Reklama

Szkocka z lodem. Ani słodka, ani gorzka

redakcja

Autor:redakcja

15 października 2014, 04:51 • 4 min czytania 0 komentarzy

Obawiałem się, że po Szkocji znowu znajdziemy się w tej szaroburej rzeczywistości, gdzie trwa festiwal rozczarowań, gdzie nie widać światełka w tunelu, a każdy mecz przypomina pogrzeb. Przecież napompowany po pokonaniu Niemców balon uzyskał rekordowe rozmiary w oparciu tylko i wyłącznie o dziewięćdziesiąt minut. Sześć kwadransów, które przyniosły wybitny wynik, ale nie poprzez wybitną grę. Poprzednie reprezentacyjne baloniki nadymały się przynajmniej na podstawie solidnej kampanii eliminacyjnej, czyli dłuższego czasu porządnej gry. Tutaj? Budowaliśmy nadzieję na piasku.

Szkocka z lodem. Ani słodka, ani gorzka

Chciałem, by przyjemny stan upojenia trwał, naprawdę fajna odmiana. Pozytywna atmosfera wokół kadry była jak wyjście na świeże powietrze prosto z zadymionej do granic możliwości palarni. Jednak  znajdowałem sporo przesłanek, by podejrzewać, że był to jednorazowy wystrzał, fajerwerk, że taka jest piłka. Każdemu czasem rzuci ochłap.

A potem gol Mączyńskiego, 1:0, szybko zdobyte prowadzenie. Myślałem: no kurczę, może faktycznie coś jest na rzeczy? Może rzeczywiście w cuglach awansujemy do finałów? Może po prostu czuję się nieswojo, bo odzwyczaiłem się od takich pozytywnych scenariuszy z naszymi w roli głównej? Minęło ponad pół dekady, odkąd Polacy potrafili coś w miarę ważnego wygrać, od tamtej pory karmiliśmy się wyłącznie klęskami. Defetyzm wszedł mi w krew, myślałem, ale chyba trzeba próbować wyzbyć się tego poczucia nieuchronnie zbliżającej się katastrofy.

Niestety, jeszcze nie zdążyłem ugryźć się w język, a już nastąpiła i przegrywaliśmy 1:2. Wydawało mi się, że wróciliśmy na swoje miejsce. Oto tak dobrze znane frajerstwo polskiej piłki: zrobić coś wielkiego, by potem i tak wszystko poszło na marne, efektownie się zesrało. Znowu powitałem starego siebie, cynicznego, spoglądającego bez entuzjazmu na popisy reprezentantów, trzymającego jadowite słowa za zębami. Nie spodziewałem się już niczego dobrego, ot, może jakiegoś 1:3.

Ilu z was wraz ze mną dało się zaskoczyć? Jednak udało się ominąć górę lodową, a ostatnie – mniej więcej – pół godziny, uważam, należy docenić. Jasne, nie twórzmy w oparciu o nie hurraoptymizmu, nie opowiadajmy o kwadratowych jajach. Ale były tam pewne elementy, z którymi dawno nie mieliśmy styczności. Był charakter, chęć rzucenia się rywalowi do gardła. Była motywacja, waleczność, jakiś niewidziany od dawna wigor. Próbowaliśmy nie raz, ale nie z taką energią. Dzięki niej wyszarpaliśmy ten punkt. Punkt, na który zasłużyliśmy, z dzisiejszym wynikiem szczęście nie miało nic wspólnego. To jest budujące.

Reklama

Chwila, moment, powiedzą niektórzy z was, przecież to Szkocja u siebie! Nasz bezpośredni rywal w walce o awans, a z którym zremisowaliśmy na własnym stadionie 2:2. Gdybyśmy grali z nimi dwumecz o awans, właśnie znajdowalibyśmy się w mało komfortowej sytuacji. Co więc w tym rezultacie budującego? Jeśli tak uważacie, zgadzam się z wami. Ale jednocześnie zgadzam się też z tymi, którzy odbiją piłkę mówiąc, że cztery punkty za październik wcześniej bralibyśmy w ciemno. Pat?

Moim zdaniem jest postęp, choć przede wszystkim w sferze mentalnej, chyba trochę niedocenianej. A przecież nawet jeśli piłka nie chodzi jak po sznurku, to wciąż jeżdżeniem na dupie – które pod koniec widziałem u Polaków bardzo – da się swoje ugrać. Drużyna bez szkody dla eliminacji zyskała też czas, który trzeba wierzyć, że zaprocentuje.

Przestrzegam jednak przed przecenianiem naszych wyników. Tak śmiesznie wyszło, że każdy czuje się pewnie. My? Zadowoleni. Szkoci? Strachan uśmiechnięty od ucha do ucha. Irlandia? Remis z Niemcami i wygrana na trudnym terenie w Gruzji, dwa bardzo dobre wyjazdowe wyniki, szacunek. Niemcy? Kręcą nosem, ale i tak uważają się za pewnych awansu; więcej, tak samo sądzi cały świat. Również ze względu na terminarz: tylko ich jeszcze czeka komplet meczów z Gibraltarem i Gruzją.

Póki co, wywalczyliśmy miejsce w peletonie, tylko i aż. Bierzemy udział w wyścigu, i biorąc pod uwagę to, co działo się w ostatnich latach z naszą kadrą, jest to jakiś sukces. Ja przyznam się bez bicia: liczyłem się z tym, że znowu możemy być dostarczycielem punktów. Ekipą, której kibice muszą od połowy eliminacji zgłębiać tajniki matematyki, by znaleźć dla nas furtkę do awansu.

To póki co nie ma miejsca, nie objechano nas. Może nie jedziemy z żółtą koszulką lidera, ale też nie wleczemy się na końcu z przebitymi oponami. Walczymy dalej, a włączając mecz kadry można liczyć na emocje, a nie frustracje.

Leszek Milewski

Reklama

Fot.FotoPyK

Najnowsze

Felietony i blogi

Komentarze

0 komentarzy

Loading...