Środowa prasa to przede wszystkim materiały przed meczem z Finlandią, ale także Śląsk Wrocław trenujący grupowo mimo innych zaleceń Zespołu Medycznego PZPN, emocjonalna przemowa Gerarda Badii oraz analiza sytuacji w Rakowie Częstochowa.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Reprezentacja Finlandii w przeszłości potrafiła już bardzo niemiło zaskoczyć polską drużynę – pisze Antoni Bugajski.
Na pewno zaskoczyła kiedyś stopera Pawła Janasa. Drużyna Antoniego Piechniczka po medalu mistrzostw świata w Hiszpanii chciała wreszcie po raz pierwszy awansować do finałów mistrzostw Europy, wtedy rozgrywanego jeszcze w formule ośmiu drużyn. W grupie eliminacyjnej – Portugalia, Związek Radziecki i właśnie Finlandia. Tak na dokładkę, żeby było na kim poprawiać bilans bramkowy. A potem okazało się, że Finowie jedyny punkt ugrali tylko na Polsce, gole (w sumie trzy) w grupie też strzelali tylko Polakom.
Tamte kwalifikacje dla nas ogólnie były porażką, ale kluczowym momentem okazał się remis z Finlandią (1:1) na Stadionie Dziesięciolecia w Warszawie. Zaczęło się zgodnie z planem – rzut karny po faulu na Zbigniewie Bońku na bramkę zamienił Włodzimierz Smolarek. A za chwilę nastąpiła niefortunna interwencja w obronie Janasa, który kasując kontrę rywali głową chciał zagrać piłkę do stojącego za jego plecami Józefa Młynarczyka. Tylko że bramkarz był już na czwartym metrze, został klasycznie złapany na wykroku i będąca poza jego zasięgiem piłka zgrabnym lobem wpadła do siatki. Polacy mieli niemal cały mecz, by strzelić zwycięskiego gola, ale nic z tego, niefortunne zdarzenie zupełnie wybiło ich z rytmu. Atakowali chaotycznie i coraz bardziej nerwowo. I tak już do samego końca. Paweł Janas nieraz wracał do tamtego meczu. Wtedy był przygnębiony, ale po latach nabrał do „swojaka” sporego dystansu, nauczył się o nim opowiadać w konwencji anegdoty. – Wyszło, że tym jednym zagraniem zamknąłem Stadion Dziesięciolecia na amen – skwitował. Rzeczywiście nigdy Polacy na tym obiekcie już nie zagrali, a później w tym miejscu powstał w niczym nie przypominający poprzednika Stadion Narodowy.
Towarzyski mecz z Finlandią to nie tylko test dla zmienników, ale też sprawdzian odporności psychicznej na koronawirusowe zamieszanie.
– Chciałbym widzieć taką kadrę, jaka była w Izraelu, gdzie pojechaliśmy jak po swoje. Był wysoki pressing, wymienność pozycji, ruch bez piłki – wspomina mecz z listopada 2019 roku Artur Wichniarek. Zdaniem byłego reprezentanta, aby było to możliwe, potrzebne jest zgrywanie składu, a nie kolejne testowanie. – Uważam, że już najwyższa pora, aby selekcja się zakończyła, by wyklarował się podstawowy skład, podział na tych, którzy są pierwszym wyborem i na tych, którzy o to walczą. Trzeba zacząć gra taką jedenastką, która ma być podstawową podczas EURO. Bo na razie, niestety, wiemy bardzo niewiele – apeluje Wichniarek.
Jego filozofia nie jest jednak tożsama z punktem widzenia sztabu kadry. Przed towarzyskim spotkaniem z Finlandią Brzęczek mówi wprost, że da szanse zawodnikom, którzy na kadrę przyjeżdżają dość regularnie, ale minut na boisku wiele nie dostawali, że możemy spodziewać się debiutów. Nazwisk nie wymienia, ale z naszych informacji wynika, że selekcjoner faktycznie w składzie zamiesza dość znacznie. Jednak nie do końca z wyboru – koronawirus wyeliminował bowiem piłkarza, który – choć krytykowany – był absolutnie podstawowym graczem. I choć trener zdawał sobie sprawę, że to nie ten Zieliński, na którego wszyscy czekamy, to i tak opierał na nim skład. Teraz kibice będą mogli zobaczyć, jak drużyna radzi sobie bez człowieka, który w ostatnich latach wywołuje skrajne emocje.
Trzy mecze w siedem dni. I to w najsilniejszym składzie. Z taką intensywnością kadra dawno nie grała.
W XXI wieku zdarzyło się to dwa razy. Przed EURO 2008 za kadencji Leo Beenhakkera oraz w styczniu 2010 roku, kiedy Polacy pojechali do Tajlandii na turniej o Puchar Króla, by pod wodzą Franciszka Smudy rozegrać trzy spotkania w ledwie sześć dni. Tamtą wyprawę pamiętają m.in. obecne gwiazdy reprezentacji Robert Lewandowski, Kamil Glik i Maciej Rybus. Minęło ponad dziesięć lat i kadra znowu zagra trzy spotkania na przestrzeni ośmiu dni – z Finlandią towarzysko oraz Włochami i Bośnią i Hercegowiną w ramach Ligi Narodów.
Piłkarze Śląska Wrocław przeszli badania i mają negatywne wyniki testów na COVID-19. Dlatego wczoraj trenowali razem.
Śląsk w poniedziałek odwołał zajęcia pierwszej drużyny, ale po przeanalizowaniu sytuacji zapowiedział, że we wtorek zawodnicy wrócą jednak do wspólnych zajęć bez oglądania się na niezrozumiałego maila z niedzieli. Dotrzymano słowa – piłkarze Vitezslava Lavički przed południem wyszli na trening tylko bez jednego zawodnika, który czeka jeszcze na wyniki testów. Zarazem wrocławski klub poprosił o wyjaśnienie powodów zakazu wspólnych treningów dla zdrowych piłkarzy, jak również na jakie ustalenia powołuje się w przesłanej informacji Zespół Medyczny, bo do tej pory one nie obowiązywały. Klub powiadomił też, że w tym tygodniu zamierza przeprowadzać wspólne zajęcia dla piłkarzy, którzy mają negatywne wyniki testów. Do tej pory na wysłane pismo Śląsk nie otrzymał żadnej odpowiedzi.
SPORT
Mało kto zna fiński futbol tak dobrze jak Czesław Boguszewicz, który spędził w tym kraju 7 lat i nauczył się języka.
– Jacy są Finowie? Na pewno inni niż my. Bardziej spokojni, opanowani, nie gestykulujący. Przed drugą osobą mają coś w rodzaju parawanu, ale po dłuższym czasie – jak się do ciebie przekonają – są niesamowicie życzliwi. Dziś na pewno jest tam inaczej niż w latach 80. Byłem jednym z niewielu Polaków, było trochę Anglików i tyle. Teraz nazjeżdżało tam wielu obcokrajowców, bo Finowie musieli przyjąć imigrantów. Naród jest chłodny, ale sporo sobie zawdzięcza. Po wojnie, żeby wykupić się od ZSRR, musiał wyrąbać połowę lasów… Teraz to bogaty kraj, ale na pewno ma też mankamenty. Nieraz było tak, że światło zimą wyłączało się przed południem, by o 13.30 znowu je włączyć, bo robiło się ciemno – opowiada Boguszewicz i od razu dodaje:
– Miałem też problem ze zrozumieniem Finów. Pewnego dnia z jednym znajomym zrobiliśmy sobie imprezkę. Pijemy piwko, strzelamy z wiatrówki i w pewnym momencie dołączył do nas jeszcze jeden kolega, który dzień później popełnił samobójstwo… Inny przykład – miałem w drużynie chłopaka, bardzo trudnego do opanowania w domu. Dałem mu więc klapsa i ustawiłem do pionu. Chłopak się tak zmienił, że jego matka mi dziękowała, cała zadowolona i uśmiechnięta. A dwa dni później dowiedziałem się, że wyskoczyła z balkonu… Ci, którzy targnęli się na własne życie, nie dali wcześniej po sobie poznać, że mogą to zrobić. To były straszne tragedie…
Emocjonalna wypowiedź Gerarda Badii po meczu Piasta z Lechem odbiła się szerokim echem…
– Jestem tu już siedem lat. Mieliśmy różne sezony – jedne dobre, jedne słabsze, inne zaj**iste. Trzy lata temu walczyliśmy o utrzymanie, było ciężko, ale się udało. Drużyna się zmienia co roku, co roku ktoś odchodzi, koledzy uciekają – kontynuował kapitan Piasta, który poruszył ważny aspekt: pieniędzy we współczesnym futbolu. – Każdy patrzy na siebie. Taka jest teraz piłka nożna. Ktoś ma dobry sezon, chce zarabiać więcej pieniędzy. Wszyscy mówią, że grają w piłkę, bo ją kochają. Kochasz piłkę, ale kochasz też pieniądze. Wszyscy chcemy zarabiać więcej, więcej i więcej. Ta esencja, która jest na boisku, te kluby, które są budowane przez lata – one nie istnieją. Piłka wygląda inaczej. Zarabiasz 10, chcesz zarabiać 20. Zarabiasz 20, chcesz zarabiać 30. Kiedy będziesz zadowolony? Możesz mnie zapytać, dlaczego wciąż jestem w Piaście. Może nie lubię pieniędzy? Oczywiście, że lubię. Ja po prostu jestem zadowolony z pobytu w tym klubie. Ale jestem zadowolony, gdy jestem zdrowy i mogę pomagać drużynie. Jestem zadowolony, gdy mogę trenować bez bólu, a teraz nie mogę – zakończył załamany „Badi”.
Nie do wiary, Raków czeka na puchary? Mało kto się spodziewał, że po sześciu kolejkach na czele tabeli będzie ubiegłoroczny beniaminek.
(…) Nie jest jednak tak, że w Rakowie wszystkie „pociągi” mają z górki. Akademia Piłkarska dowodzona przez Marka Śledzia w zamierzeniu miała być kołem zamachowym klubu. Czy będzie? Marek Papszun z dużym trudem wprowadza do pierwszej drużyny młodych graczy, decydując się raczej na sprawdzonych piłkarzy, wkładanych niczym brakujące ogniwa do tworzonej przez siebie machiny. W istocie pojawia się problem, który powinien leżeć u podstaw tworzenia filozofii funkcjonowania Rakowa. Oparcie takiego klubu jak ten z Częstochowy na polityce transferowej jest bowiem w dalszej przyszłości mocno ryzykowne. I trudno się dziwić niezadowoleniu Śledzia, który marzył i marzy o stworzeniu pod Jasną Górą „modelu poznańskiego”, stanowiącego na ten czas – zdaniem wielu fachowców – prawdziwy wzorzec działania klubu na gruncie polski. Ten model daje zarówno wyniki sportowe, jak i potężny zastrzyk finansowy w budżecie. Tymczasem utalentowany pomocnik Mateusz Kaczmarek – 17-letni wychowanek Rakowa ocierający się o ekstraklasę – wylądował w IV-ligowych rezerwach…
SUPER EXPRESS
Brighton sięgnął po Modera i Karbownika. Nasza młodzież zachwyciła trenera klubu Premier League.
Za sukcesami Brighton stoi prezes Tony Bloom. To były pokerzysta, który przed 11 laty zdecydował się przejąć klub, któremu kibicował i z którym związana była jego rodzina. Wykupił udziały, zainwestował 93 mln funtów w budowę stadionu. Z jego przyjściem nastąpił nowy rozdział w historii ekipy, która powoli zaczęła odbudowywać pozycję i piąć się w ligowej hierarchii. W 2012 r. do Brighton dołączył Tomasz Kuszczak. Polski bramkarz był zachwycony planami rozwoju, które mu przedstawiono. Spędził dwa sezony (84 występy w lidze), w których klub dwa razy walczył w barażach o awans do angielskiej elity. Wtedy się jeszcze nie udało, ale ambitne plany nie zostały porzucone. Kuszczakowi nie dane było spełnić marzeń prezesa Blooma.
Fot. FotoPyK