Transfery to prawdopodobnie najseksowniejszy temat dla kibiców śledzących futbol. Newsy transferowe klikają się najlepiej, a podpisywaniu kontraktu z nowym zawodnikiem towarzyszy niekiedy ekscytacja równa tej, którą wywołuje zdobycie trofeum na koniec sezonu. Praca skautów, agentów czy dyrektorów sportowych spowita jest natomiast tajemnicą porównywalną z pracą lobbystów politycznych czy agentów tajnych służb. Czas zatem zajrzeć za kulisy polskich transferów. Jak wygląda proces wybierania piłkarza? Dlaczego tylko niewielki odsetek plotek transferowych kończy się podpisaniem kontraktu? Ile stron liczy umowa transferowa i co różni ofertę od zwykłego SMS-a z zapytaniem? Czy transferowy Tinder wyprze z rynku agentów? Agenci są pijawkami, a może jednak niezbędnym elementem tego ekosystemu?
Mistrzostwo zdobywa jeden klub w Polsce. Do europejskich pucharów kwalifikują się cztery drużyny. Jedna ekipa zdobywa Puchar Polski. Ale transfery robi każdy – ekstraklasowicze, pierwszoligowcy, kluby spoza poziomu centralnego.
Kibiców w całym kraju kręcą plotki transferowe – te dotyczące Legii Warszawa, ale i pogłoski o sprowadzeniu nowego napastnika do ekipy z ligi okręgowej. Można czasami dojść do wniosku, że piłkarz wzbudza największe emocje wtedy, gdy podpisuje kontrakt. W pewien sposób magiczny jest ten czas między przyjściem do nowej drużyny, a rozegraniem w jej barwach pierwszego meczu. Zawodnik jest najciekawszy wtedy, gdy po raz pierwszy widzimy go na ściance sponsorskiej, ściskającego rękę prezesa, z wystudiowanych uśmiechem na twarzy.
Później przychodzi proza życia. Zawodnik okazuje się pudłem transferowym lub – wręcz przeciwnie – staje się czołowym piłkarzem ligi. Ale nigdy nie jest już tak ekscytujący jak wtedy, gdy klub na swój facebookowym fanpage wrzuca jego zdjęcie z emotikonami ognia i wykrzyknika. Za każdym z tych transferów stoi inna historia. Kibic dostaje gotowy produkt – piłkarza w barwach ich ukochanego klubu.
A jak tak naprawdę przeprowadza się transfery?
Trzy typy transferów
W środowisku krążą różne teorie na temat typów transferów. Ale ta najpopularniejsza dzieli je na trzy kategorie. Pierwszym typem transferów, jest transfer w pełni przygotowany. Klub uznał, że ma deficyt na skrzydle. Skauci najpierw przewertowali InStata i WyScouta, później ruszyli w obserwacje na żywo, spodobał im się pewien piłkarz. Zrobiono wywiad środowiskowy, zapytano byłych trenerów tego zawodnika o zdanie, prześledzono jego media społecznościowe. Wreszcie doszło do negocjacji – ostatecznie udanych. Piłkarz melduje się w klubie.
Ich jest zdecydowanie najmniej. – Taki model fajnie sprzedaje się medialnie. Można rzucić znajomemu dziennikarzowi historię o tym, jak to się oglądało mecze danego piłkarza, jak pasował pod każdym względem do filozofii klubu. Ale ich jest mało. Dlaczego? Bo rynek jest dynamiczny. A polskie drużyny nie są priorytetem dla zawodników z zagranicy. Rzadko kiedy możesz sobie pozwolić na spokojnie skautowanie zawodnika, a później spokojne negocjacje. Jeśli przez ten cały czas zawodnik ma propozycję tylko od twojego klubu, to też znak, że coś jest nie tak, skoro tylko tobie wpadł w oko – słyszymy od jednego z byłych dyrektorów sportowych Ekstraklasy.
Oczywiście kluby lubią opowiadać o tym, że właściwie każdy ich transfer tak wygląda. Chcą być wiarygodni. Lech Poznań robi to przy niemal każdym transferze. Mówi, jak to oglądał danego piłkarza przez wiele miesięcy, że w bazie znalazły się raporty sprzed pięciu lat. To często przewijający się slogan przy oficjalnych prezentacjach zawodników. – Śledziliśmy go od dwóch sezonów, by mieć pewność co do jego zatrudnienia – mówią prezesi.
Ale tak naprawdę to często historia typu drugiego – czyli okazja mniejszego ryzyka.
Ta kategoria transferów polega na wracaniu do piłkarzy, których już się znało wcześniej, ale w przeszłości ich pozyskanie nie było możliwe. Bo piłkarz był za drogi, bo wybrał lepszą ligę, bo dostał korzystniejszą ofertę. – Tutaj tak naprawdę liczą się kontakty i rozeznanie w terenie. To nie jest tak, że polskie kluby nie potrafią ocenić umiejętności piłkarza. Potrafią, skauci nie są ślepi, nie mamy gorszy skautów niż w Belgii, Holandii czy Austrii. Ale jesteśmy mniej atrakcyjną ligą dla piłkarzy, dajmy na to, z Bałkanów czy Skandynawii – uważa szef skautingu dużego polskiego klubu. – Podam przykład: Bardzo podobał nam się w pewnym momencie Andraż Sporar. Strzelał mnóstwo goli dla Olimpiji Lublana. Rozmawialiśmy z nim, zresztą dwa inne polskie kluby też. Wydawało się, że wszystko idzie w dobrą stronę, a tu wszedł FC Basel. Szwajcarzy położyli na stole trzy lub cztery miliony euro i tyle Sporara widzieliśmy.
Takich zawodników, którzy do Polski trafili dopiero po skorzystaniu wcześniej z innej oferty, jest bardzo wielu. Ale wciąż największą grupę transferów do Ekstraklasy stanowi ten trzeci typ transferu – okazja na pełnym ryzyku. Czyli – nie znaliśmy gościa wcześniej, ale mamy deficyt na danej pozycji, trener domaga się wzmocnień, więc działamy.
I tu przechodzimy do prawdopodobnie najważniejszego aspektu okna transferowego – czyli przepływu informacji.
Kto wie więcej, ten wygrywa
Na rynku transferowym kluczowa jest informacja. I to z każdej strony. Klub, który chce napastnika, musi wiedzieć o tym, którzy napastnicy są wolni. Agent piłkarza musi wiedzieć, który klub szuka napastnika. Klub posiadający niezłego napastnika chce wiedzieć, ile klub zainteresowany może za niego zapłacić. Dlatego na naszym relatywnie biednym rynku wiedza i przepływ informacji to kwestie najistotniejsze. A najwięcej wiedzą na ogół menadżerowie. Dlaczego? Bo mają najszersze kontakty. Piłkarze z ich stajni są rozsiani po całej lidze. Gdy dogadują transfery, to rozmawiają z obiema zainteresowanymi stronami. A i często pomagają też w prowadzeniu karier trenerów. Kluby – niestety dla siebie – często dostają tylko mały wycinek rzeczywistości. I czasami na tym cierpią, gdy prezes czy dyrektor sportowy daje sobie nawinąć na uszy kit wciskany przez agenta.
– Ja codziennie mam kontakt z wieloma ludźmi, zawieram mnóstwo znajomości biznesowych, wiele wartościowych i nie zamierzam szargać swojej opinii w towarzystwie, które daje mi zarobić i pracować. Nikomu na siłę nikomu nie wpycham, nikogo nie chcę wykorzystywać dla celów własnego konta bankowego. Jeden słaby zawodnik umieszczony w jakimś zespole często może automatycznie przekreślić jakiekolwiek przyszłe interesy w tym miejscu – mówił na naszych łamach Mariusz Piekarski, jeden z najpoważniejszych polskich menadżerów.
I znów – agentów można podzielić na dwie kategorie.
Menadżerów oraz deal-makerów. Zresztą sami agenci mówią o tym, że widzą kto w branży działa długofalowo, a kto wskoczył na moment do branży, by nachapać się na kilku mocniejszych transferach. Dziś ugruntowaną pozycję na polskim rynku ma cztery-pięć agencji, do tego około trzech silnych agentów działających w pojedynkę. Oni odpowiadają za znaczną część ruchu w Ekstraklasie. Mówi się też, że agenci działają czasem skuteczniej niż niejeden dział skautingu. Dobrym przykładem jest tutaj chociażby Fabryka Futbolu. – Działamy jak duży klub. Ktoś wpada na listę naszych zainteresowań, z kogoś rezygnujemy, wypisane roczniki, liczby, opinie. Potężny i fachowy skauting – mówił Tomasz Magdziarz na naszych łamach.
– Kontakty z agentami bardzo dużo rzeczy ułatwiają. Właściwie nie sam kontakt, a relacja. Bo zdobycie numeru do menadżera takiego czy tamtego to kwestia pięciu minut. Ale jeśli ten menadżer cię zna, to jest w stanie załatwić pewne rzeczy – słyszymy od wspomnianego wcześniej byłego dyrektora sportowego. Dobrym przykładem na to są chociażby transfery Legii Warszawa za ery Bogusława Leśnodorskiego, gdy w klubie pracował jeszcze Michał Żewłakow. Bez jego kontaktów nie udałoby się pewnie ściągnąć do klubu Vadisa, Ondreja Dudy, Thibault Moulina czy Aleksandara Prijovicia.
Czy negocjacje wyglądają jak w Football Managerze?
Każdy gracz Football Managera ma pewne wyobrażenie tego, jak wyglądają negocjacje transferowe. Klub X wysyła ofertę do klubu Y, klub Y wysyła kontr-ofertę, klub X próbuje wynegocjować niższą cenę i tak dalej, aż wreszcie dostajemy komunikat “oferta przyjęta”.
W prawdziwym świecie wygląda to trochę inaczej. Wysyłanie pism z ofertami coraz częściej przechodzi do lamusa. Faks z ofertą jest już właściwie ostatnim etapem rozmów.
Najpierw trzeba porozumieć się z piłkarzem. Choć to tak naprawdę… wbrew przepisom. Te zakładają bowiem, że najpierw klub pozyskujący powinien dostać zgodę od klubu posiadającego piłkarza, a dopiero później – po uzyskaniu tej zgody – przystąpić do negocjacji kontraktu z zawodnikiem. Ale to prawdopodobnie najbardziej archaiczny przepis regulujący rynek transferowy. Słowem – każdy ma go w nosie. Przykłady?
Zimowe okienko zeszłego roku. Lech Poznań bez wiedzy ŁKS-u negocjował z Danim Ramirezem, rozmawiał z nim o warunkach, pracował nad kontraktem indywidualnym. Mówiąc wprost – grał kartą „najpierw dogadamy się z piłkarzem, a jeśli już z nim osiągniemy porozumienie, to będzie nam łatwiej wymusić na jego klubie niższą cenę”. W tym samym czasie rumuńskie media cytowały Ioana Niculae, prezesa Astry Giurgiu. Niculae narzekał, że Legia Warszawa negocjuje z Denisem Alibecem bez ich akceptacji. – Rozmawiali z nim osobiście bez naszej zgody. A Denisowi nie kończy się kontrakt, ma ważną umowę. Dyskutowałem z nim już o tym i powiedziałem wprost, że to jest nienormalne.
Dopiero gdy jest już jasne, że piłkarz w ogóle będzie chciał trafić do tego klubu, rozpoczynają się rozmowy między klubami. Załóżmy, że sprawy idą sprawnie: obie strony porozumiały się co do kwoty odstępnego, bonusów, klauzul i innych dodatków. Teraz trzeba to przelać na papier.
Przełożyć z polskiego na język prawniczy
Tutaj do gry wchodzą prawnicy. Na ogół umowę transferową konstruuje klub pozyskujący zawodnika. Ale jak to wygląda?
Opowiada dr Paweł Kokot z kancelarii “Masiota i Wspólnicy”, specjalista z zakresu prawa sportowego, od wielu lat świadczący usługi dla Lecha Poznań: – Nie ma dwóch takich samych umów transferowych. Nie ma gotowego arkusza czy szablonu, w który wystarczy wpisać nazwę klubu pozyskującego piłkarza, nazwę klubu sprzedającego, nazwisko zawodnika i kwotę transferową. Jest mnóstwo zmiennych. Klauzule, sposób rozliczenia się między klubami. Warto podkreślić też, że oferta i umowa transferowa to dwie różne sprawy. Taka oferta często jest tak naprawdę zapytaniem, wysondowaniem tego, za ile dany klub jest w stanie sprzedać swojego piłkarza. Dopiero umowa transferowa sankcjonuje ustalenia stron danej transakcji.
A umowy transferowe potrafią być obszerne.
– Objętość takiej umowy jest zależna od wielu czynników. Przede wszystkim od tego, czyli czy zaangażowane strony chcą, aby absolutnie każdy aspekt transferu był doprecyzowany i prawnie zredagowany. Zdarzają się umowy kilkustronnicowe, a są i takie, które mają tych stron kilkadziesiąt. W obu przypadkach praca prawnika jest dość intensywna. Zwłaszcza, gdy mówimy o presji czasu – mówi Kokot. – Zdarzają się przecież transfery, gdzie obu stronom zależy na szybkiej finalizacji, a mamy końcówkę okna transferowego. Wówczas prawnik musi tak naprawdę pracować cały czas, bo klub pozyskujący ma swoją wersję, klub sprzedający chce coś zmienić, miesza się w to jeszcze agent… Kreślenia, poprawiania, zmieniania jest sporo, a czas ucieka. Trzeba mieć też na uwadze to, że działamy jednocześnie na kilku płaszczyznach prawnych. Obowiązują nas przepisy federacji, przepisy FIFA i UEFA. Dlatego to wymaga często sporego wysiłku.
Kluby często zlecają sporządzenie takich umów zewnętrznym kancelariom lub mają własnych prawników, którzy zajmują się takimi sprawami. Większość dyrektorów sportowych nie ma wykształcenia prawniczego. Wiedzą mniej więcej jak taki dokument sporządzić, ale ostatecznie nie chcą wyłożyć się na skomplikowanej literze prawa. Jeśli klub zleca sporządzenie umowy transferowej zewnętrznej kancelarii, to na ogół zastrzega też klauzulę poufności – prawnicy pod groźbą kary nie mogą przekazywać informacji na temat tego, co znalazło się w umowie.
– Przy redagowaniu umów, prawnik sportowy najpierw powinien dobrze odczytać intencje klienta co do tego, co ma się w umowie znaleźć. Czyli w dużym uproszczeniu – zarząd lub dyrektor sportowy mówi nam, czego oczekuje. A później my musimy przełożyć to, mówiąc nieco półżartem, z polskiego na język prawniczy. Z drugiej strony, nie jest to jakieś sensacyjne odkrycie. W podobny sposób działa się przecież w innych branżach, gdzie klient definiuje swoje wymagania, a prawnicy muszą je zredagować zgodnie z literą prawa. W tym przypadku ważne jest jednak jeszcze to, aby prawnik obsługujący klub rozumiał funkcjonowanie rynku piłkarskiego – wyjaśnia Kokot.
Wraz z biegiem czasu umowy – zdaniem mecenasa – wcale nie pęcznieją w coraz to nowszych klauzulach.
Obszerniejsze i bardziej precyzyjne są za to kontrakty samych piłkarzy. – Na przestrzeni lat nie obserwuję drastycznych zmian w liczbie lub charakterze klauzul w umowach transferowych. W większości przypadków dotyczą one takich zagadnień jak chociażby płatności w przypadku spełnienia się określonych warunków. Coraz więcej szczegółowych postanowień widzę natomiast w kontraktach piłkarzy. Kontrakty są coraz obszerniejsze, bo doradcy zawodników chcą w nich zawrzeć szereg zmiennych i warunków, związanych ściśle z profilem reprezentowanego przez siebie zawodnika. To z kolei przekłada się na kształt umowy i jej poszczególnych postanowień.
Obsesja tajności i szczelności
Okres transferowy to prawdziwa kuźnia wyświetleń. Kilka się każdy news – nawet ten mało prawdopodobny. Polskie media lubują się w przepisywaniu na ślepo zagranicznych mediów. Kwadrans pracy z translatorem, dobudowanie backgroundu, chwytliwy tytuł typu “Były piłkarz Interu trafi do Lechii?!”. To nic, że chodzi o Inter Baku, a o transferze do Lechii napisał tylko fanowski portal Pelisteru Bitola.
Najprostsze lajki, najprostsze wyświetlenia.
Zdecydowana większość doniesień o zainteresowaniu piłkarzem X przez polski klub nie kończy się transferem. Czasem to wrzutki klubów dla dziennikarzy. Innym razem to wrzutki agentów, którzy grają na podbicie zainteresowania ich zawodnikiem.
Czasem zainteresowanie jest, ale do transferu nie dochodzi, bo piłkarza bierze ktoś inny. Bywa, że to też plotki wyssane z palca podczas popołudniowego dyżuru w redakcji. Dlatego u dziennikarzy liczy się wiarygodność. Działa na rynku kilku newsmanów, którzy w swojej codziennej pracy bazują w dużej mierze na tym, by wyciągać informacje transferowe. Nie przepisują po innych, ale właśnie budują swoją wiarygodność na tym, że wyciągają informacje na temat zaawansowanych tematów transferowych.
– Ja nie ukrywam, że zawsze chcę być pierwszy z informacją lub wywiadem. Najnormalniejsza w świecie rywalizacja – mówi Piotr Koźmiński, dziennikarz WP/SportoweFakty, jeden z najwiarygodniejszych polskich newsmanów. Jego zdaniem rynek obudowywania transferów w Polsce jest mało spektakularny i wynika to często z tego, że polska liga jest biedna. – Brakuje mi show w polskich transferach. Oczywiście piłkarsko stoimy na dość niskim poziomie jako liga, więc chciałbym, żeby chociaż te sagi transferowe byłyby spektaklem. Zazdroszczę trochę kolegom z Włoch czy Hiszpanii, dla których te okienka są wielkim wydarzeniem. Ale takim naprawdę wielkim. Ostatnio miałem okazję poznać trochę Di Marzio i widzę, jak to u niego działa. Tego spektaklu, w sensie wielkiego wydarzenia, nieco mi u nas brakuje.
Dlaczego polskie kluby mają taką obsesję szczelności? – Z biedy. Po prostu. Upraszczając – jeden klub ma pięć złotych na piłkarza, więc nie chce, żeby o tych negocjacjach dowiedział się inny klub, który ma sześć złotych, bo może ich przelicytować. Walka toczy się zatem o czasem niewielkie pieniądze w potencjalnej przebitce – uważa Koźmiński.
Bywają historie w polskiej piłce, gdzie kluby nawet po złości podbijały stawki konkurencji z ligi, by ostatecznie zrezygnować z transferu. Czasem zamieszanie wokół transferu sprawia, że konkurencja intensyfikuje starania o danego piłkarza. Tak było chociażby z Carlitosem, do którego Ivan Djurdjević dzwonił kilkukrotnie i namawiał go na przyjście do Lecha. Gdy światło dzienne ujrzała informacja o determinacji Lecha, do gry z przytupem wkroczyła Legia i przejęła Hiszpana. Choć bywają też historie kuriozalne. Jak wtedy, gdy dziennikarz dzwonił do dyrektora sportowego klubu i pytał o transfer pewnego piłkarza. – Nie, nie znam faceta, nic w tym temacie się nie dzieje – zarzekał się dyrektor. A zawodnik siedział metr obok i podpisywał kontrakt. Albo gdy Lech dopinał transfer Barry’ego Douglasa, a Mariusz Rumak zapytany o tego gracza na konferencji prasowej odpowiadał, że z Douglasów zna tylko Kirka.
– Słyszałem taką historię jeszcze sprzed ery internetu, gdy pewien polski agent sprzedawał piłkarza. Informacja o tym doszła do mediów i dowiedział się o tej sprzedaży inny menadżer. Wsiadł w pociąg, przejechał kilkaset kilometrów ze skarbem kibica w ręce tylko po to, by pokazać temu klubowi, że ten zawodnik wcale nie jest tak dobry, bo ma fatalne statystyki. Nie to, że miał do zaproponowania swojego piłkarza. Po prostu chciał uwalić transfer koledze z branży – opowiada dziennikarz WP/SportoweFakty.
Kluby zatem pilnują swojej szczelności na różne sposoby. Dla przykładu – w Legii puszczano kontrolowane przecieki do poszczególnych osób, by sprawdzić która z plotek wypłynie w mediach. Lech Poznań dopina transfery w bardzo ścisłym gronie osób, a do mediów klubowych przekazuje informacje niemal na samym finiszu rozmów.
Część klubów stara się też układać relacje z lokalnymi dziennikarzami. Podrzuca im informacje, ale prosi, by opublikowali je już po oficjalnym ogłoszeniu transferu. Chodzi tu na przykład o dodatkowe kulisy transferu. Albo klub poprosi, by nie wrzucać tekstu o tym piłkarzu do momentu oficjalnej prezentacji go przez media klubowe, ale daje cynk, że to na pewno chodzi o tego piłkarza. I na przykład – zaoferuje ekskluzywny wywiad temu dziennikarzowi.
Zatem: kto najczęściej sprzedaje informacje? – Na ogół w tym łańcuchu transferowym najsłabszym ogniwem są agenci, bo oni nie są aż tak zdeterminowani, by utrzymać informację w tajemnicy. Ale nie jest też tak, że to wyłącznie oni “sprzedają” informacje o transferach. Najczęściej to są po prostu… hm, osoby trzecie. Tak bym to nazwał. Czyli ludzie, które nie są bezpośrednio zaangażowane w samą transakcję transferową. Kluby starają się być maksymalnie szczelne – zdradza Koźmiński.
A co z tymi klauzulami?
Regułą umów transferowych i kontraktów jest też obwarowanie ich przeróżnymi klauzulami.
Te na ogół mają wymiar finansowy – klub sprzedający zaklepuje sobie udział w kwocie następnego transferu danego piłkarza. Albo zapisuje w umowie dodatkowe pieniądze, które dostanie, o ile piłkarz zadebiutuje w tym klubie w reprezentacji. Przy wypożyczeniach z kolei bardzo często pojawiają się klauzulę wymuszające na klubie pozyskującym danego piłkarza opłat, jeśli zawodnik w nowym zespole nie gra. Regularnie robią to Lech czy Legia przy wypożyczeniu swoich młodych zawodników do I ligi.
Ciekawą kwestią jest klauzula odstępnego. – To tak naprawdę walka o kontrolę nad przyszłością zawodnika ze strony agenta. Chcemy mieć po prostu wpływ na to, kiedy i za ile piłkarz odejdzie. Można oczywiście polegać na zaufaniu i dżentelmeńskiej umowie typu “nie będziemy robić wam problemu z odejściem”, ale… No, różnie z tym bywa – mówi nam jeden z menadżerów.
Dobrym przykładem na taką politykę agenta jest casus Przemysława Płachety. Śląsk Wrocław był wówczas właściwie jedynym klubem, który zgodził się na relatywnie niską sumę odstępnego zapisaną w kontrakcie. Menadżer Płachety – Jarosław Kołakowski – miał klarowny plan. Wiedział, że jego zawodnik ma na tyle wysokie umiejętności, że dość szybko stanie się wyróżniającą postacią w Ekstraklasie. Nie chciał zatem później toczyć bojów z klubem o moment sprzedaży – a słyszałby pewnie, że za pół roku Płacheta będzie warty więcej, że teraz jest potrzebny klubowi w walce o europejskie puchary. Wybrał zatem dla piłkarza klub, który zgodził się na oddanie części kontroli nad transferem w ręce agenta. I Płacheta po roku odszedł do Norwich. Śląsk nawet nie mógł zaprotestować, gdy Anglicy wyrównali kwotę zapisaną w klauzuli odejścia.
Ale zdarzają się też historie, gdy agenci dzięki klauzulom odstępnego zarabiają spore pieniądze. Za przykład może tu uchodzić jeden z obecnych reprezentantów Polski sprzedanych kilka lat temu na zachód. Piłkarz miał dość niską kwotę odstępnego. Ale zainteresowany klub o tym nie wiedział. I agent wysondował, że kupiec jest w stanie zapłacić zdecydowanie więcej za tego piłkarza niż wynosi wspomniany zapis w kontrakcie. Ze swoimi informacjami pobiegł do prezesa zespołu, w którym ten piłkarz grał i postawił sprawę jasno. – Chłopak ma klauzulę dwóch baniek euro. Oni są w stanie dać prawie dwa razy tyle. Robimy tak – nie mówię im o klauzuli, ale nadwyżką od tych dwóch baniek dzielimy się tak, że ja dostaje połowę, wy połowę. A jak nie, to mówię im o klauzuli i nie zarobicie nic ponad nią.
Transfer został dopięty, kupiec o klauzuli się się nie dowiedział, agent i klub skasowali dodatkowe pieniądze.
Klauzule zapisują też piłkarze w swoich kontraktach – o ile klub się na nie zgodzi. Choć bywa, że są one kością niezgody między obiema stronami. Lech Poznań tak się raz pożarł z agentem Kamila Jóźwiaka o m.in. minuty, które miał dostawać piłkarz, że przestał z menadżerem rozmawiać. Wydawało się, że nie uda się porozumieć. Ostatecznie agent siedział na parterze w sali konferencyjnej, Jóźwiak dogadywał kontrakt na piętrze i biegał po schodach, by skonsultować, czy kontrakt można już zaakceptować.
A jakie klauzule są niecodzienne w polskiej piłce? – Nie przypominam sobie jakichś takich wymogów absurdalnych. Dwóch trenerów zagranicznych chciało mieć w kontrakcie zapis, że ich dzieci będą posyłane przez klub do prywatnej szkoły międzynarodowej – słyszymy.
Częstym zapisem jest też finansowanie mieszkania piłkarza przez klub. Choć i tu zdarzają się nieporozumienia. Jedna z byłych gwiazd Ekstraklasy była oburzona, gdy klub zaproponował popołudniowy przegląd mieszkań, w których mógłby zamieszkać. – “Mieszkania”? Weźcie zerknijcie w kontrakt. Tam jest wyraźnie napisane “dom” – prychnął. I faktycznie wraz z rodziną wprowadził się do domu wynajmowanego przez klub.
Jak opakować transfer?
Tajność klubów w trzymaniu informacji transferowej w głównej mierze wynika z tego, że te nie chcą, by coś skomplikowało się na ostatniej prostej. W Wiśle Kraków była taka sytuacja, gdy media poinformowały o przyjściu pewnego zawodnika do “Białej Gwiazdy”. Zawodnik już podpisywał umowę, więc nic ten przeciek nie zmienił. A jednak niemal równo z publikacjami rozdzwonił się telefon agenta. Dzwonili przedstawiciele dwóch innych klubów Ekstraklasy. Ale transfer został sfinalizowany już w Krakowie.
Klubom zależy, by to one najpierw zaprezentowali piłkarza. Po pierwsze – chcą dać kibicom ekskluzywne treści. Krótki wywiad, nawet zdjęcie – po prostu zadziałać efektem zaskoczenia. A po drugie – chcą mieć czas na odpowiednie obudowanie medialne nowego zawodnika.
Wciąż brakuje nam dużo do tego, jak nowych piłkarzy prezentuje zachód.
Ot, dajmy na to fantastyczne wideo promujące przyjście Alexisa Sancheza do Manchesteru United. Ale próbujemy nadrabiać kreatywnością. Rebusy, klipy tematyczne, zabawy z kibicami w mediach społecznościowych. Ograniczeniem przy prezentacjach najczęściej jest tylko głowa i… kasa. I nie chodzi o budżety na prezentację piłkarza w oryginalny sposób, ale o moce przerobowe w działach marketingowych klubów. Wciąż w wielu zespołach medialnych w Ekstraklasie mamy ludzi, którzy jednego dnia muszą pojechać na sparing, zrobić zdjęcia z meczu, przygotować brief dla prezesa, napisać newsa na stronę i na głowienie się “jak tu zaprezentować tego Serba” nie ma już czasu.
W oryginalne zabawy próbuje się bawić Legia Warszawa, czasem Lech Poznań i Cracovia. Okazyjnie w sprzedawanie podpowiedzi bawi się Michał Świerczewski, właściciel Rakowa, czy Jarosław Królewski, współwłaściciel Wisły Kraków. W przeszłości transferowym showmanem był Bogusław Leśnodorski. Ale i najświeższa historia ekstraklasowych transferów obfituje w prezentacyjne wpadki. Ot, żeby daleko nie szukać – przegląd mody męskiej podczas ogłoszenia transferów Śląska Wrocław:
Albo pozowanie Radosława Majewskiego do zdjęć z koszulką… Darko Jevticia.
Kluby często też nie ufają swoim ludziom z działów medialnych, bo obawiają się właśnie przecieków informacyjnych.
– Była taka sytuacja, gdy pojechaliśmy z kamerą do współpracującej z nami kliniki, żeby nagrać testy medyczne zawodnika. Problem w tym, że… klub nie powiedział nam kogo będziemy nagrywać. Dowiedzieliśmy się dopiero na miejscu. Szybko sprawdzaliśmy gościa na Transfermarkcie, by sprawdzić z kim w ogóle mamy nagrać to wideo – mówi nam pracownik jednego z większych polskich klubów.
A na koniec liczy się to, co gość potrafi
Z tych wszystkich obszarów transferowych wyłania się obraz słodko-gorzki. Generalnie kluby się profesjonalizują – zwiększa się świadomość istoty skautingu, baz statystycznych, weryfikacji psychiki piłkarza. Natomiast wciąż nie brakuje ruchów pokroju “ura-bura, ciocia Agata”. Nie chodzi jednak o to, by analizować tutaj proces rozwoju komitetów transferowych w klubach Ekstraklasy. Bo – jak to mówią – po czynach ich poznacie.
Jednego jesteśmy pewni – świat transferów jak żaden inny segment futbolu nie ekscytuje kibiców. Prezentacja piłkarza powoduje przyjemne podniecenie, plotki transferowe podgrzewają atmosferę przed sezonem. Problem niestety często pojawia się wtedy, gdy fantastycznie zaprezentowany i prześwietlony od stóp do głów piłkarz musi wyjść na boisko. A jeśli kopie się po czole, to nikogo nie interesuje już kreatywna akcja prezentacji czy to, że skauting przejrzał całego jego Instagrama.
DAMIAN SMYK
fot. FotoPyk