Mógł ktoś liczyć na to, że jeśli Manchester City skończy swoją zwycięską serię, to zatrzyma ich właśnie Arsenal. Przekonanie to miało o tyle sensu, że to właśnie Kanonierzy zatrzymywali Pepa Guardiolę, gdy ten dominował ligę i Europę jako szkoleniowiec Bayernu Monachium. Dzisiaj jednak skończyło się tylko na gęganiu.
Właściwie już po dwóch minutach mogliśmy być pewni, że Manchester City tego spotkania nie przegra. Wystarczyła pierwsza konkretna akcja, by The Citizens objęli prowadzenie. Dobra centra ze strony Mahreza, który z defensywy Arsenalu robił sobie dzisiaj dom uciech, a następnie uderzenie Raheema Sterlinga. Zaskakujące, bo głową. Zaskakujące, bo Anglik wyskoczył wyżej niż Rob Holding, który ewidentnie mógł i powinien się w tej sytuacji zachować lepiej.
Tak jak szybko Manchester City postawił na swoim, tak siadły nam emocje w tym spotkaniu. Arsenal starał się coś tam szarpać, ale musiał siłować się z koniem. Poza niepewnym dziś Joao Cancelo trudno było znaleźć jakąkolwiek wyrwę po stronie gości. Portugalczyk zagrał co prawda balona w stronę Edersona, ale Brazylijczyk nie popełnił najmniejszego błędu i skończyło się tylko na kilku sekundach strachu.
Warto podkreślić, że był za niego odpowiedzialny właśnie piłkarz The Citizens.
Kanonierzy mieli bowiem w długich momentach większe posiadanie piłki. Potrafili też przedrzeć się przez strefę obronną rywala, ale co z tego, skoro ich główny plan na ten mecz, czyli centry ze strony Kierana Tierneya, był żenujący w ostatecznym rozrachunku? Szkot miał celne dwa długie podania na – uwaga, uwaga – 12 prób. Większość jego dośrodkowań kończyła w rękach Edersona, albo wesoło przelatywała nad głową wszystkich. Arsenal starał się odpowiedzieć tym, czym sam został walnięty w łeb, ale zabrakło dwóch dość ważnych czynników – dobrego nadawcy i adresata. Pierre-Emerick Aubameyang znowu rozczarował.
19 kontaktów z piłką. 33% wygranych pojedynków. 0 celnych strzałów. 0 kluczowych podań. John Stones nie włożył Gabończyka do kieszeni. On go zwinął w kulkę papieru i wrzucił do kosza. Dominował nad nim w każdym starciu. Popis siły dał pod koniec spotkania, gdy w starciu bark w bark Aubameyang wyleciał poza płytę boiska, a Stones stał nietknięty.
Efektywność nad efektowność
Jednakże Manchester City nie zagrał wybitnego spotkania. Zagrał na maksymalnie drugim biegu. Mimo wszystko nie powinno to być ich zmartwieniem. Dopisali do dorobku kolejne trzy punkty, przewaga nad Manchesterem United może tylko rosnąć. Wydaje się, że nawet się dzisiaj nie spocili, ale w gruncie rzeczy nie musieli. Jeden celny strzał na bramkę? Drogi Arsenalu, żeby złamać najlepszą defensywę w Premier League trzeba zrobić znacznie więcej, a problem jest taki, że Kanonierzy niespecjalnie umieli. Jeśli już dopatrywać się klarownych sytuacji, to raczej po stronie gości.
Sterling to jedno, ale dobrą okazję miał jeszcze Joao Cancelo i Gabriel Jesus. Pomylił się też – co zaskakujące – Ilkay Gundogan. Bernd Leno miał znacznie więcej roboty niż Ederson, więc tak naprawdę Kanonierzy mogli to spotkanie przegrać wyżej. Skończyło się na 0:1, które cieszy Manchester City, ale i nie powoduje bólu głowy u Mikela Artety. Hiszpan wyszedł ze starcia ze swoim mentorem nie zwycięski, ale z twarzą. Prowadzony przez niego zespół miał plan na ten mecz i tutaj można stołecznej drużynie wystawić solidną trójkę. Zawiodła jednak realizacja, która była na takim poziomie, że Arsenal by nie zdał do następnej klasy.
W Manchesterze City chillera. Niezbyt się dzisiaj zmęczyli, kolejne zwycięstwo z rzędu (18, we wszystkich rozgrywkach) wpadło, udało się przykryć słabszą dyspozycję trzech kluczowych piłkarzy. Na ten moment zero zmartwień, można spokojnie skupić się na Lidze Mistrzów. W Premier League bowiem niedługo pewnie zobaczymy taki obrazek, jak ten na powyższym zdjęciu.
Wynudziliśmy się dzisiaj w opór, ale to tylko nasze zmartwienie. Pep Guardiola może otwierać kolejne wino.
ARSENAL 0:1 MANCHESTER CITY
R.Sterling 2′
Fot.Newspix