W ostatnim czasie, szczególnie po meczu Pucharu Ligi Angielskiej z Liverpoolem, spadło na niego mnóstwo krytyki. Dodajmy, że zasłużonej. Zachowywał się jak spuszczony ze smyczy pies obronny. Spacerował po przeciwnikach, awanturował się. Ewidentnie szukał mniejszej lub większej spiny. Ostatnio udzielił jednak wywiadu, w którym starał się wybielić swój wizerunek typa spod ciemnej gwiazdy.
Do pewnego momentu jego historia właściwie nie różni się od wielu innych biografii chłopaków, którzy dzięki piłce wyszli z brazylijskiej biedy. Pierwszym prezentem, który dostał od ojca, była oczywiście futbolówka. Biegając za nią po brudnych uliczkach nieświadomie uczył się zawodu, który po latach zrobił z niego milionera i jednego z najlepszych napastników na świecie. Podstaw gry, warsztatu i nawyków uczył się właśnie na ulicy, a jego trenerami byli starsi koledzy.
Uwaga, teraz najlepsze. Do profesjonalnego klubu trafił dopiero w wieku piętnastu lat. Dacie wiarę? W świecie, gdzie przedmiotami transferów są coraz młodsi piłkarze, wydaje się to nieprawdopodobne. Dziś większość nastolatków jest przygotowana do gry na najwyższym poziomie. Costa, mając te piętnaście lat, przeprowadził się do Sao Paulo i pracował w sklepie wujka. Piłkę odłożył na półkę. Jedynym celem było uniezależnienie się od rodziców.
Nigdy nawet nie pomyślał o byciu zawodowcem. Kochał futbol, ale nie sądził, że kiedykolwiek osiągnie tak nieprawdopodobny poziom. Jest ewenementem. Piłkarskim reliktem, który właściwie nie miał prawa zaistnieć. A jednak. Wszystko zawdzięcza wspomnianemu wujkowi. Piłkarskiemu pasjonatowi, który wepchnął go do czwartoligowca, gdzie nastoletni Costa zarabiał 100 funtów miesięcznie. Teraz przysiągł, że nawet wtedy nie myślał ani o podboju piłkarskiego świata, ani o Lidze Mistrzów, ani grze w Premier League. Traktował to jako dodatkowe źródło utrzymania. Niebywałe.
W szkole szło całkiem nieźle, ale tylko dlatego, że w przeciwnym przypadku matka zabroniłaby mu grać w piłkę. To była jedyna, gigantyczna motywacja. Praktycznie zawsze był wyższy i lepiej zbudowany od rówieśników. Ciągnęło go do gry ze starszymi. Starał się im dorównać. Pracował ciężej, niż pozostali. Nigdy nie był technikiem. Zawsze bazował na sile, po europejsku, co zdecydowanie odróżniało go od bawiących się piłką, trikujących kumpli. Wspomina, że nigdy nie mógł grać przeciwko swojemu bratu, bo często dochodziło do spięć, które niekiedy przeradzały się w regularne bijatyki.
No właśnie. Agresja. To nieodłączny element Costy, jako piłkarza. Często ma się wrażenie, że myli boisko z klatką do MMA. I co najlepsze, on doskonale zdaje sobie z tego sprawę i wcale nie zamierza czegokolwiek zmieniać. Uważa to za część swojego stylu. Ciekawy cytat.
– Kiedy wróciłem do domu po meczu z Liverpoolem, nie miałem sobie nic do zarzucenia. Zawsze śpię spokojnie, bo wiem, że jeśli robię komuś coś złego, to wyłącznie przez przypadek. Nie jestem aniołem. Wiem o tym, ale kiedy wrócę po zawieszeniu, będę grał dokładnie w ten sam sposób. To jest to, co muszę zrobić, by wesprzeć moją rodzinę. To mój chleb i moje masło. Zapewniam, że poza boiskiem jestem zupełnie innym facetem, ale kiedy gram, to jeżdżę po bandzie. Trenuję przez cały tydzień po to, żeby podczas 90 minut dać z siebie całe sto procent.
Teraz już wiemy dlaczego Costa jest tak dziki i nieprzewidywalny. Agresję przeniósł żywcem z brazylijskich ulic, ale czy to w jakimś stopniu tłumaczy jego szalone zachowanie?