dzisiejszego trenera Rakowa: – Oczywiście, miał zalety. Charakteryzowała go wielka odwaga i niezwykła wiara w swoje możliwości. Ale był też kłótliwy. Często dyskutował z sędziami, zdarzały się też ożywione rozmowy z członkami zarządu. Nie był wulgarny, robił to wszystko z zachowaniem kultury, ale to był człowiek, który, gdy był czegoś pewny, to nie ustąpił, nawet gdy nie miał racji. Piłkarzem nie był wielkim. Kiedy tutaj grał, nie należał moim zdaniem do sześciu najlepszych zawodników Wichru. Jako trener na początku też jakoś specjalnie się nie zapowiadał. Kiedy przyjeżdżał do Kobyłki ze swoimi młodszymi grupami w Polfie, dostawał bańki i to porządne. Ale później bardzo skoczył do przodu. Jeszcze zanim objął Legionovię, w której szło mu świetnie, miał wystąpienie podczas kursokonferencji, na której byłem. Mówił o motoryce i przedstawił zagadnienie na bardzo wysokim poziomie. Jeżeli się nie mylę, to było jego pierwsze tego typu wystąpienie, a zrobił to tak, że około 400 osób zgromadzonych na sali biło mu brawo. Gratuluję dziś Markowi z całego serca, bo już osiągnął duży sukces, a może jeszcze zrobić sporo więcej.

Wojtłowski mówi o kłótliwości Papszuna-piłkarza, a inni nasi rozmówcy raczej opisują go jako człowieka stanowczego, który zawsze miał własne zdanie, a później, jako trener, chciał mieć jak największy wpływ na działanie klubu i nie dawał sobie wejść na głowę. W 2006 roku prowadził Dolcan Ząbki, ale kiedy tylko prezes Jerzy Szczęsny próbował wpływać na ustalanie pierwszego składu, panowie się rozstali. Legionovię Papszun objął w 2011 roku, w sezonie 2012/2013 awansował z zespołem do II ligi, a w kolejnym, w którym został zwolniony, ale później działacze poprosili go, by jednak wrócił do pracy, doprowadził drużynę do czwartego miejsca. To w jego drużynie pierwsze kroki w polskiej piłce stawiał Taras Romanczuk, późniejszy reprezentant Polski. Szkoleniowiec odszedł z Legionovii, bo prezes klubu Dariusz Ziąbski koniecznie chciał, by regularnie grał jego syn, którego Papszun odstawił od składu.

W Wichrze pod koniec lat 90. piłkarze dostawali po 200 zł na głowę za wygrany mecz. Całkiem niezłe pieniądze – Kostro w klubie (stypendium i pieniądze za spotkanie) zarabiał więcej niż w zakładzie stolarskim, gdzie równocześnie pracował. Papszun szybko został zaakceptowany przez starszych kolegów z drużyny, bo ci zobaczyli, że może nie jest wirtuozem, ale jego rzadko spotykana zawziętość pomaga wygrywać, a to przekłada się na zarobki. Mało kto wie, że to właśnie w Kobyłce, a nie w Polfie Papszun rozpoczął pracę trenerską. – Prezes Wiśniewski powiedział, żebyśmy objęli z Markiem roczniki 83, 84 i 85. Przez jakiś czas prowadziliśmy więc juniorów Wichru. Dostawaliśmy za to na dwóch 350 złotych – opisuje Kostro.

SPORT

Z różnym skutkiem eliminacje mistrzostw świata w tym stuleciu kończyła reprezentacja Polski.

Awans do azjatyckiego mundialu wywalczyliśmy w sobotę 1 września 2001 roku na Stadionie Śląskim, po efektownej wygranej z Norwegią 3:0. Był to 13. mecz z rzędu kadry pod kierunkiem Jerzego Engela bez porażki, notującego rekordową serię. Kilka dni później przyszło nam zagrać w Mińsku z Białorusią, ale był to mecz o przysłowiową pietruszkę. Sąsiad ze wschodu, który tak się nam teraz daje we znaki na granicy, walczył jeszcze o 2. miejsce w grupie 5, premiowane udziałem w barażach. Nasi piłkarze tak długo świętowali awans do finałów MŚ (pierwszy od 16 lat), że skończyło się katastrofą. Jerzego Dudka w godzinę cztery razy pokonał pochodzący z Brześcia Roman Wasiluk. Ostatecznie w kompromitującym stylu polegliśmy 1:4. Na szczęście miesiąc później w prestiżowym starciu z Ukraińcami, którzy wcześniej rywalizowali z nami o 1. miejsce, na Śląskim było 1:1, a do siatki trafiali najskuteczniejsi strzelcy w tamtejszych eliminacjach w naszej grupie, Emmanuel Olisadebe (8 goli) oraz Andrij Szewczenko (9).

Za zachodnią granicą coraz głośniej mówi się, że Lukas Podolski ponownie będzie występować w klubie z Kolonii.

Teraz klub z Bundesligi ponownie kusi swego byłego piłkarza, który na Rhein Energie Stadion ma lożę sygnowaną własnym nazwiskiem. W ekipie „Kozłów” grał najlepiej, wciąż go pamiętają, wspominają i chcieliby, żeby… wrócił. „Bild” kilka dni temu poinformował, że trener Steffen Baumgart zaprosił Podolskiego do współpracy i ten miał się na nią zgodzić. – Lukas to chłopak z Kolonii i po karierze powinien się związać z naszym klubem. To oczywiste, że może do nas przyjść od razu – podkreślił szkoleniowiec.

W FC Koeln mistrz świata z 2014 roku miałby odbyć trenerski staż. A potem? Kto wie, co będzie robił po zakończeniu kariery; czy wróci do Kolonii, czy jednak zostanie na Górnym Śląsku i będzie wspomagał Górnika. W Zabrzu słychać nawet, że „Poldi” może zostać udziałowcem klubu, którego sytuacja finansowa – mówiąc delikatnie – nie jest najlepsza. Na razie wszystko kontroluje w nim miasto, będące większościowym udziałowcem, ale taki model powoli przestaje się sprawdzać. Bez kapitału z zewnątrz nie ma co marzyć o grze o coś, a przecież o to głównie chodzi kibicom 14-krotnego mistrza Polski. Podolski ze swoimi biznesowymi powiązaniami mógłby być nie tylko twarzą,
ale i motorem napędowym wszystkich zmian w klubie…

GKS Katowice jest jedynym zespołem na szczeblu centralnym, stanowionym wyłącznie przez Polaków urodzonych w latach 90. i późniejszych! Tak młodej jedenastki, jaką wystawiła przed tygodniem na zwycięski bój z Koroną, nie miał na zapleczu ekstraklasy nikt inny.

Na tle nie tylko rywali z pierwszej ligi, ale i innych zespołów występujących na centralnym szczeblu, wyróżniają się sposobem konstruowania kadry i… metryką. Trener Rafał Górak przypomniał nam o tym, gdy po zwycięskim meczu z Koroną Kielce zapytaliśmy o Filipa Szymczaka: 19-letniego napastnika, który powrót do wyjściowego składu uczcił w swoim stylu, a więc strzeleniem gola „z niczego” po indywidualnej akcji. To skłaniało do refleksji, dlaczego przez ostatni miesiąc miał status jedynie zmiennika.

– Mam świetną rywalizację w zespole. Ci ludzie naprawdę kapitalnie rywalizują. Młodsi bardzo mocno napierają na starszych kolegów, a oni również prowadzą to wszystko odpowiednio, dlatego tak – moim zdaniem – mimo wszystko rozwijamy się w tej lidze. Pięciu zawodników w podstawowym składzie na mecz z Koroną miało na początku roku urodzenia cyfrę „2” – zwrócił uwagę szkoleniowiec GieKSy, tylko pośrednio nawiązując do osoby snajpera wypożyczonego z Lecha Poznań, a bardziej dając dowód ciekawej polityki funkcjonowania zespołu z Bukowej.

Zawodnicy urodzeni w roku 2000 i później, którzy stanowili niemal połowę podstawowej jedenastki na wygrane spotkanie z Koroną, to prócz wspomnianego Szymczaka (2002) także Hubert Sadowski, Zbigniew Wojciechowski i Danian Pawłas (2000) oraz Patryk Szwedzik (2001). Średnia wieku wyjściowego składu GieKSy, która pokonała jednego z kandydatów do awansu, wyniosła ledwie 24 lata i miesiąc z niewielkim okładem. Sprawdziliśmy – w ostatni weekend na zapleczu ekstraklasy równie młodego składu nie miał nikt, choć poniżej 25 lat zeszły też zespoły ŁKS-u Łódź (24,5), GKS-u Jastrzębie i Stomilu Olsztyn (po 24,9), a na przeciwnym biegunie znaleźli się przedstawiciele Małopolski: Puszcza Niepołomice i Sandecja Nowy Sącz (po 28,5).

SUPER EXPRESS

Jakub Wawrzyniak o spodziewanym debiucie Casha w reprezentacji Polski.

Matty Cash (24 l.) nie schodzi z ust kibiców reprezentacji Polski. Przed Biało-Czerwonymi dwa ostatnie mecze i już zapewne z piłkarzem Aston Villa w składzie. – Pozostali, którzy grali na jego pozycji, będą mieć w kadrze kłopot – uważa Jakub Wawrzyniak (38 l.), były reprezentant Polski.

Cash od kilku tygodni ma polski paszport, a od poniedziałku szykuje się na mecz z Andorą. Dziś ma zaliczyć debiut w reprezentacji Polski. – Jakościowo to wielki skok dla kadry. Determinacja selekcjonera Paulo Sousy przy nadaniu mu paszportu wskazuje na to, że prawe wahadło mamy zarezerwowane dla Casha – mówi Jakub Wawrzyniak, obecnie ekspert TVP Sport.

Fot. FotoPyK

Najnowsze

Komentarze

6 komentarzy

Loading...